nagłówek "Avorum respice mores" (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim h. Szaława link nagłówka

Wieści ze starego folwarku

Anno Domini 2011

Kolejna cegiełka historii Toporowa przechodzi do... historii
31 grudnia 2011 r.

Bartosz KobylińskiDziś dla odmiany będzie na smutno... Z przykrością bowiem informujemy, że do historii z wielkim hukiem przeszła kilkusetletnia chluba całej łosickiej okolicy - Jesion Napoleoński w Toporowie. Sobotni wypad na narty tylko potwierdził tę hiobową wieść. Ten piękny okaz jednego z najstarszych i najpotężniejszych w Europie jesionów uległ pod naporem potężnych, grudniowych wichur. Jak wspomina nasz ojciec, onegdaj był on celem wielu szkolnych wycieczek krajoznawczych i obiektem przyciągającym wielu turystów. Tymczasem pozostała po nim jedynie ogromna wyrwa w drzewostanie oraz powalony, spróchniały pień.

Niestety w późniejszym czasie drzewo stało ofiarą wieloletnich zaniedbań. Kilkanaście lat temu musieliśmy interweniować do właściwego organu o chociażby wycinkę zakrzaczeń i częściowe odsłonięcie tego pięknego, ukrytego w gęstwinie pomnika przyrody. Trzy lata temu odpadł od niego ogromny konar, co już wtedy mogło świadczyć o jego nie najlepszej kondycji. Pień okazał się pusty w środku, a drzewo stało tylko dzięki zewnętrznym tkankom, również nadszarpniętych próchnicą. W związku z tym dokładne oszacowanie wieku drzewa, przynajmniej na podstawie liczby słojów, pozostaje niemożliwe. Jak wieść gminna niesie, decyzją łosickich radnych powiatowych przestał być już dłużej uznawany za pomnik przyrody. Na otarcie łez jego spróchniały pień ma pozostać w dworskim parku, świadcząc o wyjątkowości i dawnej świetności tego miejsca.

Niestety wygląda na to, że jego los podzieli niebawem także rozgrabiony już do ostatniego kafla i chylący się ku upadkowi dwór. Wszakże Polsce to co wspólne, pozostaje niczyje... Tylko patrzeć, jak ten zabytkowy budynek dołączy do kolejnych "upaństwowionych" i odebranych przez "Waadzę" dóbr, które za kilka lat bezpowrotnie znikną z kulturalnej mapy Południowego Podlasia. A trzeba mieć na uwadze, że większość z tych majątków wspaniale wówczas prosperowała, zapewniając pracę i utrzymanie dla ludności okolicznych wiosek. Teraz jego ruiny nie zdołują przyciągnąć już nawet turystów - ot, taki nasz typowo wschodni sposób myślenia, a raczej jego brak. Aż dziw bierze, że podczas gdy w dzisiejszym cywilizowanym świecie na ochronę historycznych obiektów przeznaczamy grube miliony, innym bezcennym zabytkom pozwalamy na naszych oczach doszczętnie zniszczeć... Tym bardziej tym kryjących w sobie jakże bogatą historię naszego regionu. Najwyraźniej klątwa Hrabini Ossolińskiej nadal wisi nad tym majątkiem i snując się po nim jak złowroga mgła, nieugięcie zbiera swe ponure żniwo... I zapewne nie spocznie, dopóki ostatniej cegły tego pięknego onegdaj miejsca nie pochłonie ziemia. Tak to już bowiem jest z przeklętymi miejscami...

Ech, aż ciśnie się na klawiaturę kolejny felieton, ale tym razem otrę tylko łzy i powstrzymam się od dalszego głosu... Więcej o Jesionie Napoleońskim możecie przeczytać na stronie o Toporowie.

Wspomnienie o Cioci Dusi
22 grudnia 2011 r.

Jacek KobylińskiW dniu 22 grudnia 2011 roku do wieczności odeszła najstarsza mieszkanka Polinowa, ostatnia przedstawicielka minionego pokolenia Rodziny Kobylińskich – Alicja Zinaida Kobylińska, dla większości rodziny znana jako Ciocia Dusia. Z całą pewnością była jedną z barwniejszych i najbardziej wyrazistych polinowskich postaci. Urodziła się w 1915 roku w Odessie - czwartym pod względem liczby mieszkańców mieście ówczesnego Imperium Rosyjskiego. Jej rodzicami byli Leon i Paraskiewa Jaworscy. Naukę pobierała w Równem na Wołyniu pod okiem guwernantki, gdzie skończyła liceum i zdała egzamin maturalny, tam też rozpoczęła pierwszą pracę w odpowiedniku naszego urzędu gminy.

Ciąg dalszy wspomnień znajdziecie na stronie Wspomnienie o Cioci Dusi w dziale Gawędy przy kominku / Domus Omnium Mortalium.

Pozdrowienia z kurortu Mierzwice Nowe Zdrój!
grudzień 2011 r.

Maciej KobylińskiWspaniałe warunki! Piękna słoneczna pogoda w Mierzwicach zachęca tej zimy do codziennych kąpieli. Nie ma to jak przerębel i łyk czystego nadbużańskiego powietrza - tak twierdzi Jan Kobyliński. Podobno pomaga na wszystko!

Obalamy kilka przesądów:

Nie lubimy marznąć, skłonni więc jesteśmy obarczać winą za przeziębienie każde zimne wspomnienie. Nie ma tu absolutnie żadnego związku, pomimo wiążącej się z tym całej masy przesądów. Takich jak na przykład ten, że można "złapać przeziębienie" śpiąc przy otwartym oknie albo siedząc w przeciągu.

Wirusy, które powodują przeziębienie, rozprzestrzeniają się znacznie łatwiej zimą niż latem, bo spędzamy więcej czasu zamknięci w domach, gdzie kilka osób jednocześnie przebywa w tym samym pomieszczeniu. W dodatku wietrzymy je znacznie rzadziej - być może w obawie, by wirusy nam nie uciekły przez okno i nie zastąpiło ich świeże powietrze. A że doświadczenie wydaje się temu przeczyć? Uczucie dojmującego zimna, które nas czasem dopada, nie jest przyczyną kataru i kaszlu, który pojawia się następnego dnia, ale pierwszym zwiastunem infekcji i osłabienia organizmu.

Właściwie dużo trudniej przeziębić się, gdy jest zimno, bo wirusy przeziębienia zimna nie lubią i potrzebują ciepłego powietrza, by się dobrze rozwijać. Najlepiej świadczy o tym fakt, że na stacjach badawczych na Antarktydzie choroba ta nigdy nie występuje.

Kilka wskazówek dla początkujących "morsów":

Staramy się ograniczać ubieranie w ciepłe ciuchy. W miarę możliwości rezygnujemy z 3 swetrów, grubych rękawic etc. Oczywiście musi to być robione rozsądnie. To dopiero początek, więc nie ma co szaleć.

Po kąpieli w wannie lub pod prysznicem polewamy się zimną wodą. Najpierw do ciepłej wody dodajemy troszkę zimnej. Przy kolejnych kąpielach zwiększamy ilość zimnej wody, a zmniejszamy ilość wody ciepłej. Polewanie zimną wodą powinno trwać 15 - 30 sekund. To wystarcza. W czasie zimy woda w kranie ma ok. 7-8 st. C, więc jeśli wytrzymacie w takiej wodzie 30 sekund, to jest dobrze. I jeszcze rada. Są takie chwile, że po prostu całym sobą czujecie, że nie jesteście w stanie odkręcić kurka z zimną wodą. Może to być spowodowane zmęczeniem, złym nastrojem. W takiej sytuacji nie warto się zmuszać. Następnym razem będzie lepiej. Pamiętajcie jednak, że trzeba włoży w to trochę trudu. Bez samozaparcia nic z tego nie będzie.

Staramy hartować się w ruchu. Jazda na rowerze, bieganie. To wszystko w miarę rozsądku w minimalnym ubiorze. Hartowanie takie jest bardzo "wydajne". Pozwala robić duże postępy w krótkim czasie. A poza tym organizm przyzwyczaja się do wahań temperatury co chroni przed chorobą.

Jak się kąpać na otwartym powietrzu?:

Bezpośrednie przygotowanie do zimowych kąpieli (po przejściu etapu wstępnego hartowania) rozpoczynamy około miesiąca przed pierwszym kąpaniem. Wtedy to dość radykalnie zmniejszamy ilość grubych rzeczy które wkładamy na siebie, a przede wszystkim po każdej kąpieli w wannie bierzemy zimny prysznic. Jest to konieczne, aby przygotować organizm do zmagania z zimną wodą w przerębli.

Po wyrąbaniu przerębla rozgrzewamy się solidnie. Trzeba porządnie poćwiczyć. Może nie tak żeby pot lał się po plecach, ale tak, aby zrobiło się nam naprawdę ciepło np. bieg i jakieś ćwiczenia. Po tym wszystkim do wody. W wodzie ruszamy się dość żwawo. To pozwala mniej odczuwać zimno. Pływamy ok. 10 - 30 sekund. To na początek. Potem można wydłużać czas przebywania w wodzie. Wszystko to ma być robione dla zdrowia, więc nie można przesadzać. Po wyjściu wycieramy się i w razie potrzeby biegamy dla rozgrzewki. Jeśli czujemy się na siłach to wchodzimy jeszcze raz do wody i pływamy do 30 sekund. Wychodzimy, wycieramy się i ubieramy w ciepłe ciuchy. Jeśli woda ma temperaturę 2 - 3 stopnie, po powrocie do domu dobrze jest wziąć gorący prysznic. I jeszcze rada praktyczna. Przez głowę ucieka 30% ciepła, więc głowy NIE MOCZYMY.

Bezpośrednio po kąpieli należy szybko wytrzeć się rozcierając ciało ręcznikiem. Przebrać w suche rzeczy, założyć czapkę i rękawiczki i pokrzepić się czymś ciepłym. Po powrocie do domu należy wziąć gorącą kąpiel.

Życzymy udanych kąpieli!

Otwarcie wystawy Macieja Falkiewicza w "Galerii na Poddaszu"
6 grudnia 2011 r.

Bartosz KobylińskiMiło nam poinformować, że mieszkańcom polinowa udało się dorzucić do życia kulturalnego Łosic kolejną cegiełkę, i to nie byle jaką. 6 grudnia bowiem w "Galerii na Poddaszu", mieszczącej się w nowootwartej kamienicy organizatora - Jana Kobylińskiego, uroczyście otwarta została wystawa malarstwa pt. Maciej Falkiewicz - malarstwo, rysunek i grafika. Na wernisażu obecna była nie tylko liczna społeczność łosicka na czele z władzami, ale również przyjaciele artysty. Prezentację twórcy, prekursora środowiska plastycznego od kilkudziesięciu lat związanego z Podlasiem, dokonała Małgorzata Nikolska - dyrektor Muzeum Południowego Podlasia w Białej Podlaskiej. Podczas uroczystości odbyła się projekcja filmu o autorze prac oraz koncert gry na harmonijce ustnej Mieczysława Borkowskiego, znanego jako Podlaski Janko Muzykant.

Maciej Falkiewicz – artysta malarz, pasjonat i hodowca koni, myśliwy, kolekcjoner i miłośnik tradycji. Urodził się w 1942 r. w Lublinie. Studiował w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie pod kierunkiem prof. Michała Byliny i prof. Ludwika Maciąga. Dyplom uzyskał w 1974 r. Po ukończeniu studiów brał udział w I Ogólnopolskim Plenerze Malarskim w Janowie Podlaskim, co wpłynęło na decyzję osiedlenia się na Podlasiu. W 1975 r. zamieszkał w Białej Podlaskiej, gdzie oprócz pracy twórczej i udziału w licznych plenerach oraz wystawach, zajmował się propagowaniem jeździectwa w filii Akademii Wychowania Fizycznego, był też założycielem Bialskopodlaskiego Klubu Jeździeckiego. W 1990 r. osiedlił się w Janowie Podlaskim w zabytkowym Domu Ryttów z 1793 r., w którym stworzył autorską galerię malarską oraz Dom Pracy Twórczej, gdzie zgromadził wiele pamiątek i zabytkowych przedmiotów.

Z wielką pasją utrwala zwyczaje polskiego jeździectwa, ponadto zajmuje się hodowlą koni i nauką jazdy konnej. W swoim środowisku Organizuje wystawy i imprezy kulturalno-rekreacyjne. Jest współorganizatorem i wieloletnim uczestnikiem plenerów janowskich. Twórczość artysty osadzona jest w tradycji polskiego malarstwa pejzażowego i rodzajowego, łączy w sobie emocjonalną wrażliwość kolorysty i wnikliwą obserwację natury. Bardzo liczne pejzaże z Podlasia, Kazimierza, wyjazdów plenerowych i zagranicznych podróży, sceny rodzajowe o tematyce hipologicznej i myśliwskiej, portrety znajomych i wizerunki zwierząt tworzą swoisty i sugestywny pamiętnik życia artysty. Prace Macieja Falkiewicza znajdują się w zbiorach Muzeum Południowego Podlasia w Białej Podlaskiej, Muzeum Józefa Ignacego Kraszewskiego w Romanowie, Muzeum Regionalnego w Siedlcach, Muzeum Lubelskiego w Lublinie oraz wielu kolekcjach w kraju i za granicą, m.in. kolekcji pisarza Williama Whartona. Artysta uczestniczył w około 80 wystawach środowiskowych, ogólnopolskich i międzynarodowych. Więcej można przeczytać i obejrzeć na stronie autora.

Wystawę można oglądać w dniach 06.12.2011 r. – 08.01.2012 r., w budynku „Galerii na Poddaszu”, ul. Rynek 12, Łosice, w godzinach 9.00 – 17.00.

Wielka demolka
wrzesień 2011 r. – wrzesień 2012 r.

Jacek KobylińskiZ pełną, wynikającą z ponad sześćdziesiątletniego doświadczenia odpowiedzialnością stwierdzam, że świat zmienia się coraz szybciej. Tempo zmian dyktują ludzie. W dniu dzisiejszym to przede wszystkim oni się zmieniają, głównie dzięki szalonemu postępowi wzajemnej komunikacji oraz dostępowi do wiedzy. Czy stają się lepsi i szczęśliwsi – to odrębny problem... Tak też i nasz mikroświat obok nas nie stoi w miejscu. Dotyczy to także mieszkańców Polinowa - majątku, który za naszego życia z wielorodzinnego gospodarstwa rolnego zmienił się w rodzinną rezydencję rekreacyjno-mieszkalną. Zniknęła większość gospodarskich budynków lub zupełnie zmieniła swoje funkcje, umarło pokolenie dorosłych z naszego dzieciństwa, zaś moja generacja powoli zbliża się do tej samy bramy, wiodącej do wieczności.

Gruntowne zmiany przeszedł ostatnio i nasz rodzinny dom, będący ostoją trzypokoleniowej rodziny przez długie lata. Z jednej strony, co tu dużo kryć – trochę szkoda tego, co było, bo w tych murach spędziliśmy wiele szczęśliwych lat. Na dodatek we wspomnieniach to, co było kiedyś, teraz będzie jeszcze piękniejsze. Czas zaciera bowiem skutecznie wszelkie niedoskonałości – tym bardziej, gdy coś dobrze nam się kojarzy. Jednak tam, gdzie żyją ludzie, muszą zachodzić też i zmiany. Przyszedł zatem czas, by ukryć sentyment i zniszczyć to, co kiedyś było bardzo cenne, by śladem swoich przodków po sobie także coś pozostawić.

Starsza część domu przeszła lifting już w 2009 roku, zaś ta murowana została obecnie gruntownie przebudowana i zmieniła się nie do poznania. Początkowo była wielka demolka, lecz po długich miesiącach powoli zaczęło wyłaniać się nowe oblicze naszego domostwa. Mamy nadzieję, że teraz jest piękniejsze, wygodniejsze, a nam nie będzie w nim gorzej, niż w starym. Żal było jedynie patrzeć przez rok na rozjeżdżony ogród, zniszczone trawniki i miejscami wykarczowane drzewa. Wszędzie kłuła w oczy gliniasta ziemia i gruz, a nozdrza, zamiast woni kwiatów, drażnił zapach zaprawy murarskiej. Trzeba było przejść wiele niewygód i rozwiązać dziesiątki problemów technicznych, by z tego chaosu wyłoniło się coś nowego, doskonalszego i ładniejszego. Przy okazji mogliśmy przekonać się na własnej skórze, że remont starego budynku nastręcza kilkakrotnie więcej problemów i wymaga większej ilości nakładów finansowych, niż budowa nowego od podstaw. Słowa uznania należą się tutaj m.in. naszym nieugiętym projektantom - Państwu Szymczukom z Łosic, ekipie remontowo-budowlanej z Kisielewa z Panem Tomaszem Laszukiem na czele za całość demolki oraz naszemu kuzynowi Markowi Tokarskiemu, za kompleksową obsługę materiałowo-logistyczną, doradztwo oraz liczne upusty:)

Remonty zapoczątkował naczelny restaurator Polinowa - Jan Kobyliński, renowacją ponad stuletniej stodoły, nadszarpniętej ostatniej zimy naporem zalegającego na dachu śniegu. Trzeba było więc ściągnąć całość metalowymi prętami, wymieniony został także nadwątlony dach, który od wewnątrz wyglądał już jak ser szwajcarski. Co ciekawe, miejscami zachował się oryginalny gont, z czasem przykryty papą. Na naszym starym domu także jej nie brakowało – robotnicy naliczyli bowiem blisko 10 warstw! Każdy przeciek niwelowany był bowiem kolejną jej nakładką i uszczelniany smołą, przez co poszycie ważyło już kilka ładnych ton. Za izolację służyła zaś sieczka słomy, tworząca pod sklepieniem ponad półmetrową warstwę. Strop oraz drewniane ściany stanowiły deski pokryte trzciną i zachlapane wapnem. Aż dziw bierze, jak przez te kilka dziesiątków lat zmieniła się technologia budowlana!

Niewątpliwie następna w kolejności jest kamienica - dawna dworska oranżeria, która od lat przechodziła jedynie kosmetyczne i doraźne naprawy jak tynkowanie ścian, smołowanie dachu czy wymiana dziurawych rynien. Ale tak poważnego przedsięwzięcia być może podejmie się już nowe pokolenie. Na razie tam, gdzie rezydowało pięć wcale niemałych rodzin, obecnie samotnie mieszka już tylko najstarszy przedstawiciel wojennego i powojennego pokolenia mieszkańców Polinowa.

Przy okazji renowacji i rozbudowy domu nowe oblicze uzyskał także prawie stuletni spichlerz, który niebawem na powrót pełnił będzie rolę rodzinnej izby pamięci, a być może i rodzinnego muzeum misyjnego. Jego pokrycie wytrzymałoby jeszcze najwyżej kilka lat, a liczne przecieki coraz bardziej dawały o sobie znać. Dopiero zdjęcie starej warstwy smołowanej już kilka razy blachy utwierdziło nas w przekonaniu, że nadwątlony dach wymaga natychmiastowej interwencji. Przy tej okazji nie obyło się też bez małej katastrofy budowlanej, gdyż pod ciężarem strychowych gratów pękły trzy stare belki stropowe. Ale tak to już bywa przy remontach – im dalej w las, tym więcej drzew...

Planowana początkowo skromna rozbudowa zakończyła się zatem nową budowlą, z całym zamieszaniem i niedogodnościami wokół niej. Po ponad roku ostatni majstrzy szczęśliwie zakończyli jednak prace, a my w nagrodę... mogliśmy wreszcie wziąć się za gruntowne porządki! Póki co wszyscy mają już dosyć remontów i zapewne przynajmniej przez kilka kolejnych lat nikt nawet nie pomyśli o nowych inwestycjach. Nam pozostaje cieszyć się tym, co zostało zrobione. Polinów znów się zmienił, tylko czasem szkoda, że już nigdy nie będzie takiego, jaki pozostał w naszych wspomnieniach...

Obszerny artykuł o Toporowie w Tygodniku Siedleckim
7 sierpnia 2011 r.

Bartosz KobylińskiW Tygodniku Siedleckim nr 32 z 7 sierpnia 2011 r. ukazał się kolejny, bardzo obszerny - bo aż całostronicowy - artykuł o toporowskim dworze. Jak i w wielu podobnych przypadkach, materiał opracowany został na podstawie najdokładniejszego z dostępnych obecnie źródeł, tj. serwisu www.polinow.pl (o czym uczciwie zawarta została odpowiednia informacja). Mimo wszystko zachęcamy do odświeżenia informacji o tym pięknym miejscu - czy to w formie elektronicznej, czy też bardziej tradycyjnej.

Kolejne msze afrykańskie, tym razem w Krzesku, Kotuniu i Międzyrzecu Podlaskim
30-31 lipca i 7 sierpnia 2011 r.

Bartosz KobylińskiMamy przyjemność zaprosić na kolejne lipcowe msze z udziałem naszych misjonarzy z Wybrzeża Kości Słoniowej. Tym razem nasz brat o. Wojciech Kobyliński CMF wygłosi kazania 31 lipca w kościele parafialnym pw. Matki Boskiej Częstochowskiej w Krzesku Majątek. W tym miejscu gorąco polecamy zarys historii parafii Krzesk oraz masę innych unikalnych informacji na zaprzyjaźnionej i stale wzbogacanej stronie internetowej Pana Jana Aleksandrowicza - "Dzieje Krzeska Królowa Niwa i Podlasia".

Z kolei nasz stryj - o. Andrzej Kobyliński CMF podzieli się z nami "Dobrą Nowiną" w kościele pw. Św. Antoniego Padewskiego w Kotuniu na wieczornej mszy św. o godz. 18.00 w sobotę 30 lipca oraz wszystkich mszach św. w niedzielę 31 lipca. 7 sierpnia zaś o. Andrzej będzie celebrował wszystkie msze św. w kościele pw. Św. Mikołaja w Międzyrzecu Podlaskim, gdzie będzie także możliwość wsparcia misji afrykańskich poprzez zakup niepowtarzalnych pamiątek z czarnego lądu.

Po wszystkich mszach misjonarze będą zbierali do puszek ofiary na misje w Afryce (z przeznaczeniem na budowę dwóch nowych kościołów - w Soubré i Bouaflé).

Serdecznie wszystkich zapraszamy na spotkania z naszymi misjonarzami i gorącym lądem!

Msze afrykańskie w Łosicach, Domanicach i Białej Podlaskiej
10, 17 i 24 lipca 2011 r.

Bartosz KobylińskiJako że rodzinni misjonarze przylecieli z gorącej Afryki na zasłużony urlop, mamy przyjemność zaprosić na lipcowe msze św. z ich udziałem. Tym razem kazania wygłosi również nasz brat - o. Wojciech Kobyliński CMF. I tak, 10 lipca stanie na ambonie kościoła parafialnego Nawiedzenia NMP w Domanicach, tydzień później zaś (17 lipca) odwiedzi kościół Wniebowzięcia NMP w Białej Podlaskiej. Z kolei nasz stryj o. Andrzej Kobyliński CMF będzie zaś celebrował wszystkie niedzielne msze św. w Łosicach: 17 lipca w swojej rodzinnej parafii - kościele św. Zygmunta Króla oraz 24 lipca w kościele pw. Św. Trójcy.

Nasi misjonarze jak zwykle podzielą się najnowszymi wieściami z targanego konfliktami Wybrzeża Kości Słoniowej, przed kościołem będzie także okazja do zasilenia szczupłego budżetu misji w Afryce (ofiary do puszek będą przeznaczone na budowę dwóch nowych kościołów w Soubré i Bouaflé). Na ten cel przeznaczony zostanie także dochód ze sprzedaży afrykańskich pamiątek - o ile bowiem pogoda nie pokrzyżuje planów, 17 lipca po każdej mszy św. przed kościołem w Łosicach nabyć będzie można oryginalne batiki, hebanowe krzyżyki i inne niepowtarzalne pamiątki, oczywiście prosto z gorącej Afryki! Jako że ilość towaru jest ograniczona, standardowo już "ranne ptaszki" będą miały największy wybór:)

Serdecznie wszystkich zapraszamy na spotkania z naszymi misjonarzami i gorącym lądem!

Gość w dom, kot w dom!
2 lipca 2011 r.

Bartosz KobylińskiŚlub Marcina, oprócz bagażu miłych (ale i ekstremalnych) wspomnień, zaowocował również nowym nabytkiem. W drodze powrotnej bowiem, po uprzednim rozpuszczeniu wici na zwierzęcym rynku, zboczyliśmy nieco z trasy w kierunku dzielnicy Zielone Wzgórze, by zaopatrzyć się w... małego kotka! Po niewyjaśnionym splocie nieszczęśliwych zdarzeń ich brak doskwierał nam już bowiem na Polinowie od prawie roku. Tym razem, po szaro-białym, burym i rudym, zgodnie orzekliśmy, że ten ma być... czarny! I takiego właśnie udało się na wytropić w internetowych czeluściach.

Posuwaliśmy się już w stronę umówionego spotkania, gdy niespodziewanie zawisło nad nami widmo fiaska całej "transakcji". Targani jeszcze weselnym rytmem, źle przepisaliśmy bowiem numer telefonu. Po kilku bezskutecznych próbach kontaktu, nie znając dokładnego adresu, mocno zawiedzeni zmuszeni byliśmy zawrócić w drogę powrotną. Będąc już prawie na głównym szlaku do Łosic, cudem udało nam się jeszcze raz podnieść ołowiane powieki i zweryfikować swój błąd. I tak oto, pokrzepieni, ponownie skierowaliśmy się w stronę Zielonego Wzgórza. Po dotarciu na miejsce, uzbrojeni w transporter, złożyliśmy wizytę przemiłej Pani architekt Katarzynie Kuźniak, która jak się okazało, opiekowała się jeszcze kilkoma innymi mruczkami. Kotek bez oporów dał się umieścić w pojemniku i znieść do samochodu. Wbrew naszym obawom, podróż również okazała się niespodziewanie spokojna, niestety potem nasz czarny szkrab jeszcze kilka kolejnych dni nie mógł dojść do siebie. Po napojeniu strzykawką i wetknięciu kilku kawałków mięsa powoli zaczął jednak wracać do normy, a niedługo potem znacznie ją przewyższać (szybko zaczęły dawać o sobie znać objawy, typowego dla młodych kotów, symptomu ADHD:).

Nasz czarnuszek początkowo miał nosić imię Teofil, jednak po tygodniu obcowania z tym małym psotnikiem nikt już nie zwracał się do niego inaczej niż... Behemot! I nie ma to bynajmniej nic wspólnego z zespołem pana wymalowanego pastą do butów - naczelnego satanisty kraju, który najpierw okrzyknął się wcieleniem szatana, a później podczas swej choroby począł nagle szukać pomocy i odwoływać się do chrześcijańskiego miłosierdzia bliźnich. Imię pochodzi bowiem od bohatera z "Mistrza i Małgorzaty" - demona pazia, który przybiera postać czarnego kota lub człowieka o kociej twarzy, co zdecydowanie lepiej odzwierciedla usposobienie naszego małego diabełka. Jeszcze raz dziękujemy zatem Pani Katarzynie, obiecując jednocześnie, że zapewnimy naszemu nowemu pupilkowi godne warunki dorastania!

Ślub i wesele Marcina
2 lipca 2011 r.

Bartosz Kobyliński2 lipca 2011 r. miało miejsce długo oczekiwane wydarzenie - ślub Marcina Czajkowskiego, ostatniego już z trojga rodzeństwa. Jako że działo się naprawdę wiele, na większą recenzję będziecie musieli jeszcze poczekać. Oprócz tego czekamy na zdjęcia, a w zasadzie ich cenzurę, choć po jej przeprowadzeniu już wiele może się nie ostać...:) Ślub odbył się w budynku dawnego kościoła farnego Zespołu Bazyliki Archikatedralnej Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Białymstoku, wesele zaś w Bobrowej Dolinie. Impreza okazała się pod każdym względem bardzo udana, nie licząc pogody, która niestety po raz kolejny spłatała nam figla...

Nowożeńcom życzymy zatem wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, a my bierzemy się za skrobanie relacji z tego podniosłego wydarzenia.

Kolejna ślubna sesja zdjęciowa na Polinowie
25 czerwca 2011 r.

Bartosz Kobyliński25 czerwca br. na Polinowie odbyła się kolejna, ostatnimi laty już trzecia, ślubna sesja zdjęciowa. Młoda Para wraz z drużbami przybyła do nas w godzinach popołudniowych zaraz po ślubie, by skorzystać jeszcze z ostatnich promieni zachodzącego słońca. Zdjęciom z pewnością nie byłoby końca, jednak jako że nie wypada nadwyrężać i tak już nadszarpniętej cierpliwości gości weselnych, sesja musiała zakończyć się jeszcze przed zmierzchem. Oczywiście jej owoce z chęcią zamieścimy na łamach naszego serwisu.

Nowożeńcom życzymy wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia, a kolejnych chętnych serdecznie zapraszamy na Polinów!

Tour de Polinów
5 czerwca 2011 r.

Maciej Kobyliński2 lata temu - w 2009 r. - przez dawne Pole Siedzibne Polinowa przemknął 66. Tour de Pologne. W pierwszy weekend czerwca gościliśmy za to uczestników 1. Tour de Polinów z Siedleckiego Klubu Turystyki Rowerowej "Doktorek". Mimo upalnej pogody (temperatura sięgała powyżej 30. stopni) frekwencja dopisała i na starcie stawiło się kilkanaście osób. Jechaliśmy bocznymi drogami, żeby ominąć spaliny i hałas zatłoczonej 698-ki. Trasa biegła przez Przez Stok Lacki - Tarcze - Radzików - Pustki - Szydłówkę - Olszankę - Hadynów i Wyczółki, a pokonaliśmy ją w około 3,5 godz. Podróż umilały częste postoje w wiejskich sklepach spożywczych, przy czym niektórzy pobili tego dnia rekordy w ilości zjedzonych lodów - czymś trzeba było się ratować:) Szczególnie smakowały nam te sprzedawane pod kościołem w Hadynowie, prosto z bańki - pycha!

Po dotarciu na Polinów było krótkie oprowadzanie po Krypcie, Michałowej Izbie, Kopcu i stajni. Zajrzeliśmy też do koni na wybiegu. Później kiełbaski na ruszcie i wypoczynek w cieniu.

Ci, którzy mieli dość trasy mogli wrócić pociągiem ze stacji w Niemojkach, reszta wieczorkiem siadła na rowery i wyruszyła w powrotną drogę, tym razem przez Rudnik - Płosodrzę - Suchodół - Rogóziec - Sosenki - Klimonty - Wielgorz - Krzymosze - Czuryły - Cielemęc - Stok Lacki. Jechaliśmy również około 3,5 godz. Ogólnie przejechaliśmy tego dnia trochę ponad 90 km ze średnią prędkością 19,5 km/h - całkiem nieźle, biorąc pod uwagę warunki, czyli ponad 30 stopni w cieniu i topiący się asfalt.

Mam nadzieję, że rajd uda się powtórzyć za rok:) Póki co relację z tegorocznej wyprawy możecie przeczytać (i obejrzeć) na stronie "Doktorka": Tour de Polinów.

Ostatnie pożegnanie Artura...
1 czerwca 2011 r.

Bartosz KobylińskiZ wielkim bólem w sercu zawiadamiamy, że dziś na Komunalnym Cmentarzu Północnym w Warszawie (Wólce Węglowej) 1 czerwca br. spoczął członek naszej rodziny - nasz bliski kuzyn - Artur Nierychlewski, jedyny syn Anny (z domu Kobylińskiej). W ostatniej posłudze brała udział ogromna wprost liczba uczestników, zarówno z kręgu rodziny, jak i przyjaciół czy znajomych z pracy, a grób dosłownie utonął w morzu kwiatów. Wiadomość o śmierci Artura 21 maja br. była dla nas tym bardziej szokująca, że miał zaledwie 41 lat, a więc - wydawać by się mogło - nie powinien był jeszcze stać nawet w połowie kolejki do Krainy Hadesu... Smutek potęguje także fakt, że był jedynakiem.

I choć życie nie splotło zbyt mocno naszych losów, nie pozwalając nawet poznać się osobiście, to nigdy nie zapominał o swych rodzinnych stronach. Wcześniej kilkukrotnie pojawiał się na Polinowie, przeważnie w okolicach "Wszystkich Świętych". Czynnie uczestniczył także w tworzeniu naszego serwisu oraz pielęgnacji drzewa genealogicznego, nie szczędząc przy tym słów uznania. Owocem wspólnej korespondencji były także unikatowe zdjęcia w galerii naszych dziadów. Z otrzymywanych od niego listów zawsze biło niecodzienne poczucie humoru, które zawsze wprawiało mnie w pozytywny nastrój. Emanując pozytywną energią wzbudzał w napotkiwanych ludziach sympatię, również naszą. Pamiętam też, jak pisał o planowanych odwiedzinach w maju 2004 r. przy okazji I Zjazdu Kobylińskich (Otwarciu Powozowni), niestety praca zawodowa pokrzyżowała wtedy plany i nie dane nam było się spotkać.

Z całą pewnością można powiedzieć, że Artur był człowiekiem wielce oddanym zarówno pracy, jak i swoim niespotykanym hobby - kolekcjonował np. stare maszyny do pisania, prowadząc o nich również stronę internetową. Był absolwentem Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.

Odpoczywaj w pokoju Arturze, nie zapomnimy o Tobie.

Poniżej prezentujemy wspomnienie o Arturze jego kolegi z pracy, wygłoszone na cmentarzu:

Pożegnanie Artura Nierychlewskiego

Artur zaczął z nami pracować na początku 2009 roku. Był wspaniałym, utalentowanym badaczem, szkoleniowcem, wykładowcą, wreszcie działaczem w organizacjach badawczych. Jednak przy takich okazjach, jak dzisiejsze pożegnanie do głowy przychodzą najczęściej wspomnienia prostych, codziennych sytuacji, zdarzeń, w których mieliśmy okazję Arturowi towarzyszyć i które w przyszłości pozwolą nam Go wspominać. Dla wszystkich Artur, przez swoją łatwość nawiązywania kontaktów, był kimś bliskim, ja miałem okazję bliżej poznać Artura współpracując z nim w ciągu ostatniego półrocza. Niewątpliwie jednak najbliżsi Arturowi w firmie są badacze z Jego Zespołu. Poprosiłem koleżanki i kolegów z Zespołu Artura o spisanie kilku wspomnień i teraz pozwólcie, że w imieniu Zespołu je odczytam.

"Lubił rozmawiać, a może właściwie prowadzić dysputy. I to na każdy możliwy temat. Właściwie to nie pamiętamy, żeby były tematy, na które Artur nie miał czegoś do powiedzenia. Doceniali to nasi Klienci, którzy zawsze widzieli w nim partnera do rozmów. Czasem Artur dostawał słowotoku, ale mówił tak ciekawie, że szkoda mu było przerywać. Jednocześnie szanował swojego rozmówcę i potrafił słuchać.

Wiedział wszystko o wszystkim, taki człowiek renesansu. Czasem mówiliśmy o nim, że to chodząca encyklopedia. A jak czegoś nie wiedział, to zaraz coś wyszperał i podsyłał informacje zainteresowanym. Jak sam mówił miał bulimię wiedzy. I nie zatrzymywał tej wiedzy dla siebie, ale chętnie dzielił się nią z innymi.

Artur lubił włoską kuchnię, za chińszczyzną nie przepadał, smakosz wina i kawy. Jego konikiem były też lokomotywy (parowe i elektryczne) oraz maszyny do pisania, które kolekcjonował. Samochody też go kręciły, zwłaszcza francuskie; miał z resztą dwa ciekawe i unikalne okazy. Artur miał okazałą bibliotekę, a w niej mnóstwo wartościowych książek, które też chętnie pożyczał."

Jest jeszcze niezwykła pogoda ducha Artura. Faktycznie nie pamiętam Artura wściekłego, nawet wówczas gdy miał do tego pełne prawo. A tym swoim spokojem, opanowaniem, wiedzą, o której wspomniały Jego koleżanki i koledzy z Zespołu dawał wszystkim ogromne poczucie bezpieczeństwa. Kiedy szedłem na jakieś spotkanie, czy prezentację w towarzystwie Artura, zawsze wiedziałem, że z nim poradzimy sobie w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. I tego spokoju i pogody ducha Artura będzie nam bardzo brakować. Ale też niech Jego pogoda ducha i spokój pozostaną z nami, jako ciepłe wspomnienie. Arturze dziękujemy Ci za wszystko co nam dałeś, spoczywaj w pokoju.

Kuba Antoszewski, Millward Brown SMG/KRC, Warszawa, 1 czerwca 2011 r.

Wspomnienia o Arturze
9 czerwca 2011 r.

Bartosz KobylińskiInformujemy, że na stronach newslettera Polskiego Towarzystwa Badaczy Rynku i Opinii właśnie ukazał się zbiór wspomnień o Arturze, napisanych przez jego przyjaciół, kolegów i współpracowników. Polecamy.

Plagi polinowskie
9 maja 2011 r.

Jacek KobylińskiCo prawda do plag egipskich tym polinowskim jeszcze daleko, ale też się zdarza, że wyrządzają niemałe szkody. Najdokuczliwsze z nich związane były i są z kapryśną pogodą. Starsze pokolenia używały tego terminu na określenie długotrwałych opadów deszczu. Taki deszczowy okres kilku dni nazywany był u nas potocznie „plagą”. Deszcze przynosiły zwykle więcej szkody, niż susze. Babcia Wandzia nie pozwalała się nawet modlić o deszcz, twierdząc, że jego nadmiar może wyrządzić więcej szkód niż długotrwała susza. Taką sytuację mieliśmy w ubiegłym roku – problemy w rolnictwie, drożyzna na rynkach, błoto na grządkach i warzywach, woda w piwnicach. Ten ostatni problem dotknął też nasze podziemie, leżące nieco niżej niż polinowska krypta, gdzie zawsze jest sucho. Wody nie było tam od 30 lat, a w ubiegłym roku pojawiała się już dwukrotnie - po roztopach oraz letnich ulewach. Na rozmiękłych groblach przy stawach potworzyły się osuwiska ziemi, przez co zbiorniki stają się coraz płytsze i bardziej zamulone. Po rzęsistych opadach woda chlupotała na trawnikach, a w zagłębieniu na ognisko można było hodować kijanki.

Kolejną plagą w naszym ogrodzie są turkucie podjadki. To wyjątkowo obrzydliwy, podstępny i trudny do zwalczenia szkodnik. Lubi wilgoć, a tej u nas nie brakuje. Żyje to paskudztwo pod ziemią niczym mini-kret drążąc korytarze, podgryzając przy tym korzenie wszystkiemu co rośnie, szczególnie drobnym sadzonkom pikowanych warzyw i siewkom. Trzykrotnie siana kapusta pekińska została wprost wycięta w pień, a piki porów trzeba było trzykrotnie uzupełniać. Jedynym wrogiem turkucia jest kret. Ale kret w ogrodzie to plaga nie mniej dokuczliwa, jak turkuć. Szkody krecie są innego rodzaju i szczególnie paskudnie wyglądają na wypieszczonych trawnikach. Ponieważ równowaga w przyrodzie być musi – nie ma kretów, ale są za to turkucie.

Na stawach corocznie doświadczamy nieproszonych gości, rybich morderców – czyli wydry i czaple. Wydry grasują szczególnie jesienią. Czasem mordują nawet duże sztuki „dla sportu” i własnej przyjemności. Świadczą o tym wyciągnięte z wody i tylko lekko naruszone rybne tusze. Walka z nimi jest nieskuteczna i ryzykowna - są to bowiem zwierzęta chronione. Podobnie zresztą jak piękne czaple siwe, które nawiedzają stawy przed wschodem słońca. Dziobią przepływające sztuki, raniąc je często śmiertelnie. Czego nie upolują to dotkliwie poranią, a tak "uszkodzona" ryba pada po kilku dniach. Są ostrożne i płochliwe, dlatego polują zanim wzejdzie na dobre słońce. Ulubionym ich miejscem polowań są płycizny lub kępy przybrzeżne.

Kilka lat wstecz mieliśmy prawdziwą plagę piżmaków. Ucierpiały szczególnie groble, w których te gryzonie kopały potężne korytarze. Okazały się jednak wielkimi amatorami świeżej marchwi, przez co, stosując proste pułapki, szybko udało się wyeliminować ich obecność. W minionym tygodniu mieliśmy zaś pierwszą (i oby ostatnią) wizytę bobra. Pierwszej nocy ogryzł z kory wierzbę mandżurską i wykopał ogromną jamę w grobli. Nie przejawiał strachu przed ludźmi i dopiero po dwóch godzinach usilnych starań udało się go przegonić do Polinówki. Póki co nie widać śladów jego pobytu, ale z pewnością jest gdzieś niedaleko, co da się łatwo rozpoznać po szkodach w drzewostanie. Gdyby pozostał w stawie, nasz przydomowy sadek byłby zapewne jego pierwszą ofiarą.

Kiedyś jesienią dokuczliwą plagą były „najazdy” myszy i szczurów, szukających zimowych leży. Koty cieszyły się wtedy dużym szacunkiem, obrastając w zimową sierść i tłuszczyk na mysiej wyżerce. Współcześnie trutki załatwiają jednak ten problem dość skutecznie. Latem pewnym problemem, szczególnie przy dużej wilgotności, są komary. Apogeum ich wylęgu obserwuje się w drugiej połowie maja. Zdecydowanie mniej niż kiedyś jest natomiast much. Nie ma już na Polinowie obór i chlewów, stanowiących onegdaj ich ulubione środowisko. Ale nie widać też, przynajmniej tylu co kiedyś, sympatycznych jaskółek.

Dzięki Bogu omijają nas klęski żywiołowe. Już dawno nie było silnego gradobicia, huraganu czy trąby powietrznej. Jak z powyższego wynika, współczesne plagi na które utyskujemy to prawie nic w porównaniu z tym, co przeżywali nasi dziadowie. Nasilenie jakiejś plagi oznaczało biedę, a nawet głód, bo byli wobec nich bezradni. Przyjmowali jednak te dopusty z determinacją i stoickim spokojem. My, współcześni, utyskujemy nawet na to, co zaburza nasz błogi spokój lub uszczupla przyjemności. Plagi uczą nas pokory wobec praw przyrody i szacunku do równowagi stanowiącej jej harmonię. Jeśli człowiek w imię własnej wygody coś chce poprawić lub zmienić, często popada w kolejne tarapaty, a wiele współczesnych plag jest tylko tego konsekwencją. Przyroda rządzi się własnymi prawami i mimo że wydaje się nam, iż potrafimy nad nią zapanować, potrafi nieźle zakpić z naszej pychy i udowodnić swój prymat w najmniej oczekiwanym momencie.

Niedziela Palmowa
17 kwietnia 2011 r.

Bartosz KobylińskiTegoroczne obchody Niedzieli Palmowej po raz kolejny już uświetniła uroczysta procesja ulicami Łosic. Już po raz czwarty na czele tej barwnej parady stanęła Straż Honorowa, na dodatek składająca się z czterech jeźdźców i czterech rumaków. Oczywiście w jej zaszczytnych zastępach nie mogło zabraknąć niezłomnego weterana konnych wojaży - Jana Kobylińskiego. Jeźdźcy na swych lśniących i ustrojonych wierzchowcach wyruszyli z Polinowa, by o godz. 10.15 na czele procesji przemaszerować ulicami łosickiego rynku. O godz. 10.30 odprawiona została uroczysta msza w kościele św. Zygmunta.

Tak jak i przed rokiem mieszkańcy nie zawiedli, jedynie pogoda rozkaprysiła się początkowo lekkim deszczykiem, ale najwyraźniej widok procesji dał jej do zrozumienia, że jednak nie wypada siąpić w tak podniosłym momencie. W dodatku okolice Siedlec były jedynym miejscem w kraju gdzie spadła choć kropla deszczu, więc wstyd byłby podwójny. Miło, że ten piękny zwyczaj przyjął się w Łosicach, zwłaszcza że niewiele miasteczek może poszczycić się tak piękną oprawą Palmowej Niedzieli!

Polinów w Magazynie Historycznym TV Siedlce
2 marca 2011 r.

Bartosz KobylińskiMiło nam poinformować o kolejnej wzmiance na temat serwisu Polinów - tym razem w mediach telewizyjnych. Na łamach TV Siedlce ukazał się bowiem kolejny odcinek Magazynu Historycznego, z którym tym razem udajemy się z wizytą do Archiwum Państwowego w Siedlcach z zamiarem poszukiwań genealogicznych.

Program od lat już prowadzi dr Grzegorz Welik - dyrektor Archiwum Państwowego w Siedlcach - istna skarbnica informacji o naszym regionie i niewątpliwy autorytet historyczny, który swą wiedzą mógłby nas co najmniej zawstydzić... O jego prezenterskim kunszcie niech świadczy chociażby fakt, że swój ponad 20-minutowy program prowadzi zawsze "jednym tchem" - bez żadnych cięć, powtórek czy pomocy tekstowych. Autora mieliśmy już zaszczyt kilka razy gościć wraz z ekipą filmową w naszych skromnych polinowskich progach, a także współtworzyć programy o dworach w Chotyczach i Toporowie.

Ten odcinek magazynu polecamy szczególnie, i to nie tyle ze względu na wzmiankę o serwisie Polinów, przywołaną jako przykład materiałów genealogicznych dostępnych w internecie, co arcyciekawą treść, przedstawioną w równie przystępny sposób. Po takim wykładzie nawet laik z pewnością nabierze chęci do poszukiwań informacji o swych przodkach, dzięki czemu zgłębić można również wiedzę na temat historii naszych ojczyzn - zarówno tych małych, jak i trochę większych.

Najnowsze wydanie Magazynu Historycznego obejrzeć można tradycyjnie - na łamach TV Siedlce oraz za pośrednictwem strony internetowej siedleckiej stacji. Gorąco polecamy!

10 wiosen serwisu Polinów!
9 lutego 2011 r., godz. 20:49

Bartosz KobylińskiDawno, dawno temu, dokładnie 9 lutego Anno Domini 2001 o godz. 21:49 czasu środkowoeuropejskiego, na liczącą sobie dokładnie trzy miesiące Listę Dyskusyjną Polinów przychodzi lakoniczna wiadomość, która targnęła całą ówczesną cyberprzestrzenią, a po odbiciu się szerokim echem w globalnej sieci jej pomruki słychać po dziś dzień... Jej lapidarna treść niespodziewanie zwiastowała wzbogacenie się raczkującego jeszcze w Polsce Internetu o nową, nieznaną witrynę, na imię której było www.polinow.pl...

Hmmm, w zasadzie to nie wiem, od czego zacząć... Jeśli jednak przyjąć, że tak naprawdę to już zacząłem, a przecież taka okazja wymaga co najmniej dwóch "wstępniaków" - jestem zmuszony zacząć od początku...

Tym razem rozpocznę odpowiedzią na często zadawane nam ostatnio pytanie: "czy to już naprawdę 10 lat"? Tak, naprawdę - definitywnie, nieodwołalnie i... szczęśliwie! Szczerze mówiąc, gdy tylko fakt ów dotarł do naszej świadomości, sami byliśmy mocno zdziwieni... 10 lat - kawał czasu, można by rzec. Ano...

Biorąc pod uwagę szmat czasu, jaki upłynął od pierwszej publikacji serwisu, jest co podsumowywać. Nie bez kozery przy takich okazjach z miejsca nasuwa się pytanie o początki. A więc jak to wszystko się zaczęło? Pomijając datę premiery, tak naprawdę pomysł stworzenia serwisu o tym magicznym miejscu zaświtał w głowie Macieja jeszcze w ubiegłym, XX wieku, a dokładnie pod koniec 2000 r., zaraz po powstaniu (9 grudnia) Listy Dyskusyjnej Polinów. Kolejne przedpremierowe wersje strony przeprowadziły nas przez przełom wieków, doprowadzając w końcu do magicznej daty 9 lutego 2001 r., kiedy to po raz pierwszy zaczyn internetowego serwisu Polinów mógł już bez wyjątku obejrzeć każdy mieszkaniec kuli ziemskiej...

Jako że zacna historia zasługuje i na zacne miejsce, opis wszelakich poważniejszych zmian w serwisie systematycznie publikujemy na stronie Nowości w serwisie w dziale "Inne". Jak na tacy przedstawiamy tam ewolucję naszego serwisu, której to kolejne kroki od początku skrzętnie notujemy, okraszając przy tym co jakiś czas zrzutami ekranu z obecną wersją strony. Zwłaszcza czytając pierwsze wpisy o początkach serwisu, czy oglądając pierwsze nieśmiałe próbki szaty graficznej, łezka kręci się w oku...

W tym miejscu pragniemy serdecznie podziękować wszystkim naszym Szanownym Czytelnikom, bez których tworzenie tego serwisu straciłoby sens! Dziękujemy również za zadawane pytania, liczne słowa wsparcia, ale także i konstruktywnej krytyki, choć te na szczęście zdarzały się sporadycznie, a w zasadzie wcale.

Ze swojej strony możemy tylko dodać, że pomimo wielu trudności i nauki fachu od zera, przez cały ten czas tworzenie serwisu www.polinow.pl było dla nas ogromną przyjemnością i nie żałujemy ani jednej chwili nad nim spędzonej, a wierzcie nam, że było ich naprawdę wiele! Za każdym razem jednak, bez względu na to, czy była to aktualizacja wieści, czy też dłubanie w kodzie strony i optymalizowanie skryptów, jest to dla nas wspaniała (i mamy nadzieję pożyteczna) zabawa, której Wam również życzymy przy każdych wirtualnych odwiedzinach serwisu Polinów!

Skoro zawadziliśmy już o przeszłość i teraźniejszość, przyszła pora na przyszłość - wszak człowieka, zwłaszcza rodzaju męskiego, ocenia się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy! My kończyć nie planujemy i póki co, niech pozostanie to najlepszym wskaźnikiem naszej jakości;) No cóż, a więc... szampana czas otworzyć!

P.S. Hmmm, całkiem przypadkiem rocznica powstania naszego serwisu zbiega się z międzynarodowym dniem pizzy, więc pomysł na tort nasuwa się sam... Cowabunga!

Ojcowie serwisu Polinów
Polinów
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy