Depesze Ojca Wojciecha
Anno Domini 2011
Życie we wspólnocie to nie tylko wspólna modlitwa i praca, ale również wspólne spędzanie świąt oraz wolnego czasu (w naszym zawodzie te dwie rzeczy niestety rzadko idą w parze). Kiedy przez okrągły rok mamy do czynienia z tymi samymi gębami i na dodatek samej płci, nie jest to wcale takie proste. Istnieją wspólnoty, których członkowie tylko czekają, by wspólny posiłek wreszcie się skończył i można było skryć się w zaciszu swojej celi zakonnej. W przypadku pracy misyjnej to bardzo nieszczęśliwy pomysł, kończący się niejednokrotnie popadnięciem w alkoholizm czy szukaniem „przygód” poza wspólnotą. Dbając zatem o nasze relacje i atmosferę panującą w domu, postanowiliśmy sprowadzić z Bouaflé stół... bilardowy.
Już słyszę głosy oburzenia, że z definicji ubodzy zakonnicy, na dodatek w warunkach misyjnych, pozwalają sobie na zakup podobnego mebla - nieodłącznego elementu wystroju wnętrza każdego porządnego baru. Nic bardziej mylnego, więc poczekajcie chwilę ze świętym oburzeniem. Mebel ten wcale nie został bowiem kupiony, a niemal w całości stanowi wytwór myśli technicznej i pracy rąk brata Jana – ekonoma naszej wspólnoty. Jedynie obicia blatu i otworów wlotowych są oryginalne (te zrobione ze starej opony nie zdały egzaminu). Reszta to genialne połączenie desek, sklejki, śrub, zielonego sukna i... rur kanalizacyjnych.
Stół przez ponad dziesięć lat stał nieużywany w Bouaflé (poprzednim miejscu posługi brata Jana) - najpierw w kącie salonu, a następnie w garażu, powoli niszczejąc. By uchronić zakonne dobra od niechybnego unicestwienia, przetransportowaliśmy go więc do Soubré i odnowiliśmy. Mimo rzetelnego wypoziomowania okazał się co prawda nieco krzywy, bo wilgoć na przemian z wiejącym harmatanem nieco wypaczyły podwójną sklejkę służącą za blat, ale już po kilku dniach znajomość jego anatomii stała się nieodłącznym elementem gry, a wręcz jej uatrakcyjnieniem. W zasadzie nie ma posiłku, który nie kończyłby się partyjką lub dwiema. W planach mamy również otworzenie sekcji szachowej, a jeśli szczęście dopisze i dokooptują nam czwartego do wspólnoty, może do planu tygodnia dorzucimy jeszcze wieczorek brydżowy?
Na koniec chciałbym życzyć wszystkim pokoju serca od Nowonarodzonego oraz twórczego spędzania wolnego czasu w nadchodzącym Roku Pańskim 2012. Oby było go jak najwięcej.
Część III: Tajemniczy świat duchów
Ziemia afrykańska zamieszkana jest przez niezliczoną liczbę duchów i demonów. Najczęściej są to duchy przyrody: drzew, rzek, gór i kamieni. Jednak najpowszechniejszym ze spotykanych tutaj duchów jest tzw. "nocny mąż". Z tego co udało mi się ustalić to duch czarownika, który przychodzi do kobiety nocą w swym ciele astralnym, by zadać jej gwałt. Niejednokrotnie dręczone w ten sposób kobiety przychodzą do nas prosić o chrzest. W miejscowych wierzeniach chrzest uchodzi bowiem za niezwykle skuteczny i potężny talizman, chroniący człowieka przed wszelkimi demonicznymi atakami. Do pewnego momentu nasza wiara zgadza się z wierzeniami pogańskimi: my również wierzymy, że chrzest niszczy wszelkie przywiązanie człowieka do Złego. Jest on jednak dla nas rzeczywistością nieporównywalnie większą i ważniejszą niż jakikolwiek talizman, choćby i najpotężniejszy. Dlatego tutaj przed chrztem wymagamy odbycia trzech lat katechumenatu. Dopiero po odbyciu odpowiedniej formacji, wypróbowaniu stałości w wierze i wypełnieniu całego szeregu obowiązków, udzielamy chrztu.
Pewnie niektórzy mają ochotę zapytać kpiąco, czy naprawdę wierzę w istnienie magii, duchów i demonów. Odpowiem tak: na temat wróżbiarstwa, magii i spirytyzmu bardzo jasno wypowiada się Katechizm Kościoła Katolickiego w numerach: 2116 i 2117. Proszę sobie sprawdzić. Opętanie to nie hollywoodzka fikcja, a egzorcyzmy, które wbrew obiegowej opinii nie są wcale zapomnianą praktyką średniowiecza. Każda diecezja powinna mieć przynajmniej jednego przeszkolonego egzorcystę. W jednym z ostatnich numerów dwumiesięcznika „Życie konsekrowane” natknąłem się nawet na artykuł o. Antoniego Nowaka OFM „Porady dla egzorcystów”. Również liturgia sakramentu chrztu zawiera modlitwę z egzorcyzmem (z reguły nie informuje się o tym rodziców, by przypadkiem nie doszli do wniosku, że ksiądz uznał ich dziecko za opętane).
Dlaczego wspominam o opętaniach? Bo dość często zdarza się, że ich przyczyną była wizyta u czarownika, fetyszera, medium czy wróżki. Nawet jeśli przyjąć, że większa część historii z nimi związanych to bzdury wyssane z palca, to niektóre z nich mają miejsce w rzeczywistości. Pozostają one oczywiście w sferze wiary, a więc wykraczającej poza granice wyznaczone przez nauki ścisłe, jednak podobne fenomeny są dobrze udokumentowane (w każdej księgarni diecezjalnej powinniście znaleźć co najmniej kilka pozycji na ten temat).
Na zakończenie pozwólcie, że zacytuję św. Pawła: Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, ale przeciwko duchowym pierwiastkom zła na wyżynach niebieskich (Ef 6, 12).
C.D.N....
Część II: Syreny
Jednym z ciekawszych przypadków afrykańskich demonów są syreny, które znamy chociażby z mitologii greckiej czy niezliczonej ilości baśni, opowieści i filmów. Tutaj niekoniecznie musi to być kobieta o rybim ogonie. Według Ivoryjczyków, syreny zamieszkują zarówno wody słone, jak i słodkie. Kontakt z nimi może nastąpić w dwojaki sposób:
Pierwszy z nich następuje w sposób nieświadomy i niezawiniony. Bywa bowiem, że kąpiący się w przybrzeżnej toni urodziwy mężczyzna spodoba się syrenie, która od tego momentu zaczyna nawiedzać go w snach, składając niedwuznaczne propozycje. Do dalszego działania potrzebuje jednak przyzwolenia człowieka. Wówczas może zacząć odwiedzać go już w całkowicie namacalnej postaci pięknej dziewczyny, która przychodzi niespodziewanie albo też pojawia się tuż przy nim o ustalonej godzinie danego dnia tygodnia czy miesiąca.
Drugi sposób wejścia z nimi w kontakt wymaga znalezienia „widzącego”, który zna się na ich przywoływaniu. Poprzez zawarcie z nią przymierza można zapewnić sobie sukces w interesach, bogactwo czy zdrowie. Zauważył ktoś, że nie wspomniałem o powodzeniu u kobiet? Ano nie wspomniałem, bo syreny to stworzenia niezwykle zazdrosne. Potrafią posunąć się nawet do zabójstwa, jeśli uznają to za konieczne, a mężczyźni, którzy zerwali przymierze z syreną (np. poprzez przyjęcie chrztu) często stają się bezpłodni, co w tutejszej kulturze uchodzi za wielkie nieszczęście.
Znajomy jednego z moich współbraci opowiadał kiedyś o swoim spotkaniu z syreną. Kiedy usłyszał, że jego wujek będący „widzącym” idzie wywołać syrenę, uprosił, by ten wziął go ze sobą. Po przyjściu nad brzeg oceanu „widzący” nakreślił wokół nich na piasku okrąg, który pod żadnym pozorem zabronił mu opuszczać, aż do odejścia syreny. Następnie zaczął wypowiadać magiczne inkantacje. Po chwili woda w oceanie rozstąpiła się na dwie strony, a pomiędzy spiętrzonymi po obu stronach wodami pokazała się niezwykłej urody dziewczyna. Podeszła ona powoli do wyrysowanego okręgu i z niezwykłą słodyczą w głosie zaczęła rozmawiać z „widzącym” w jego własnym, plemiennym języku. Zachęcała obydwu do opuszczenia okręgu, ale odmówili. W końcu odeszła tą samą drogą, którą przyszła i zniknęła w wodach oceanu. Dopiero wówczas opuścili okrąg.
Część I: Afrykańska magia
Kto nie wierzy w cuda, nie jest realistą.
Dawid Ben Gurion
Listopad to miesiąc, w którym w sposób szczególny pamiętamy o bliskich nam zmarłych. Jest to jednak również sezon historii o duchach, demonach i upiorach. Nawet odżegnując się od pogańskich tradycji świętowania Halloween uczciwie należy przyznać, że przygnębiająca jesienna aura za oknem z pewnością sprzyja podobnym opowieściom. Postanowiłem zatem zagłębić się nieco w świat miejscowej demonologii i afrykańskiej magii. Nie żeby jesienna aura zbytnio mi dokuczała, ale jakoś zawsze ciągnęło mnie do opowieści z dreszczykiem.
W kulturach afrykańskich świat nadprzyrodzony nie jest wcale mniej realny od tego namacalnego za pomocą zmysłów. Ludzie żyją wprost zanurzeni w świecie duchów, który z reguły jest groźny, niebezpieczny, a nierzadko wprost przerażający. Istnieje też cały szereg rodzajów ludzi parających się kontaktami z mocami nadprzyrodzonymi.
Najgorsi są sorciers, czyli po prostu czarownicy, którzy należą do najbardziej złośliwych na świecie. Problem z nimi polega na tym, że nie potrafią wyczarować nic dobrego. Potrafią za to sprowadzać nieszczęścia, takie jak: choroba, śmierć, a nawet niemoc seksualna (dla miejscowych macho to los gorszy od śmierci, dlatego wymieniłem ją na końcu). Czarownikiem staje się człowiek na skutek dziedziczenia lub wprowadzenia poprzez specjalne ryty inicjacji. W tym drugim przypadku zazwyczaj wymagana jest ofiara z człowieka. Słyszałem kiedyś historię pewnego antropologa, który zgłębiał tajniki zjawisk nadprzyrodzonych. Do pewnego momentu czarownik wszystko chętnie mu tłumaczył i pokazywał. W końcu jednak stwierdził, że aby pójść dalej, musi złożyć ofiarę z białej kury. Antropolog stwierdził, że nie ma problemu - zaraz pójdzie i jedną kupi. Na to czarownik zaczął się śmiać i wyjaśnił, że "kura" oznacza dziewczynę, zaś kolor biały jej niewinność. Antropolog nigdy już do niego nie wrócił...
Marabu to rodzaj czarowników wyrosłych na łonie islamu, a w ich praktykach magicznych dużą rolę odgrywają wersety Koranu. Nas, chrześcijan, nie powinno to zbytnio dziwić, biorąc pod uwagę wyrosłą na gruncie chrześcijaństwa gnozę czy wpływ jaki miało ono na powstanie kultów voodoo w basenie Morza Karaibskiego. Marabu są również znawcami leczniczych ziół.
Fetyszer - to człowiek zajmujący się głównie wyrobem gri-gri, czyli amuletów ochronnych czy też wzmacniających niektóre posiadane cechy (np. odwagę, siłę, spostrzegawczość, potencję). Każdy z nich przygotowuje się dla konkretnej osoby. Istnieją nawet specjalne sklepy dla fetyszerów, gdzie można kupić materiały do ich wyrobu. Do fetyszerów można zaliczyć również różnego rodzaju uzdrowicieli, którzy łączą medycynę naturalną z praktykami magicznymi. Należy dodać, że korzystanie z nich (praktyk magicznych, nie medycyny naturalnej) stanowi poważne wykroczenie przeciwko pierwszemu przykazaniu Dekalogu. Dość często ktoś przynosi też do kościoła różnego rodzaju "ozdoby", chcąc się ich w ten sposób pozbyć.
Widzący (voyant) - to osoba obdarzona jakimś niezwykłym darem, powiedzielibyśmy szóstym zmysłem lub szczególnym charyzmatem, który dziedziczą lub zostają nim przez kogoś obdarowani. Spotkałem wiele osób pozujących na widzących i chcących w ten sposób ściągnąć na siebie uwagę innych. Trafiają się jednak osoby, które rzeczywiście posiadają jakieś nadnaturalne zdolności. Osobiście znam osobę, która z dużym prawdopodobieństwem potrafi przepowiedzieć czyjąś śmierć. Z tym akurat darem zbytnio się jednak nie obnosi, bojąc się zostać posądzoną o uprawianie czarownictwa.
Czytając powyższy opis nie opuszcza mnie nieodparte wrażenie, że właśnie zgłębiam tajniki... instrukcji dobrej gry Role-Playing! Stopnie wtajemniczenia, czarodziejskie zdolności, talizmany, sklepy z magicznymi artefaktami... Jedyną subtelną różnicą jest to, że afrykańczycy "szarpią" w tego rolpleja na co dzień, zachowując przy tym śmiertelną (czasami na wieki) powagę...
Kiedy pewnego razu wspomniałem w liście do koleżanki o zbiorach kakao ta stwierdziła, że pierwszy raz czytała te słowa w takiej kombinacji: "Najczęściej było piję kakao" - odpisała. Zachęcony tym zaskoczeniem i pchnięty niekłamaną ciekawością, postanowiłem nająć się na dzień do pracy na plantacji, aby zbadać temat od podszewki. W końcu kto z Was może pochwalić się, że wykonywał tak egzotyczne zajęcie?
Strąki kakaowe rosną na dorodnych krzewach, czy też małych drzewach, wyrastając wprost z ich pni. Najpierw należy odciąć te już dojrzałe. Z reguły kakaowce owocują przez cały rok z niewielką przerwą w czasie dużej pory suchej, a więc mniej więcej od stycznia do kwietnia. Do ich obcinania używa się oczywiście maczety lub specjalnego ostrza przymocowanego do długiego drążka, pozwalającego sięgnąć w górę poza zasięg naszych rąk. Następnie transportuje się je na wspólne hałdy, które obsiada następnie wspólnie dookoła i rozłupuje lub rozcina owoce złamaną maczetą. Złamaną, bo taka ma krótszy moment zamachowy i praca jest przez to o wiele lżejsza, a i tak trzeba uważać przy tym, by nie odciąć sobie któregoś palca. W każdym bądź razie to najprzyjemniejsza część roboty: siedzi się i gada o głupotach, próbując zabić płynący leniwie czas.
Wyciągnięte ze środka nasiona zbiera się razem w jednym miejscu i odsącza wodę. Woda kakaowa nadaje się zresztą do picia i ma lekko czekoladowy smak (najlepiej smakuje mocno schłodzona). Nasiona muszą przez kilka dni przefermentować. Dopiero później rozsypuje się je na rozpostartych na ziemi płachtach, by wysuszyć na słońcu. Potem zostaje już tylko załadowanie „kakała” do worków i oddanie go do skupu. Stamtąd przewozi się je ciężarówkami do portu w Abidżanie lub w San Pedro i wysyła w świat. Również do Polski.
Jest taka data, która wywołuje zimny dreszcz na plecach milionów Polaków w każdym wieku. To jakby antyteza Bożego Narodzenia. Trauma z nią związana pozostawia duchowe blizny, które nigdy się nie leczą. Mowa oczywiście o 1 września - i nie mam na myśli rocznicy wybuchu II wojny światowej, ale początek roku szkolnego. W czasie wakacji rozmawiałem o tym z jednym z moich braci i wiem, że ma odczucia podobne do moich (żeby była jasność, obaj mamy po trzydziestce i żaden nie pracuje w oświacie). Oczywiście po latach szkoła kojarzy nam się głównie z miłymi rzeczami: człowiek był młody, głupi i niedoświadczony; ale mimo wszystko słowom „pierwszy września” nieodmiennie towarzyszą mi przechodzące po plecach ciarki.
Tutaj, na Wybrzeżu, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Teoretycznie rok szkolny rozpoczyna się, podobnie jak w Polsce i we Francji, na początku września. Ale tylko teoretycznie. Jest to bowiem czas, kiedy ludzie odpowiedzialni za oświatę w kraju dopiero zaczynają myśleć, kiedy owo rozpoczęcie roku ogłosić. I jakkolwiek egzotycznie to zabrzmi, zależy ona od... zbiorów kakao!
Otóż Wybrzeże Kości Słoniowej jest największym na świecie jego producentem i jeśli ktoś czymś nie handluje (kraje Afryki mają najwyższy procent ludności parającej się handlem), na 80% utrzymuje się właśnie z kakao. Co roku, na przełomie września i października - a więc wtedy, gdy zaczynają się najobfitsze zbiory, rząd ogłasza ceny kakao na następne dwanaście miesięcy (zależą one w jakiś sposób od cen kakao na światowych giełdach, ale nie zawsze). Na długo przed ogłoszeniem cen, handel właściwie zamiera. Plantatorzy nie mają pieniędzy, bo czekają na ceny skupu (zawsze mają nadzieję, że będą one wyższe od tych z roku ubiegłego). Sklepikarze nie mają pieniędzy, bo plantatorzy nic u nich nie kupują. W budżetówce też dają się odnotować opóźnienia w wypłacaniu pensji, bo rząd nie ma pieniędzy z podatków płaconych przez jednych i drugich. Rodzice (a więc jedni, drudzy i trzeci) nie mają więc pieniędzy by kupić dzieciakom najprostszą wyprawkę do szkoły. Są również problemy z zaopatrzeniem, bo najczęściej przywożą je w drodze powrotnej ciężarówki wożące kakao do portów. Kraj zamiera niejako w marazmie: wszyscy czekają, co powie rząd. A potem jest już tylko radość lub płacz i zgrzytanie zębów. Wszystko zależy od ustalonej ceny. No i rok szkolny może się zacząć. W tym roku to 24 października (już miałem powiedzieć „brr”, ale to akurat uroczystość św. Antoniego Marii Klareta – założyciela mojego Zgromadzenia, więc się powstrzymam).
Szkoły katolickie rok szkolny zaczęły już 10 października, stąd też pochodzą zdjęcia (inne może doślę w późniejszym terminie). Placówki te cieszą się dobrą renomą, gdyż po zakończeniu np. podstawówki dzieciaki potrafią przynajmniej czytać i pisać, co w przypadku przeładowanych ponad miarę szkół publicznych (w klasie potrafi być nawet 70. uczniów – koszmar każdego nauczyciela) wcale nie jest już takie pewne. Szkoły katolickie są po części płatne: 30.000 CFA rocznie, czyli niecałe 200 zł lub 50 € – resztę dokłada państwo. Podobnie jak na całym świecie, uczęszczają do nich również dzieci innych wyznań i religii.
Pisząc depeszę o Soubré stwierdziłem, że jest to jedno z bliźniaczo podobnych do siebie miast Afryki. I to prawda. Jak w przypadku każdej reguły, i tutaj istnieją jednak pewne wyjątki, przynajmniej formalne. Jednym z nich jest Abidżan (Abidjan) – ekonomiczna i jak dotąd faktyczna stolica państwa (o stolicy politycznej, Jamussukro, napiszę nieco więcej innym razem). Przynajmniej w ogólnych założeniach, Abidżan najbardziej ze znanych mi miast afrykańskich przypomina te europejskie.
Żeby znaleźć jakąś skalę porównawczą powiedzmy tylko, że jest on prawdopodobnie pod każdym względem większy od Warszawy, a do końca lat 90. był również od niej nowocześniejszy. Niemal całe życie gospodarcze państwa skupia się właśnie tutaj. Jest więc dzielnica wielkich biurowców oraz luksusowych hoteli, olbrzymi port i międzynarodowe lotnisko, dzielnice willowe, wielkomiejskie blokowiska i slumsy. Przyznajcie sami, że - może poza slumsami - nie bardzo pasuje to do stereotypowego obrazu Afryki.
Niestety podczas niedawnej wojny domowej główne walki i polityczne przepychanki skoncentrowały się właśnie tutaj. Zresztą przez ostatnie dziesięć lat miasto powoli, acz nieuchronnie zaczęło popadać w ruinę. Nie zbudowano tu żadnych nowych budynków, mostów czy dróg. Remontów zresztą też się już nie przeprowadza, w myśl niepisanej zasady: „przewróciło się, niech leży”.
Ciągle za to napływają kolejne tabuny ludzi, szukających tu lepszego życia. Jeśli popytać młodzież, przynajmniej połowa marzy, żeby wyjechać - jeśli nie do Europy, to przynajmniej do Abidżanu. Efekt końcowy jest taki, że i tutaj zaczyna dominować bylejakość, prowizoryczność, brzydota i góry walających się śmieci. Niestety nie wystarczy postawić kilku biurowców, by zmienić ludzką mentalność...
I w ten oto sposób dotarliśmy do małego jubileuszu. Aż trudno uwierzyć, że to już 50. depesza. Miejmy nadzieję, że za kolejne dwa lata będzie to okrągła setka. Dokładnie 11 września świętowałem też drugą rocznicę mojego pierwszego kroku na ziemi wybrzeżokościosłoniańskiej (w czasie urlopu pewien znajomy - dyplomowany polonista udowadniał mi, że taki przymiotnik jednak istnieje). Jest więc chyba co świętować.
Ale wracając do tematu zapowiedzianego przez tytuł niniejszej depeszy: nie wiem z jakich źródeł korzystał pan Andrzej Sapkowski tworząc postać słynnego wiedźmina Geralda, ale kiedy po raz pierwszy usłyszałem o dozo, opowieści o nich brzmiały jakby znajomo. W miejscowym dialekcie mianem tym określa się specjalną kastę myśliwych z północy. Od wczesnej młodości ćwiczą się oni w najdzikszych zakątkach kraju w podchodzeniu zwierzyny i tradycyjnej sztuce zabijania. Podczas objętego tajemnicą treningu i kończącej go inicjacji, piją specjalnie przygotowane magiczne mikstury i eliksiry, które mają za zadanie wyostrzyć ich zmysły, wzmocnić organizm, zwiększyć szybkość oraz wytrzymałość na ból itd. Noszą też przy sobie specjalnie sporządzone dla nich amulety, czyli gri-gri, które sprawiają m.in., że żadna kula wystrzelona z karabinu czy pistoletu się ich nie ima. Słyszałem kiedyś historię o pewnym dozo, który trochę za dużo wypił ze swoim przyjacielem - policjantem, który nie chciał wierzyć w skuteczność tych „wiedźmińskich” talizmanów. Dozo postanowił udowodnić to w praktyce, więc zaproponował zakład o skrzynkę piwa. Stanął pod ścianą, a policjant pociągnął po nim serią z kałasznikowa. Niestety coś poszło nie tak i dozo nie przeżył tego eksperymentu. Niektórzy mówią, że to dlatego, że nie był na czczo. A może fetyszer niedbale przygotował talizmany? Może też chwilowo zabrakło mu wiary, bo ta, jak powszechnie wiadomo, potrafi czynić cuda. Jaka nie byłaby prawda, policjant odsiaduje wyrok za zabójstwo...
Kiedy jednak z klatki Abidżańskiego ZOO uciekł lew, nie dzwoniono po Gwardię Narodową, ale znaleziono dozo, który zaczaił się na dziką bestię i w krótkim czasie położył ją trupem.
Dozo są powszechnie szanowani i zatrudniani np. jako strażnicy albo ochroniarze. Także na naszej parafii w Bouaflé po kradzieży pod koniec sierpnia, współbracia zatrudnili dwóch takich w roli nocnych stróżów za jedyne 65 000 CFA, czyli mniej więcej 100 euro miesięcznie, co wydaje się całkiem rozsądną sumą. Stąd też pochodzą zdjęcia wykonane przez o. Tomasza Pawlika CMF. Mi jak dotychczas nie udało się uwiecznić ich na fotografii, choć natknąć się na nich można dość często.
W zasadzie od zawsze Kościół, obok (czy też raczej w ramach) misji ewangelizacyjnej, zajmował się również rozwojem kulturowym i cywilizacyjnym. Niektóre Zakony właśnie w tym upatrywały swoje główne zadanie – wystarczy wspomnieć chociażby Cystersów.
Należałoby jednak zacząć od tego, że tutejsze miasta po prostu toną w śmieciach, o czym napomknąłem w ostatniej depeszy. Życie w buszu nauczyło ludzi, że wszystko, co się wyrzuci, natychmiast gnije i rozkłada się. W odróżnieniu od buszu, mentalność przetrwała, za to pojawił się plastik. Na każdym kroku można zatem natknąć się na całe góry plastikowych woreczków po wodzie, butelek, reklamówek i wszelkiego innego badziewia.
Można przyjąć powyższy fakt do wiadomości i przejść z nim do porządku dziennego stwierdzając, że to nie nasz problem a my i tak przecież nic nie jesteśmy w stanie z tym zrobić, albo... Albo zakasać rękawy i jednak spróbować zrobić "to coś”... Na naszej misji zainstalowaliśmy więc prawdziwe kosze na śmieci! Oczywiście na ich zakup nie było pieniędzy, ale od czego jest recycling i głowa na karku? Kosze zostały wykonane ze starych puszek po lakierze, tudzież innych chemikaliach używanych na misji. Wystarczyło wybić wieko, dorobić rączki i metalowe stojaki, a całość pomalować et voilà – łatwiejsza część roboty skończona. Teraz trzeba już tylko przekonać tubylców do ich używania... Ale to już zupełnie inna historia.
Wszystko, co dobre, zwykło szybko się kończyć. Nie inaczej sprawa miała się z moim urlopem. 17 sierpnia nastąpił więc mój powrót na Wybrzeże Kości Słoniowej. Muszę jednak przyznać, że gdy zjawiłem się w Soubré na wieczornej mszy świętej poczułem, że mimo niechęci opuszczania kraju ojczystego, jestem na swoim miejscu. Inną dobrą stronę tej sytuacji stanowi fakt, że niniejszym wznawiam działalność na łamach wirtualnego Polinowa. Powroty mają to do siebie, że pozwalają inaczej, jakby z zewnątrz, spojrzeć na otaczającą nas rzeczywistość. Nie wszystko jest więc już dla mnie takie nowe i tajemnicze, a egzotyka straciła na swej egzotyczności.
Soubré to jedno z wielu bliźniaczo podobnych do siebie miast tropikalnej Afryki. Ich wspólne cechy to: wszechogarniająca brzydota, kurz (lub błoto, jeśli akurat pada) i jakby prowizoryczność wszystkiego, co nas otacza. I góry walających się wszędzie śmieci, których jedynym znanym sposobem utylizacji jest spalenie na miejscu (często w samym centrum). I tłok na ulicach. I szare, betonowe płoty z kolcami, lub tłuczonym szkłem na szczycie. I napotykane na każdym niemal kroku maquis, czyli coś pośredniego między restauracją, jadłodajnią a barem piwnym. I jeszcze... Zresztą, żeby zrozumieć, o czym w ogóle mówię, trzeba tu przyjechać, bo żadne słowa nie są w stanie oddać rzeczywistości.
Bez dwóch zdań dominuje architektura barakowa typu entré-couché (wejście-posłanie). Komentować chyba nie trzeba. Często są to po prostu przykryte falistą blachą betonowe klitki z malutkim okienkiem zaraz obok drzwi. Efekt jest taki, że za dnia „dom” zamienia się w piekarnik, a i w nocy panuje w nim zaduch. W żaden sposób nie da się wytłumaczyć ludziom, że gdyby zaplanowali okna po dwóch stronach budynku, mieliby przyjemny przewiew. Większość osób, z którymi na ten temat rozmawiałem twierdzi, że przez dodatkowe okno nawłazi im komarów i będą częściej chorowali na malarię. Sprawa założenia siatek w oknach przewyższa najwyraźniej ich zdolności rozumowania. Panuje zasada: tak było, jest i być musi, więc po co zajmować sobie głowę podobnymi głupotami?
Mimo wszystko, jeśli pomieszkać tu trochę dłużej można odkryć, że miasta takie jak Soubré mają swój niepowtarzalny klimat. Bo miasto to nie tylko mury i ulice, ale przede wszystkim ludzie, którzy w nim mieszkają. Trafiają się i dobrzy i źli, piękni i brzydcy, starzy i młodzi, ale zawsze są niepowtarzalni. Wszystko to sprawia, że powoli zaczynam myśleć o Soubré jak o „moim mieście”. Takim, jakim są Siedlce, w których się urodziłem i wychowałem; jak Łosice, w których spędziłem sporą część mojego życia i gdzie wracam zawsze z niekłamaną radością; czy wreszcie Wrocław, w którym spędziłem lata seminarium i gdzie jestem zameldowany. Bo wszędzie tam mieszkają ludzie bliscy mojemu sercu.
Lubię myśleć, że przez ponad półtora roku istnienia na stronie Polinowa, „Depesze Ojca Wojciecha” stały się dla przynajmniej kilkorga z Was miłą odskocznią od zmartwień dnia codziennego. Jeśli tak było naprawdę, warto było poświęcić na nie trochę czasu. Obecnie nadszedł czas upragnionego urlopu w Polsce. Trzeba w końcu nieco odsapnąć, zmienić otoczenie i naładować akumulatorki na kolejne dwa lata. Z niektórymi z Was dane mi się będzie pewnie spotkać w pełnowymiarowej formie, jeśli nie podczas przyjacielskiej nasiadówy, to przynajmniej podczas kazań misyjnych. Urlop wiąże się jednak również z przerwą w pisaniu depesz. Nie to, żeby tematy zaczęły się wyczerpywać. Nie mówiłem przecież jeszcze nic o duchach i demonach, które upodobały sobie te ziemie; o praktykowanych do dzisiaj krwawych kultach pogańskich i ofiarach z ludzi; o afrykańskich wiedźminach, talizmanach, magii i ludziach się nią parających; o związkach rodzinnych, poligamii, zagubionych w buszu wioskach, zbiorach kakao, łowcach chrztów i wielu innych rzeczach. Zatem, do zobaczenia w sierpniu!
Są takie dwa dni w roku, w których w każdym miejscu na ziemi zarówno dzień jak i noc trwają po 12 godzin. Wyjątkiem potwierdzającym regułę są oczywiście bieguny, gdzie mamy do czynienia odpowiednio z 24 godzinnym wschodem lub zachodem słońca. Mowa oczywiście o dniach równonocy wiosennej i jesiennej. Dodatkowo w miejscach położonych pomiędzy zwrotnikami raka i koziorożca, a więc pomiędzy 23°27′ szerokości północnej i 23°27′ szerokości południowej, dwa razy w roku słońce świeci dokładnie w zenicie.
U nas, w Soubré, dni te przypadają w okolicach 4 kwietnia i 9 września. Pomiędzy tymi dwiema datami granicznymi, od września do kwietnia, w południe słońce świeci u nas jak Bóg przykazał na południu, a w pozostałe dni roku na północy - pogański kraj (to ważne, jeśli przyszłoby wam do głowy określać kierunki według słońca). Nocą, od jesieni do wiosny, bez większych trudności można za to oglądać gwiazdozbiór Oriona (trzy jasne, niebieskie gwiazdy tworzące jego pas są położone prawie dokładnie na równiku) i położoną w Małym Psie najjaśniejszą gwiazdę na niebie: Syriusza.
Kolejna depesza miała traktować o czymś zupełnie innym, ale okoliczności zmusiły mnie do zmiany planów. Po czterech miesiącach od wyborów prezydenckich uznany na arenie międzynarodowej prezydent-elekt Wybrzeża Kości Słoniowej Alassan Ouattara doszedł bowiem do wniosku, że od strony dyplomatycznej wykorzystał już wszystkie dostępne środki, a wielkie mocarstwa tego świata, poza gospodarczą blokadą kraju, licznymi rezolucjami, petycjami i produkcją innego rodzaju makulatury, nie zamierzają nawet kiwnąć palcem. Wybrzeże jest na to za ubogie w surowce naturalne. Co innego np. Libia, która na interwencję zbrojną Francji i Stanów Zjednoczonych nie musiała długo czekać. Po wygranej wojnie kraje te oczywiście odbiją sobie z nawiązką poniesione koszta poprzez liczne koncerny paliwowe prowadzące rabunkową eksploatację złóż. Ktoś kiedyś obliczył, że za każdego dolara otrzymanej pomocy państwa afrykańskie muszą zwrócić ich pięć - w postaci surowców naturalnych. Tego, że zwyczajni ludzie, dosłownie śpiący na złożach ropy, złota czy diamentów nie mają z tego nic, dodawać chyba nie trzeba... Ale ja nie o tym.
Otóż rzeczony Alassan Ouattara zebrał w końcu swoje wojska i ruszył na południe. Obecnie urzędujący prezydent, Laurent Gbagbo, zareagował oczywiście nawoływaniem do złożenia broni przez „rebeliantów” i do dialogu, czyli słynnym już: „usiądźmy i porozmawiajmy”, na które jednak nikt już chyba nie da się nabrać. Jego adwersarz odpowiedział, że jeśli ktoś powinien złożyć broń, to właśnie on, a czas dialogu właśnie się skończył. Poza tym kazał nazywać swoich żołnierzy „Wojskami Republikańskimi”, a nie rebeliantami.
Dodać należy, że w Abidżanie codziennie giną cywile (od wyborów wojna pochłonęła już 400 ofiar), wobec których używa się nawet broni ciężkiej (np. moździerzy). W niektórych dzielnicach panuje głód, wprowadzono godzinę policyjną, nie działają szkoły itd.
A jak to wygląda od naszej strony? Soubré jest o wiele spokojniejsze od Abidżanu, a do niedawna cieszyliśmy się niemal całkowitym pokojem. Jednak na wieść o tym, że wojska Ouattary zajęły Daloa - trzecie największe miasto na Wybrzeżu, położone 120 km na północ od Soubré, wszyscy policjanci i wojskowi spakowali swoje manatki na ciężarówki i „udali się na z góry upatrzone pozycje”, jak to ktoś ładnie ujął. I wcale się im nie dziwię. Wręcz przeciwnie – popieram. Ci ludzie byli przecież przeszkoleni do łapówkarstwa i uprzykrzania ludziom życia na drogach, a nie do walki. Dzięki temu, gdy 24 godziny później do miasta weszli rebelianci (o, przepraszam – Wojska Republikańskie), nie mieli już do kogo strzelać. Zadowolili się więc zdemolowaniem i splądrowaniem ratusza oraz domów wojskowych, w czym miejscowa ludność czynnie im kibicowała, i po ich odejściu kończyła dzieło zniszczenia. Poza tym postrzelali trochę na wiwat, zagrabili trochę samochodów (również jeden z naszych; drugi schowaliśmy u znajomego mechanika na złomowisku, ale o tym sza…) i poszli dalej, zostawiając trochę ludzi na skrzyżowaniach.
Odnośnie zajęcia naszego samochodu to mówiąc szczerze - przespałem ich wizytę, bo przyszli w czasie sjesty (ostatnio chodzę trochę przemęczony i naprawdę nie dałem rady już na nich czekać). Trochę mi wstyd, ale może to i dobrze, bo miałem głupi pomysł zaprosić ich do pamiątkowego zdjęcia – podejrzewam, że całkiem nieźle prezentowałoby się nad łóżkiem. Nie wiem tylko, czy odzyskałbym mój aparat… Jeden ze współbraci ich wizytę relacjonował tak: „Człowieku, jak ich zobaczyłem, to nie wiedziałem, czy to rebelianci, czy Powstańcy Warszawscy: obszarpani, brudni... Czterech miało kałasze, a jeden wyrzutnię rakiet. Na szczęście nienaładowaną. Wystrzelili dwa razy w powietrze (strzały akurat zarejestrowałem, ale myślałem, że strzelają gdzieś pod płotem), wsiedli do samochodu, jeden nawet przez otwarte okno, i pojechali”...
Ja swoje spotkanie z rebeliantami przeżyłem nieco później, podczas pisania powyższego akapitu. Wczoraj na wieść o zbliżających się wojskach ok. 60 osób szukało u nas schronienia na noc. Dzisiaj jest ich ok. 500. Trzech Republikanów przyszło więc pytać kto mieszka w tym domu i dlaczego kaplica jest pełna ludzi (zarzucali nam ukrywanie stronników Gbagbo i broni). Zacząłem więc grzecznie tłumaczyć, że głównie to kobiety z dziećmi, i że nawet jeśli nie znam ich osobiście, to większość stanowią nasi parafianie i po prostu nie mogliśmy ich nie przyjąć na nocleg. Poza tym jak miałem sprawdzić, kto jest z jakiej opcji politycznej? W międzyczasie spozierałem na trzymane w rękach karabiny. Na robienie zdjęć było na szczęście za ciemno... W końcu zostawili nas w spokoju. Połazili jeszcze trochę po terenie szukając ukrytej broni, połamali ogrodzenie kurnika, wyciągnęli kilku mężczyzn i podrostków z kaplicy, ale zaraz pozwolili im wrócić. A teraz naprawdę muszę już iść spać...
W mieście generalnie cisza. Strzały są raczej sporadyczne i podobno głównie do ludzi rabujących opuszczone domy. Zabili jakiegoś chłopaka, który ukradł materac.
Ludzie nocujący ostatnio na misji przenieśli się do sióstr ze zgromadzenia Najświętszej Maryi Panny Kalwaryjskiej, które mieszkają zaraz obok nas (w płocie jest nawet furtka, którą można się do nich dostać bez potrzeby wychodzenia na ulicę). Mają tam o wiele lepsze warunki. Siostry prowadzą rodzaj zawodówki krawieckiej z internatem dla młodych kobiet i udostępniły kilka sal szkolnych. Odwiedziliśmy je po kolacji. Największy obecnie problem to brak lekarstw, tych najprostszych, przeciwgorączkowych i na rozstrój żołądka. Apteki niestety pozostają zamknięte. Żałuję, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia, kiedy uciekinierzy byli jeszcze naszej kaplicy, ale jakoś głupio mi było latać z aparatem pośród wystraszonych ludzi. Na paparazzi zdecydowanie się nie nadaję. Wybaczcie.
Wojska Ouattary są już w Abidżanie i odcięły drogę ucieczki do Ghany. Niemal wszyscy odwrócili się od Gbagbo i jest nadzieja, że lada dzień sytuacja zacznie się normować. My najbardziej boimy się niezależnych grup wojskowych, które mogą zacząć grabieże. Czy ktoś ich w ogóle kontroluje? Część pieniędzy trzymamy na wierzchu, w razie jakiegoś najścia, resztę dobrze schowaną. Przy stole po raz pierwszy padł temat ewentualnej ewakuacji. Pozostajemy w kontakcie z panem Przemysławem Niesiołowskim, polskim ambasadorem w Nigerii (to najbliższa polska placówka dyplomatyczna), który od początku kryzysu trzyma rękę na pulsie i w razie potrzeby obiecuje wszelką możliwą pomoc. Mamy jednak nadzieję, że korzystanie z niej nie będzie konieczne.
Dzisiaj 1 kwietnia, ale nam, mimo że sytuacja mocno się uspokoiła, do śmiechu raczej nie jest. Proboszcz rozpoczął podchody pod odzyskanie naszego samochodu (ktoś widział go w Soubré). Razem z proboszczem sąsiedniej parafii i prefektem złożyli wizytę dowództwu wojsk. Ciekawostka: okazuje się, że żaden z meczetów nie został napadnięty, a jedynie kościoły. Ponoć podczas przygotowań całej akcji wszelkie ataki na świątynie i miejsca kultu zostały surowo zakazane i głównodowodzący armią w Soubré wyraził bezbrzeżne oburzenie zaistniałymi wydarzeniami. Jak widać są równi i równiejsi. Podobnie ma się rzecz z dzielnicami miasta: jedne są w dużej części splądrowane, inne właściwie nietknięte. Wszystko zależy od tego, z jakiego plemienia są ludzie je zamieszkujący (o panującym tu trybalizmie napiszę innym razem).
Co pocieszające, ponoć istnieje jakaś służba bezpieczeństwa, która zajmuje się utrzymaniem spokoju. Dostaliśmy numer telefonu do ich szefa, w razie jakiś zamieszek na misji i ochronę na noc. Wprowadzono godzinę policyjną, ale to już nie nowość. Czekamy na rozwój wypadków.
Od trzech dni właściwie bez zmian: w zasadzie regularna bitwa o Abidżan i niepokój w całym kraju. Zaczęto odkrywać jakieś zbiorowe mogiły i obie strony oskarżają się nawzajem o ludobójstwo. Liczba ofiar nigdzie nie została potwierdzona, ale na pewno przekroczyła już 1000, a prawdopodobnie jest ich znacznie więcej (w mediach mówili o 1500 ofiarach). Gbagbo nawołuje swoich zwolenników do stawienia czynnego oporu. Może to zaowocować tworzeniem się dzikich band zwolenników jednej i drugiej strony lub też korzystających z sytuacji zwykłych bandytów, czego obawiamy się najbardziej.
Nasza parafia znacznie się wyludniła, bo ludzie szukają schronienia na wsi, gdzie czują się bezpieczniej. Nie działają szkoły, więc młodzież również w większości wyjechała. Z tego powodu anulowana została zaplanowana na wczoraj coroczna pielgrzymka młodzieży przygotowującej się do chrztu. O wyjściu poza miasto i tak nie było mowy, ale chcieliśmy zebrać wszystkich na terenie szkoły katolickiej. No cóż, nie wyszło.
Dzisiaj we wspólnocie zorganizowaliśmy całodniową adorację Najświętszego Sakramentu w intencji pokoju. Na czwartek ogłosiliśmy adorację dla całej parafii. Modlimy się również za wstawiennictwem Jana Pawła II, którego beatyfikacja ma być na parafii wielkim świętem. Zobaczymy, co życie pokaże i czego Bóg od nas oczekuje.
W największym skrócie: bitwa o Abidżan trwa. Na chwilę włączyły się do niej stacjonujące tu wojska francuskie (Licorne) i ONZ-u, żeby zapobiec masakrze cywili. Zaraz oczywiście podniósł się krzyk, między innymi ze strony Rosji, że przekraczają swoje uprawnienia. Francuzi zadowalają się więc ochroną swoich obywateli, a ONZ patrolowaniem terenu z helikopterów. Laurent Gbagbo zabarykadował się w bunkrze pod rezydencją prezydencką i ani myśli się stamtąd ruszać. W czwartek Alassan Ouattara wygłosił orędzie do narodu, wyrażając w nim nadzieję na powolny powrót do normalności. Na jego prośbę zostały też zdjęte sankcje gospodarcze nałożone na kraj trzy miesiące temu. Niestety zwolennicy Gbagbo zaczynają otrząsać się z początkowego oszołomienia i karta może się odwrócić. Jeśli tak stanie się rzeczywiście, będziemy mieli drugą Rwandę.
A co u nas? W miarę spokojnie, choć o mało nie ukradli nam drugiego samochodu, i to dwa razy. Najpierw ktoś znalazł go w krzakach, w których go schowaliśmy (wiem, pisałem, że jest u mechanika, ale byłem niedoinformowany). Z powodu braku akumulatora nie udało się go odpalić, więc skończyło się na oderwaniu tablic rejestracyjnych, zdrapaniu naklejek Mission catholique, zdemolowanych drzwiach i stacyjce. Postanowiliśmy zatem przestawić go w bezpieczniejsze miejsce, obok prefektury (odpowiednik naszego urzędu wojewódzkiego) i przy wyjeździe złapała nas świeżo przybyła do miasta grupa żołnierzy. Na szczęście pomogła interwencja prefekta i miejscowego dowódcy wojsk.
Wczoraj na wyraźną prośbę Ouattary do ataku na pałac prezydencji przystąpiły wreszcie wojska ONZ i Licorne, w krótkim czasie zmuszając Gbagbo do oddania się w ich ręce.
W orędziu do narodu obecny prezydent wzywa do pojednania. Póki co nie wyrzucił z armii wrogich mu generałów i przyjął od nich przysięgę wierności. Cóż, historia uczy, że nawróceni zdrajcy często stają się ludźmi najbardziej oddanymi. Za wcześnie, by powiedzieć czy tak stanie się i czy w tym przypadku nie jest to tylko polityczna zagrywka Ouattary, który za wszelką cenę stara się uchodzić za prezydenta wszystkich Ivoryjczyków (mieszkańców Wybrzeża Kości Słoniowej). W każdym bądź razie bez poważnych zmian na pewno się nie obędzie. Prezydent wzywa również wszystkich policjantów i żandarmów do powrotu na swoje stanowiska. Dopóki jednak nie znikną na wpół dzikie oddziały wojsk, nie ma raczej co liczyć na to, by wyszli z ukrycia.
Nierozwiązanym problemem pozostaje broń rozdana przez Gbagbo swoim zwolennikom jeszcze przed wyborami, jak to się mówi „na wszelki wypadek”... Prawdopodobnie w dużej części posłuży różnej maści bandytom. Jej odszukanie i zabezpieczenie stanowi obecnie główne zajęcie Armii Republikańskiej. Przy okazji dochodzi do pobić, a nawet samowolnych egzekucji. Jedna z nich miała miejsce w pobliskiej wiosce. Zabito trzy osoby, a ciała wrzucono do studni.
Dzisiaj, delegowany przez proboszcza, uczestniczyłem w spotkaniu z prefektem (wojewodą) i innymi urzędnikami państwowymi oraz wojskowymi, mającym na celu uspokojenie obaw miejscowej ludności i rozpoczęcie powolnego powrotu do normalności. Miało rozpocząć się punktualnie o 10:00 i rzeczywiście opóźniło się tylko o afrykański kwadrans (czyli dokładnie o godzinę i piętnaście minut).
Dzięki Bogu nasz prefekt jest postacią można by rzec wzorcową, i to nie tylko na afrykańskie warunki. Jako jeden z bardzo niewielu nie opuścił swojego urzędu wraz z początkiem zamieszek, mimo realnego zagrożenia życia. Jest też osobą niezwykle konkretną i bezpośrednią (zdaniem, którym ujął mnie za serce było: „To ludzie znajdujący się obok latryny czują smród”). Pomijam fakt, że to katolik. Więcej takich polityków na całym świecie! Niestety mówi się, że jest za dobry na takie Soubré i prawdopodobnie przeniosą go do Abidżanu.
Spotkanie było bardzo udane i nawet zwolennicy Gbagbo wyszli z niego, jeśli nie zadowoleni, to na pewno mocno uspokojeni i pocieszeni. Obiecuje m.in. ukrócenie samowoli żołnierzy, pociąganie do odpowiedzialności ludzi składających fałszywe donosy o przechowywaniu przez kogoś broni (prawdziwa plaga) i niekaranie za kradzieże dokonane podczas zamieszek, jeśli ktoś dobrowolnie zgłosi się na prefekturę z zagrabionym dobrem. Powołano również komisję mającą za zadanie restytucję szkód dokonanych przez armię. Liczymy więc na jakieś odszkodowanie z tytułu utraty jednego i zdemolowania drugiego z naszych samochodów. Droga do normalności będzie jednak na pewno długa. Przypomnę tylko, że to nie tylko sprawa ostatnich tygodni czy miesięcy, ale napięta sytuacja w kraju trwa tu od 1999 roku. Miejmy nadzieję, że to koniec tej bolesnej historii i ostatnia tego typu notatka w moim życiu. W tym kontekście życzenia radosnych i spokojnych świąt Wielkiejnocy mimo, że mocno oklepane, nabierają jakby nieco innego znaczenia.
Od czasów lektury „W pustyni i w puszczy” każdy Polak wie, jak groźną chorobą jest malaria (ja wiem, że nie każdy czytał, ale powinien, więc jeśli ktoś nie czytał - niech się wstydzi). Mnie w liceum dręczyło za to pytanie: Na cholerę mam się uczyć cyklu rozwojowego zarodźca malarii i komu to w ogóle potrzebne?. Teraz już wiem, że życie bywa bogatsze od naszej wyobraźni.
Malaria w polskich warunkach brzmi groźnie. Można jednak powiedzieć, że to jakby tutejszy rodzaj grypy (nie ptasiej ani świńskiej, ale tej zwykłej, która normalnie nikogo nie przeraża): od czasu do czasu się ją przechodzi i nie wolno jej bagatelizować, ale tak poza tym, da się z nią żyć. Jest oczywiście z reguły śmiertelna odmiana malarii mózgowej, ale z uwagi na rzadkość jej występowania nie będę się nią tu zajmował.
Jeśli uda się nam zarejestrować pierwsze objawy (u każdego są trochę inne i trzeba je najpierw odkryć, np. ból szyi, ramion, „wiatr w kościach”, poczucie zmęczenia itd.) i wziąć na czas leki, malaria ma zazwyczaj łagodny przebieg. Jeśli się spóźnimy, temperatura organizmu zaczyna skakać od stanu podgorączkowego do blisko 40◦C i z powrotem, pojawiają się wymioty, biegunka i dreszcze. Chorobie, przy ciężkich wypadkach, towarzyszy poczucie zima (nawet jeśli w pokoju jest ponad 30◦C), skąd pochodzi polska nazwa tej choroby: zimnica. A tak - polska nazwa, bo do początku XIX w. Polska była krajem malarycznym. Jeszcze moja babcia na nią chorowała, choć był to już wtedy przypadek niezwykle u nas rzadki. Klimat się jednak zmienił (tak, tak, zmiany klimatyczne to wcale nie sprawa ostatnich lat, jak twierdzą pseudo-ekolodzy) i gatunki komarów przenoszące tę chorobę wyginęły. Dzisiaj jesteśmy świadkami tendencji odwrotnej i choroba powoli wraca na południowe krańce Europy.
Oprócz leków, najważniejszy przy tej chorobie jest odpoczynek. Sprawa nie jest taka prosta, bo towarzyszy jej zazwyczaj łamanie w kościach. Człowiek czuje się więc obolały i nie wie, jak się najwygodniej ułożyć. Przewraca się więc z boku na bok, a także z brzucha na plecy i z powrotem. Na szczęście po jakiś 36 godzinach działania leków wszystko powoli zaczyna wracać do normy: gorączka i łamanie w kościach ustępują, ale przez kilka kolejnych dni pracę fizyczną trzeba sobie darować i przede wszystkim dobrze się wyspać. W zasadzie trzeba sobie więc zaplanować cały tydzień zwolnienia.
Z reguły po tygodniu jest się w zasadzie zdrowym. „W zasadzie”, bo malaria należy do chorób nieuleczalnych: jej zarodźce zostają we krwi do końca życia i ktoś chory nie może np. być dawcą krwi ani narządów (kartę honorowego dawcy zachowałem sobie na pamiątkę), by nie zarazić tą chorobą innych, ale poza tym żyje się z nią zupełnie normalnie.
Jeśli będziecie kiedyś przejeżdżać przez Jamusukro (he, he), warto zatrzymać się na chwilę przy pałacu prezydenckim, usytuowanym dokładnie naprzeciwko Bazyliki. Pałacu niestety nie widać zza wysokiego na trzy metry i mierzącego kilka kilometrów długości muru, ale można przespacerować się brzegiem dwóch sadzawek. Nie radziłbym jednak wsadzać kończyn pomiędzy szczeble niskiej barierki, bo to terytorium zarezerwowane dla pupili pana prezydenta.
Warto zjawić się tu punktualnie o 17:00, w porze ich karmienia. Jeśli dysponujemy przy tym zbędnymi 3 tys. franków (tj. niespełna 5 €), możemy na miejscu kupić żywego kurczaka i rzucić bestiom na pożarcie - niezapomniane przeżycie. Za dodatkową opłatą ich opiekun schodzi, by pokazać jak się łapie krokodyla za ogon, ale tej przyjemności już sobie odmówiłem: a niech zwierzęciu coś odbije i będę miał człowieka na sumieniu. Odnotowano zresztą kilka wypadków śmiertelnych nieuważnych przechodniów. Odgryzionych kończyn nikt już chyba nie liczy... Od czasu do czasu jakiemuś przyjemniaczkowi udaje się też ponoć uciec i przespacerować po mieście, także uważajcie gdzie leziecie!
Na całym świecie karnawał w pełni, a jak wiadomo czas ten rządzi się swoimi własnymi prawami. Również u nas postanowiliśmy zapomnieć o targających krajem niepokojach i zorganizować w końcu od dawna odkładany, pierwszy w historii, parafialny festyn. Nie mógł się on może równać z tymi organizowanymi przez naszych współbraci w Polsce, ale i tak było to wydarzenie epokowe. Główny ciężar przygotowań wziął na siebie tutejszy odpowiednik Akcji Katolickiej pod patronatem br. Jana i pomocy harcerzy i innych grup parafialnych. Obok licznych konkurencji udokumentowanych na zdjęciach, jak chociażby wyścigów w workach, gry „w ślepca”, czy konkursu biblijnego, w których można było wygrać drobne nagrody (słodycze, mydła, zeszyty, długopisy itp.) miała miejsce również wielka loteria, w której główną nagrodą był rower! Wśród nagród drugorzędnych znalazł się odtwarzacz DVD, wentylator, telefony komórkowe i dziesiątki innych pomniejszych wygranych.
Zebrane przy tej okazji pieniądze w całości zostały przeznaczone na budowę naszego parafialnego kościoła, która po półrocznej przerwie ruszyła pełną parą. Wszystko odbyło się wiec jak trzeba: Ad majorem Dei gloriam!
Mimo różnego rodzaju wysiłków członków wspólnoty i parafian, nasza misja nie może poszczycić się samowystarczalnością i ciągle jeszcze Zgromadzenie musi dokładać do tego „interesu”. Szukamy więc oszczędności i pieniędzy gdzie się da, imając się różnych zajęć, niekoniecznie ściśle związanych z ewangelizacją, ale dających świadectwo ewangelicznego ubóstwa. Oprócz parafialnego butiku mamy własny kurnik, hodowlę kaczek i świnek morskich (przeznaczonych na mięso, nie do zabawy), ogród warzywny, kilka drzew i krzewów owocowych oraz plantację palm oleistych posadzonych wokół płotu. Czasem zajmujemy się też jakimiś pracami dorywczymi, jak np. wypalaniem węgla drzewnego. Nie jest to taka prosta sprawa, ale jeśli wycina się akurat jakieś drzewa, szkoda nie wykorzystać okazji.
Zaraz po ścięciu, drzewo trzeba pociąć na mniejsze kawałki i zwieść w jedno miejsce (suche za szybko się spali). Następnie kopie się płytki dół, w którym układa się pniaki, tworząc nie za wysoki stos. Cała sztuka polega na tym, by były one ułożone jak najciaśniej, jeden przy drugim, a w wolne przestrzenie wetknięte były cieńsze gałęzie. Następnie przykrywa się wszystko świeżą trawą oraz palmowymi liśćmi i obsypuje ziemią, tworząc kopiec. Gdy wszystko jest już gotowe, przez specjalny otwór podkłada się ogień, a kiedy drzewo dobrze się już rozpali, należy go zatkać. Chodzi o to, by przy jak najmniejszym dostępie powietrza, a co za tym idzie przy minimalnym spalaniu, utrzymać wewnątrz wysoką temperaturę i odparować całą wodę. Problem polega na tym, że część drzewa i tak się wypala, a zwęglane pniaki kurczą, co powoduje zapadanie się ziemi do środka. Tam gdzie tworzy się dziura, drzewo natychmiast zaczyna się spopielać, a że kopiec lubi zapadać się zwłaszcza nocą, na blisko dwa tygodnie możemy zapomnieć o spokojnym śnie: co dwie – trzy godziny trzeba skontrolować, czy wszystko jest w porządku i ewentualnie zatkać niepożądany otwór.
Gdy kopiec przestaje dymić, węgiel jest gotowy i tu zaczyna się najtrudniejsza część pracy. Trzeba go bowiem wykopać niczym ziemniaki z ogniska. Jest przy tym, delikatnie rzecz ujmując, raczej ciepło, a w powietrzu unoszą się tumany pyłu i dymu. Nie można przy tym zrobić sobie przerwy, bo przy napoczętym kopcu każdy kwadrans przynosi wymierne straty. Żarzący się węgiel wrzuca się do wody i, w ten sposób ugaszony, układa na słońcu do suszenia. Później pozostaje już tylko załadować czarne złoto do worków i sprzedać (ze zbytem nie ma akurat problemów). Każdy worek to zarobek rzędu 9 €, a z jednego wypalania można ich uzyskać nawet dwadzieścia.
Kończę zatem, bo dochodzi 1:00 i muszę iść sprawdzić, czy kopiec nie ma żadnej dziury do zatkania...
Harmattan to wiatr wiejący od Sahary w kierunku wybrzeży Zatoki Gwinejskiej, niosący ze sobą tumany drobnego piasku na odległość setek kilometrów. W praktyce wygląda to jak sucha mgła o różnym natężeniu, utrzymująca się z krótkimi przerwami przez kilka dni w roku między - grudniem a styczniem, czyli w samym środku dużej pory suchej (o porach roku innym razem). Brzmi niegroźnie, prawda?
Tyle tylko, że przy tej suchej mgle, i tak suche o tej porze roku powietrze, staje się jeszcze suchsze, co prowokuje problemy ze wszystkimi błonami śluzowymi, co z kolei skutkuje nieustającą suchością w gardle, drapaniem w nosie i szczypaniem oczu (o pierzchnięciu warg, wysychaniu skóry i niekorzystnym wpływie na włosy nie wspominając). Jeśli ktoś do tego cierpi na alergię na kurz, przeżywa naprawdę ciężkie chwile. Poza tym pył wciska się wszędzie tam, gdzie może. Maniacy porządku, do których na szczęście nie należę, musieliby w zasadzie bez przerwy na przemian: zamiatać, ścierać kurze i myć okna. Do tego wszystkiego ranki stają się prawie mroźne, bo temperatura spada nawet do 17ºC(!), co dla Ivoryjczyków oznacza syberyjską zimę! Na te kilka dni w roku ja również przepraszam się z moją jedyną bluzą z długim rękawem, którą tutaj przywiozłem „na wszelki wypadek”, a nad ranem zdarza mi się ubierać skarpety do łóżka.
Im dalej na północ, skutki harmattanu są coraz bardziej przykre: pył gęstszy, oddychanie trudniejsze, a ranne "prawie-przymrozki" bardziej dotkliwe. Na stałe w historii misji zapisała się wyprawa jednego z naszych współbraci, o. Piotra Liszki, który po dziś dzień twierdzi, że nigdy w życiu nie zmarzł tak, jak podczas swojej wizyty w Afryce. I ja mu wierzę.
Kolędnicy to tradycja z długą historią. U nas też ma już dwa lata! I choć nazywa się ich Śpiewakami Gwiazdy (Chanteurs de l'Etoile), idea jest ta sama. Dzieciaki przychodzą najpierw regularnie na naukę śpiewu, aż wreszcie w uroczystość Objawienia Pańskiego przychodzą do kościoła poubierane w tradycyjne stroje plemienne, po czym w kilku grupach ruszają w miasto (każda grupa do swojej dzielnicy), niosąc przy tym wypisane na gwiazdkach z papieru słowa Dobrej Nowiny o Zbawicielu. Ma to szczególny wymiar ewangelizacyjny w kraju, gdzie chrześcijanie stanowią jedynie około 30% społeczeństwa.
Zebrane przy tej okazji pieniądze są przekazywane… na misje w innych krajach. A tak, bo to pierwsza ogólnokrajowa inicjatywa związana z Papieskimi Dziełami Misyjnymi!