nagłówek "Avorum respice mores" (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim h. Szaława link nagłówka

Pamiętniki Misjonarzy

Bartosz Kobylińskio. Wojciech Kobyliński CMFEchhhh, jakże nieodgadnione są losy wielkich dzieł sztuki! Po wielu latach tułaczki, zagadkowych perypetii, a nawet narosłych wokół legend i mitów, w końcu się udało! Nasz brat bowiem – o. Wojciech CMF – wykradł wreszcie chciwym szponom Afryki (a raczej niezbyt entuzjastycznie nastawionemu Stryjowi) istnego białego kruka klaretyńskiej literatury, przez dekady dzielnie strzegącego jakże niesamowitych historii! Niepozorny stos luźnych, pożółkłych kartek, dodatkowo ponadgryzanych przez termity, z zagubioną w niewyjaśnionych okolicznościach bądź wręcz wtrząchniętą przez tamtejsze szkodniki drewnianą okładką (wykonaną przez stolarza-artystę wg projektu samych autorów), okazał się być istną kopalnią wiedzy o początkowych perypetiach naszych misjonarskich pionierów na Czarnym Lądzie! Grubo ponad setka stron ręcznie pisanego tekstu, przewlekanego tu i ówdzie zdjęciami, autorskimi rysunkami i wycinkami z gazet aż nadto uzmysławia nam, jak wielką stratą byłoby zaginięcie tego wiekopomnego dzieła!

Już po krótkim kontakcie z lekturą pojawia się pierwsza refleksja: jak to wszystko mogło wyglądać od "wewnątrz" – tj. z punktu widzenia młodych misjonarzy, rzucanych w nieznane czeluście obcego kontynentu? Wszak podróż za Saharę zaraz po opadnięciu żelaznej kurtyny i upadku muru berlińskiego musiała wzbudzać coś więcej, niż tylko lekki dreszczyk emocji... Zderzenie z jakże obcą kulturą, rasą, plemionami, wierzeniami, czy wreszcie niemal zabójczym dla nas klimatem, musiało mocno odcisnąć na nich swe piętno. Na tym tle pustynia, plemiona ludożercze, malaria, skorpiony czy jadowite pająki to już tylko egzotyczne dodatki, które nasi klaretyni dotychczas mogli oglądać jedynie na nielicznych filmach z Tony Halikiem... Z tą większą ciekawością przekłada się kolejne karty tych niecodziennych wspomnień, z których coraz wyraźniej bije jednak zrozumienie dla tamtejszych realiów, przy jednocześnie rosnącym zapale i zaangażowaniu. Na całe szczęście fala zamachów stanu, wojen domowych i zbrojnych napadów przypadła już na nieco późniejsze lata misjonarskiej posługi, pozwalając przyjezdnym już nieco solidniej zakorzenić się w afrykańskiej tkance.

Z punktu widzenia biernego obserwatora można teraz na chłodno domniemywać, że "Pamiętniki Misjonarzy" były naówczas swoistym pomostem – łącznikiem ze starym światem, znikającym właśnie gdzieś w obłokach Starego Kontynentu. A przypomnijmy jedynie, że w owych zamierzchłych czasach jedyną formą kontaktu ze starym światem był... tak, tak, telefon stacjonarny! Pomijając już jednak fakt, że w latach 90. był on dobrem luksusowym, to nawet krótka rozmowa z Europą kosztowała wtedy majątek, a samo połączenie często graniczyło z cudem...

Jako że w obliczu nowych doświadczeń i wyzwań tęsknota za krajem znika jednak dosyć szybko, to już po miesiącu pobytu w Afryce opisy każdego kolejnego dnia ustąpiły coraz bardziej skąpym relacjom z najważniejszych wydarzeń, by definitywnie zakończyć się zaledwie po dwóch latach od rozpoczęcia misyjnej posługi. Swoistym dopełnieniem całości są natomiast późniejsze listy nadsyłane przez stryja Andrzeja oraz o. Romana, które poniekąd kontynuują kronikę i uzupełniają ją o relacje z kolejnych lat misji (a przynajmniej z ich pierwszej dekady).

Dodam tylko, że bardziej wnikliwa lektura daje nam dziś do zrozumienia jeszcze jedno – a mianowicie fakt, że tamtego świata... już po prostu nie ma! I że w żadnym stopniu nie przypominał on wtedy tego dzisiejszego, co po latach podkreślają również i sami autorzy kroniki. Zagłębiając się bowiem w kolejne relacje odnosimy nieodparte wrażenie, że trzy dekady temu Czarny Ląd był dalece bardziej niedostępny, dziewiczy, zachwycający, naturalny i mniej zepsuty niż dziś, a nasi misjonarze trafili po prostu na ten "dobry czas"...

Na koniec pozostaje już tylko wyrazić wdzięczność naszemu bratu za ocalenie owej kroniki od pewnej zagłady i niechybnego zapomnienia, przepisanie całości tekstu, aż po pełną digitalizację jej treści.

Wykorzystując zatem ostatni dzwonek na ratowanie strzępków tych niecodziennych historii, równo w 30. rocznicę przybycia na Wybrzeże Kości Słoniowej naszych misjonarzy klaretynów, poniżej przytaczamy (poprzedzoną zdjętym ze strony głównej wstępniakiem) pierwszą relację z trwającej do dziś(!) wyprawy w nieznane... AHOJ!

Wstępniak

30 lat posługi misjonarzy klaretynów w Afryce!
16 czerwca 2020 r.

Bartosz KobylińskiTak, tak, to właśnie dziś mija 30 lat od wylotu naszych misjonarzy klaretynów na Wybrzeże Kości Słoniowej! Dokładnie 16 czerwca 1990 r. bowiem dwóch młodych klaretynów z Polski – o. Andrzej Kobyliński CMF i o. Roman Woźnica CMF zapięło pasy bezpieczeństwa i z płyty lotniska Paryż-Roissy-Charles de Gaulle wzbiło się w przestworza, by zniknąć gdzieś w obłokach nad piaskami gorącej Sahary... I pomimo, że ostatnim z ostatnich Mohikanów pozostał już jedynie o. Andrzej, to wyprawa w nieznane trwa do dziś!
Ale żeby za nadto nie dublować własnych wstępniaków, wszystkich zainteresowanych perypetiami naszych misjonarskich pionierów na Czarnym Lądzie odsyłam do nowej strony: Pamiętniki misjonarzy.
Zaczynamy od samego początku – a więc pamiętnego dnia wylotu, zaś kolejne relacje będziemy publikować w kilkutygodniowych odstępach. Naszym Misjonarzom gratulujemy zatem wytrwałości w posłudze, a Czytelnikom życzymy miłej lektury!

Anno Domini 1990

Początek Pamiętników Misjonarzy: WYJAZD
16 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Na początku było opóźnienie... Opóźnienie było trzygodzinne. Później wzrosło do pięciu, ale zapał nie spadł. Po nerwowych i smętnych przygotowaniach i pożegnaniach z grzesznym światem, a potem zakonnym, wyjechaliśmy z paryskiego domu pełni napięcia, które mijało wraz z przydrożnymi słupami. Dotarliśmy na lotnisko Roisy i otrzymawszy darmowe karty do restauracji (z powodu opóźnienia) resztki smutku utopiliśmy w czerwonym winie (tym bardziej, że nie byliśmy zobowiązani do prowadzenia samolotu).

Ruchomymi schodami z zaburzeniami ruchowymi dotarliśmy do odprawy paszportowej, gdzie – po kilku ‘bluesach’ wyższej klasy i błyskach przemytego intelektu – spoczęliśmy w poczekalni, ku radości personelu. Patrząc przez okna na cuda techniki, zostaliśmy uderzeni jej czarami, co szeroko otworzyło nam usta.

Podnieceni pamięcią historyczną, zrobiliśmy sobie zdjęcia do kroniki Prowincji na tle wielkiego Boeinga 747, który, jak obliczyliśmy, po rozchlastaniu się z pełną zawartością pasażerów, dostarczyłby marmolady całemu zakonowi na cały rok (w tym momencie jeden z nas zapalił papierosa)...

Widząc naszą elegancję podszedł do nas jakiś lepszy gość i poprosił, żeby mu zrobić zdjęcie, niestety – uznawszy swą znikomość, gdyż nie znał ani francuskiego, ani hiszpańskiego, ani włoskiego, ani rosyjskiego, ani niemieckiego, nie mówiąc już o polskim – uśmiechnął się tylko i uznał za zaszczyt, że może być sfotografowany przez tak znakomite osobistości. Był to chyba muzułmanin, jak zauważyliśmy. Zauważyliśmy również, że naszą niepohamowaną wesołością (aż do łez!) wzbudziliśmy zainteresowanie znudzonych i zdenerwowanych współuczestników podróży. Wesołość przerwał na chwilę głos z megafonu, który nas zatrwożył, oznajmiając odwołanie lotu i zamknięcie Abidżanu; po kilku powtórkach i głębszej analizie tekstu, ku naszej uciesze okazało się, że szukają jakiś pasażerów, co powstrzymało nas od powrotu do domu... i uświadomiło potrzebę dalszego studiowania języków obcych.

Jako, że ożywia nas charyzmat klaretyński, wspomnieliśmy jak to nasz Założyciel ruszył na Kubę: procesja do portu, błogosławieństwa, rekolekcje na pełnym morzu dla całej załogi; być może nasz humor dał się we znaki nie mniej naszym bliźnim, niż silentium sacrum marynarzom...

Ta właśnie refleksja skłoniła nas do rozpoczęcia pisania na gorąco tegoż pamiętnika.

W tym momencie jest godzina 15:15, mamy jeszcze prawie dwie godziny do odlotu. Czujemy się jak na wyspie otoczeni rzeczywistością XX-go wieku: wokół muzułmanie, lekki smród żydostwa, dość dużo murzynów, których trudniej religijnie sklasyfikować na falującym morzu ateizmu i obojętności, z miłym wyjątkiem sympatycznej stewardessy, która przechodząc uśmiechnęła się czarująco w naszą stronę.

Bezpośrednio przed nami dwie piękne murzynki zerkają na nas obgryzając pazury, obok murzyn chrapie i przeszkadza, dalej nieco jacyś muzułmanie bełkocą coś i wychodzą (najpierw z siebie, później z poczekalni), jeszcze dalej murzynka w stroju egzotycznym (być może nasza parafianka) przeciąga się leniwie i ziewa, za oknem kołują samoloty, a do naszego – w otwarty silnik wchodzą mechanicy.

My zaś wychodzimy do baru, gdzie za okazaniem biletu bierzemy dwie butelki białego wina, które przedłuża nam wspaniały nastrój, w którym wytrwawszy do końca, zasiedliśmy w samolocie, w sektorze III klasy, bez widoku na boki i w przyszłość. Ze smutnej wizji wyłoniła się bardzo grzeczna i miła stewardessa w wieku gwarantującym bezpieczeństwo lotu i pozwoliła nam zmienić miejsca na bardziej godne... z lepszymi widokami. Korzystaliśmy bez skrupułów z kuchni i piwnic Boeinga, co umocniło nas w wytrwaniu na poprzednio zawyżonym poziomie...

ŻEGNAJ EUROPO!

Mieliśmy jeszcze międzylądowanie w niezidentyfikowanym kraju afrykańskim, a to z powodu ciemności i ciemnoty obywateli, którzy nie oświetlili nazwy tej stacji, chociaż i tak było nam wszystko jedno, a dzięki temu ocalona została jedna z tajemnic Afryki.

I dzień: Witajcie w Abidżanie!
17 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Przed godz. 2:00, 17 czerwca spłynęliśmy łagodnie na lotnisko w Abidżanie wraz ze strugami tropikalnego deszczu, w którego dusznej atmosferze dobrnęliśmy do odpraw policyjno-celnych. Po tropikalnym deszczu zaatakowała nas korupcja i bałagan, podsycane pychą i grzecznością urzędników, co kosztowało nas 40 franków; za to podróż do Sióstr Klaretynek była gratis dzięki dobrym chrześcijanom, zapoznanym w samolocie.

Dotarliśmy do pogrążonego w deszczu, ciemności i głębokim śnie klasztoru Sióstr, gdzie przy ujadaniu psów rozbudziliśmy nasze siostry, napędzając im niechcący porządnego stracha. Po otwarciu furty, strach zamienił się w bratersko-siostrzaną radość. Napojono nas (wodą) i położono spać w gościnnym pokoju. Po braterskim instruktarzu jednego z bardziej doświadczonych misjonarzy odnośnie rozwijania moskitiery, położyliśmy się spać przy odgłosach huczącego za oknem oceanu.

II dzień: Niedziela – Boże Ciało
17 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Zerwaliśmy się po świcie, czyli około jedenastej, wypoczęci i gotowi do poświęceń. Dzień upłynął jak przystało na dzień Pański, a nawet wielkopański: przechadzka nad brzegiem oceanu, dobry obiad, sjesta.

Chociaż początek niezbyt poważny, doprowadził nas do poważnych przeżyć: pierwszy kontakt z tutejszymi ludźmi, msza św. w kaplicy Sióstr – pięknie przygotowana, z afrykańskim śpiewem, adoracja Najświętszego Sakramentu, brewiarz itd.

Nie było procesji tak jak w Polsce, lecz podniosły nastrój i radość pierwszych kroków skierował nasze wdzięczne myśli do Boga, Ojczyzny i Zgromadzenia.

Wieczorem, siedząc w klasztornym ogrodzie i zajadając tropikalne owoce, zredagowaliśmy tę część pamiętnika.

III dzień
18 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMFWstanie: 6:00
Modlitwy, msza św.: 6:30
Śniadanie: 7:15

Po śniadaniu, wraz z o. Leopoldem z Instytutu Misji Afrykańskich, udaliśmy się samochodem do biskupa diecezji Grand Bassam, który pomimo nawału pracy (po południu rozpoczynał Konferencję Episkopatu, której był gospodarzem) przyjął nas bardzo serdecznie, uczęstował napojami, z których wybraliśmy oczywiście piwo, gdyż abstynenckie życie u sióstr spowodowało nagły wzrost krwi w alkoholu. Odwiedziliśmy po drodze katedrę i historyczne miejsce pierwszej ewangelizacji Wybrzeża.

Po powrocie zwiedziliśmy Misję Katolicką Port-Bouët; wspaniałe wrażenie wywarł na nas zwłaszcza dom dla młodzieży «CARITAS». Następnie zostaliśmy podjęci obiadem obfitym w jadło i napoje w Misji, którą prowadzi wspomniany wyżej Instytut Misji Afrykańskich (w każdy poniedziałek okoliczni księża spotykają się na wspólnym obiedzie w kolejno wyznaczonych parafiach).

Sjesta tego dnia była gigantyczna, szczególnie w wykonaniu jednego z misjonarzy, który o 18:00 wyrwał się posłusznie spod moskitiery pobudzony słownie do tego czynu przez drugiego, który odprawiwszy godzinną adorację Najświętszego Sakramentu i odmówiwszy brewiarz, zapłonął taką braterską miłością, że postarał się o przygotowanie kawy, której zapach wpłynął dopingująco na cnotę posłuszeństwa współbrata.

Po kawie – historyczny moment: zamoczenie nóg w wodach oceanu; pierwszy uczynił to oczywiście przełożony. O kąpieli mowy nie ma, bo wysokie fale w tym rejonie wciągają co roku kilka ofiar.

Biorąc pod uwagę zagrożenie tyfusem, którego realność uświadomiły nam muchy pijące szambo tryskające obfitym źródłem z pękniętej rury wśród murzyńskich domostw i zakąszające potrawami z naszych talerzy oraz sałata podlewana podobno tym, czego muchy nie zdążą wypić, ustaliliśmy tygodniowe dyżury uważania na siebie, zwłaszcza odnośnie sałat, bo byłoby niefortunnie zapaść na tę chorobę równocześnie.

Smaczna kolacja w serdecznej atmosferze, jaka tu chyba wiecznie panuje, upływa na dzieleniu się spostrzeżeniami, żartach i ubogacającym dialogu – tego dnia niewątpliwie wzmożonego obecnością Matki Prowincjalnej.

Jako że jest to czas Mundialu ‘90, oglądamy mecz Argentyna – Rumunia, kończący się 1:1. Uciechy z poskromionej pychy argentyńskiej siostry z nami nie podzielają.

Od zjedzenia 1 gigantycznego i 2 średnich owoców mango, rozpoczynamy przygotowania do wielkiego konkursu żarłackiego, który zamierzamy rozegrać w kategoriach: bananów, pomarańcz, mango i ananasów; zwłaszcza w kategoriach mango i ananasów mogą być niespodzianki, i to brzemienne w skutkach.

Dzień kończy się meczem ZSRR – Kamerun oraz snuciem bezkonceptualnych planów na jutro.

IV dzień
19 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMFWstanie: 6:00
Modlitwy + msza św.: 6:30
Śniadanie: 7:15

Po raz pierwszy tego dnia, przynajmniej czasowo, nie odczuwamy gorąca. Także w nocy, śpiąc w przeciągu bez pidżamy i przykrycia, nie było duszno; uczucie to jest rzadkie i dziwne, do odczuwania chłodu jednak daleko. Przed obiadem, w czasie spaceru brzegiem oceanu, około 10 m od linii wody, zostaliśmy dotknięci wyższą falą, która zmoczyła nas swą pianą zmieszaną z morskim piaskiem.

Pomni na przestrogi doświadczonych misjonarzy na temat inkulturacji i wyliczane bez końca cnoty misjonarza: cierpliwość, cierpliwość, cierpliwość... ćwiczymy się w nich pilnie i aż do upadłego (na łóżko oczywiście), a inkulturacja w tutejszą atmosferę błogiego o...nia (np. oczekiwania) przebiega – wbrew oczekiwaniom najwyższych przełożonych – pomyślnie; do pracy nie palimy się, ale wewnętrzny zapał zawsze będzie można rozdmuchać.

Dziś mieliśmy pierwszy kontakt z Europą: telefon z Rzymu od Prowincjalnej Sióstr Klaretynek; słyszalność ok. 1%.

Wspólna modlitwa w kaplicy głęboko przeżywana, kolacja w rodzinnej atmosferze i Mundial w telewizji (Italia – Czechosłowacja 2:0) kończą ten spokojny dzień.

V dzień
20 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Noc z 19 na 20 czerwca była burzowa i burzliwa. Tropikalna ulewa z burzą rozszalała się nad Abidżanem, a w pokoju rozszalały się komary, burząc nasz błogi stan. Jeden z misjonarzy – pomimo ukończonego technikum budowlanego – tak zbudował moskitierę, że wszystkie komary były wewnątrz, bez możliwości wyjścia; misjonarz zaś wyszedł z tej przygody z poważnymi obrażeniami skóry i nerwów (około 100 ukąszeń).

Ranek jak zwykle. Po śniadaniu wyjazd na miasto.

Wstrząsający widok międzynarodowego dworca autobusowego pływającego w błocie i chaosie, przywrócił poprawne widzenie rzeczywistości. Byliśmy też w Prokurze i zapoznaliśmy się wstępnie z pomocami duszpasterskimi.

Następnie udaliśmy się do Ambasady Polskiej, którą po długich poszukiwaniach „na wyczucie” przez siostrę Szoferkę udało nam się w końcu – za niewielką opłatą policjanta – szczęśliwie odnaleźć. Murzyn, który otworzył bramę zwątpił, a następnie otworzył gębę, gdy jeden z nas zażądał spotkania z ambasadorem. Ambasadora nie było, ale zostaliśmy mile przyjęci przez jego zastępcę i zaproszeni do dalszych odwiedzin.

Po obiedzie spotkaliśmy się z François – kandydatem do naszego Zgromadzenia.

Następnie wyjechaliśmy na naszą przyszłą placówkę: Vridi. Zapoznaliśmy się ze stanem budowy domu, jego budowniczymi i problemami (natury finansowej). Wstąpiliśmy do kościoła, który będzie naszą świątynią parafialną, gdzie z radością wyraziliśmy naszą wdzięczność Bogu na modlitwie przed Najświętszym Sakramentem. W odpowiedzi na to usłyszeliśmy brzęk tropikalnego deszczu o blaszany dach, który – jak to siostra teologicznie stwierdziła – miał być znakiem błogosławieństwa. Po godzinnym oczekiwaniu na zakończenie tegoż znaku, pokropieni jego widzialnymi przejawami, wskoczyliśmy do samochodu i szczęśliwie dotarli do domu, gdzie po tradycyjnie dobrej kolacji obejrzeliśmy mecz Brazylia – Szkocja.

Szczęście mieliśmy podwójne: Brazylia wygrała 1:0, a deszcz zagłuszał przeraźliwy pisk kibicek. Tę nieopisaną radość siostry uczciły bananowym ciastem i ponczem na bimbrze, który – jak jedna z nich określiła – zawierał 100, 200, a może i 40% alkoholu (szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mu się chyba zbiec podczas godzinnego gotowania).

Dzień kończy się spokojnie ciągłym deszczem tropikalnym.

VI dzień
21 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Ranek jak zwykle.
Po śniadaniu oczekiwanie na obiad w błogostanie, który coraz pełniej nas ogarnia. Niezjełczałe jeszcze sumienia skierowały nasze intencje na pisanie listów do Polski, Francji i Italii, co zostało powstrzymane przybyciem kandydata do Zgromadzenia i rozmową z nim, a że jest to człowiek pojętny, rozmowa przeciągnęła się… później przyszli jeszcze inni, i tak przy kawie i bananowym cieście, zeszło do obiadu.

Dziś zawisło nad naszą misją śmiertelne niebezpieczeństwo. Tutejsza (chyba? klaretynka?) świecka, dziewczyna niezwykłej urody i powierzchowności, poszukująca pracy… przyrządziła obiad według tutejszych zwyczajów… i na wniosek jednego z bardziej zachwyconych misjonarzy przyjęła posadę w naszej przyszłej misji…

W miarę jednak konsumowania obiadu, zwłaszcza paprycznego sosu z krabami, uroda jej wzrosła w sposób niebezpieczny do tego stopnia, że decyzję zawiesiliśmy, szczególnie z obawy przed mającymi przybyć współbraćmi (oczywiście), których wizja, gdy ze zjeżonym włosem i tłustymi gębami rzucają się, by podziękować kucharce za smaczne jadło, zmusiła nas do przemyślenia tego kroku.

Dzień średnio-gorący, bez deszczu. Pod wieczór uroczyste Nieszpory do Uroczystości Najświętszego Serca Pana Jezusa.

VII dzień: Uroczystość Serca Pana Jezusa
22 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Po uroczystej mszy porannej piesza przechadzka do parafii w celu ustalenia momentu przenosin.
Umiarkowanie w rwaniu się do pracy skłoniło nas do pozostania w cieniu siostrzanych ramion. W drodze powrotnej wstąpiliśmy do Domu Młodzieży «CARITAS», gdzie jeden ze sprawniejszych misjonarzy został wytypowany do rozegrania meczu pingpongowego z miejscowymi mistrzami, których sromotnie rozgromił, dzięki czemu nasz autorytet wzrósł niewymiernie.

Kontynuując nasz powrót szliśmy plażą, podziwiając jak murzyńskie dzieci łowią ryby. W pewnym momencie zaskoczył nas widok załatwiających się w bezpośredniej bliskości tubylców. Sposób wykonywania tych fizjologicznych potrzeb można było podzielić na styl: koński, koci i papuzi. Aby uniknąć przykrej przygody, wróciliśmy bezpieczniejszą drogą.

Wieczorem w kościele parafialnym wzięliśmy udział w koncelebrze ujętej w piękną tutejszą formę liturgiczną, co dla jednego z nas było pierwszym w życiu tego rodzaju przeżyciem, a następnie w nabożeństwie dla młodzieży z okazji „Święta Młodości”.

VIII dzień: Uroczystość Niepokalanego Serca Najświętszej Maryi Panny
23 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Rano, w odświętnie przystrojonej kaplicy, Msza Święta Uroczysta z laudesami i krótkim wprowadzeniem w istotę święta.

Po śniadaniu udaliśmy się do parafii i do Domu Młodzieży «CARITAS», aby zobaczyć finał miejsko-parafialnych mistrzostw w pingponga. Jeden z nas wrócił szybciej, aby zająć się korespondencją, drugi zaś, jako że okazał się wierniejszym kibicem, pozostał (niestety – jak się później okazało – za długo).

Obiad uroczysty i smaczny, uszykowany nawet pod polsko-kartoflane gusta, na którym byli również księża z parafii, zakłócony został nieco spóźnieniem się misjonarza-kibica, który – rozegrawszy ponoć całkiem niezły mecz i usatysfakcjonowany kontaktami z parafianami – wrócił z iście afrykańską niefrasobliwą punktualnością.

Po obiedzie udaliśmy się gromadnie na latarnię morską, aby podziwiać widoki i zrobić kilka zdjęć. Panorama rzeczywiście piękna!…

Pod wieczór znowu mecze: w telewizji Mundial, Camerun-Columbia 2:1, i na żywo w parafii, poganie «contra» konwertyci (wynik nieznany, lecz zaciekłość świętej wojny). Wróciliśmy z niego brzegiem morza, tym razem wśród modlących się muzułmanów.

Nie obyło się oczywiście bez wygłupu, gdyż jeden z misjonarzy, chcąc być bardziej grzeczny, a widząc mężczyzn rozciągających koc i ustawiających się na nim, wziął ich za podmiejskich artystów przygotowujących się do występów, co nie pozwoliło mu przejść obojętnie, bez okazania swej podziwiająco-radosnej ciekawości. Dopiero po jakimś czasie, dzięki licencjatowi z misjologii i innym muzułmanom będącym już w trakcie modłów, odkrył ducha Mahometa.

Wieczór upłynął barwnie na Święcie Młodości w parafii. Razem z tłumem tubylców podziwialiśmy niesamowite występy tutejszych artystów. Zwłaszcza taneczne popisy baletów… W pamięci utkwił nam balet ministrantów, który przyprawiał o pisk i omdlewanie niewiasty oraz balet młodych dziewczynek.

IX dzień: Niedziela. Uroczystość św. Jana Chrzciciela
24 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Od samego rana gorączka niedzieli. Jeden z nas wyruszył z ks. Leopoldem do okolicznych kaplic: Gonzagueville. Było to dla niego pierwsze zderzenie z prawdziwą niedzielną Afryką, której pierwszy raz czytał Ewangelię… Śpiew, tańce, liturgia… Msza łącząca chrzest, I Komunię i sanację małżeństwa…

Po Mszy przyjęcie i podjęcie wspaniałą kuchnią afrykańską.

Drugi zaś udzielał się w tutejszej parafii. Po Mszy, przy akompaniamencie murzyńskiej orkiestry – tańce w kościele. Tubylcy wpadli w trans nie oszczędzając nawet ołtarza, nie mówiąc już o siostrach, które zarazili swym tanecznym duchem, co pozwoliło nam nieco zidentyfikować ich misję.

Po Mszy i tańcach, ogólne przyjęcie we wspólnej sali, zorganizowane przez parafialne wspólnoty młodzieżowe. Po obiedzie Mundial i wielki smutek sióstr – Brazylia przegrała z Argentyną 0:1.

Wieczorem, po długim oczekiwaniu na przyjazd księdza, który miał nas zawieźć na zebranie «Foyers Chrétiens», gdy już zrezygnowani oglądaliśmy Mundial, zostaliśmy zaskoczeni wizytą świeckiego aktywu, który nas tam zawiózł.

Zebranie – choć z kilkugodzinnym opóźnieniem, które nikomu nie przeszkadzało, prowadzone było z wielką kulturą i w atmosferze modlitwy.

Porządek:
– Krótka prezentacja wspólnoty nowym księżom z parafii przez Sekretarza
– Krótkie sprawozdanie z wyjazdu do Kodjoboue w poniedziałek 4 czerwca przez Sekretarza
– Film video o objawieniach Maryi Dziewicy w Kibeho w Rwandzie
– Przygotowanie praktyczne i uczestnictwo w święcie nowożeńców.

Po zebraniu kolacja i specjały tutejszej kuchni.

Gościnność gospodarzy, obfitość i pikantność potraw pozostaną na zawsze w pamięci. Po serdecznych pożegnaniach wróciliśmy do domu.

Było to pierwsze spotkanie oficjalne z grupą zaangażowanych świeckich, których w parafii jest wiele; uświadomiło nam ono jak wiele pracy będzie wymagała animacja tych grup.

X dzień
25 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Pogoda wstrętna, wiatr, dość chłodno.
Dziś mieliśmy się ostatecznie przenieść na parafię, przeniesiemy się ostatecznie jutro.
Po mszy i śniadaniu snucie planów, które wciąż się zmieniały, zakończone przedsięwzięciem, aby jeden z misjonarzy pojechał po nasze rzeczy, które to będąc po raz pierwszy tutaj (czyli w grudniu ub. r.) zostawiliśmy, a które z racji na wilgotność powietrza przewiezione zostały do innego domu sióstr koło Akoupé. Po politycznych podchodach Matka Prowincjalna zgodziła się na to, aby siostra Lucia wraz z nami pojechała samochodem.

Jako że jeden z misjonarzy miał reprezentować polską delegaturę na poniedziałkowym obiedzie okolicznych księży u franciszkanów w Koumassi, co skłoniło go do rezygnacji z wyprawy, a droga wiodła przez dżunglę, Matka Prowincjalna podjęła trud towarzyszenia siostrze szoferce i osamotnionemu misjonarzowi, który mógł zobaczyć kawał prawdziwej Afryki: wioski, chatki, drogi, handlarzy i myśliwych przy nich, śmiejące się afrykańskie dzieci, które mu machały, i wspólnotę sióstr, która wywarła wrażenie pozytywne; atmosfera rodzinna; misja, z braku dostatecznej ilości czasu, trudna do zidentyfikowania.

Drugi zaś, w towarzystwie ks. Leopolda i seminarzysty Jean’a Jacues’a, udał się na wyśmienity obiad, który spożył w towarzystwie dziesięciu księży; wrażenia pozytywne. Rubaszność i tusza franciszkanów przypominała ich polskich współbraci.

W czasie kolacji wyprawa po rzeczy wróciła do domu szczęśliwie, przywożąc – obok bagażu – wiele afrykańskich wrażeń.

XI dzień: Przenosiny
26 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Po mszy odprawionej w intencji Sióstr – jako podziękowanie za wspaniały pobyt – pakowanie i przewózka. …początek pobytu, a rzeczy jest tyle, że wypakowany pod dach Fiat Uno z siostrą szoferką i jednym z misjonarzy z trudem porusza się po wyboistej drodze… i dojeżdża do parafii, gdzie już czeka – wczoraj przywieziona – porcja bagażu.

Jeden z misjonarzy, zaraz po śniadaniu, wyjechał na zjazd odpowiedzialnych za katechezę, a drugi reprezentował polską misję na uroczystości w domu regionalnym Instytutu Misji Afrykańskich. Obiad uroczysty, poprzedzony ponad godzinnym aperitifem, podczas którego można było poznać nieco tutejszych misjonarzy, nawiązać pierwsze znajomości, a rzut oka do magazynu pomocy misyjnych uświadomił ich gigantyczną organizację.

Wrażenia drugiego misjonarza, choć niewypchane świątecznym obiadem, również są obfite: zjazd był w Diecezjalnym Centrum Duchowości „Betlejem”. Obecnych było około 25 osób. Było to sprawozdanie z ubiegłego roku. Spotkanie, z którego wrócił misjonarz bardzo zadowolony, ukazało mu obraz ogromu potrzeb i prac, zwłaszcza w formowaniu katechetów. Był to, jak do tej pory, najbardziej bogaty w doświadczenia duszpasterskie dzień.

Po powrocie instalacja w pokojach… Wychodząc do sióstr na kolację, by zobaczyć Mundial (jako że tutejszy telewizor nie działał) spotkaliśmy grupę sióstr karmelitanek (kolumbijskich), które będą miały swój kartel w okolicach Grand Bassam; prócz kilku zamienionych słów powiedziały, że Nuncjusz Apostolski na nas czeka… (to dobrze…).

U sióstr kolacja i telewizja (Anglia wygrała z Belgią 1:0), wesoło… choć jeden z misjonarzy, cierpiąc na chwilowy brak humoru (depresja poobiednio-świąteczna), określił żywe dialogi mianem młócenia słomy, dając często do nich polskie, nieprzetłumaczalne komentarze; drugi zaś bawił się znakomicie.

XII dzień
27 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMFPierwszy dzień na nowym miejscu.
Porządek dnia dość stały: wstanie 6:00, laudesy (z ludźmi) 6:20, Msza 6:30, następnie śniadanie, obiad o 12:30, kolacja o 21:30.
Pierwsze prace papierkowo-administracyjne.
Korespondencja.
Instalacja w pokojach.

Dziś zobaczyliśmy piękne przykłady głębokiej religijności niektórych katolików: indywidualne modlitwy w kościele, długie adoracje, skupienie. Wieczorem kilkugodzinne spotkanie grupy charyzmatycznej; słychać modlitwy, śpiewy, mowy…

W parafii np. dziś – dzień powszedni – prócz laudesów, Mszy i nieszporów było: spotkanie chóru, spotkanie Parafialnej Komisji ds. Powołań, spotkanie robotników, spotkanie animatorów prowadzących grupy katechumenalne, nabożeństwo modlitewne grupy charyzmatycznej; przy czym chór około 50 osób, komisja powołaniowa – 10, robotnicy ~ 30, animatorzy – 10, charyzmatycy ~ 150 osób.

XIII dzień
28 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Msza u Sióstr, następnie wesołe śniadanie i powrót z siostrą Szoferką.
Przygotowywanie papierów i rozmów na wyższym szczeblu, tzn. z biskupem Grand Bassam – Josephem Akichi.

Pojechaliśmy elegancko ubrani i przygotowani (– zawsze tak było!). Po drodze, z tutejszym szefem – ks. Barbiem, wymieniliśmy poglądy co do budowy naszego domu, zwłaszcza newralgicznego punktu: zatrzymania budowy II piętra przez Kurię Generalną. Poglądy zbieżne: pomysł co najmniej dziwny.

U biskupa: miłe przyjęcie, mowy konkretne. Daliśmy do podpisu prośby o przydział samochodu Fiat Uno, trzech walizek liturgicznych i trzech medycznych. Co do budowy – tak jak wyżej.

Ważniejsze liczby:
(1€ = 666 CFA)
biskup otrzymał na budowę z Kongregacji Rozkrzewiania Wiary:
11 500 000 CFA
parafia zebrała:
500 000 CFA
brak do wykończenia:
500 000 CFA

Po części oficjalnej – obiad w wielkiej altanie w ogromnym ogrodzie w znacznej odległości od kuchni, co było powodem maratońskich biegów służby z wykwintnymi daniami (zwłaszcza kartofle wzbudziły zachwyt obiadników). Do obiadu na otwartej przestrzeni zasiadły także zamknięte w klauzurze siostry karmelitanki z Kolumbii ze swym kapelanem.

Zadowoleni z kolejnego godnego zaprezentowania Kongregacji, pewni siebie, wracaliśmy mknąc szybko afrykańską polną drogą, gdy nagle, przez otwarte okna, na piękne, lśniące w słońcu garnitury chlasnęło błoto spod kół naszego samochodu, który o mały włos utkwiłby w środku błotnistej kałuży.

Po sjeście kolejna nieudana próba zdjęć (przełożona na jutro).

Wieczorem nieszpory z ludem, a następnie nabożeństwo pokutne przygotowujące do bierzmowania. Dziś (w naszej przyszłej parafii) po raz pierwszy spowiadaliśmy ludzi, zwłaszcza młodzież; było to dla nas głębokie przeżycie kapłańskie.

XIV dzień
29 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Ranek jak zwykle: modlitwy, msza św., śniadanie…, niezwykła była jednak piękna pogoda po kilku dniach tropikalnej słoty. Długo oczekiwana sesja zdjęciowa doszła do skutku:

Seans zdjęciowy przeniósł się następnie do zakładu fotograficznego, gdzie – olśnieni bielą sutann i błyszczącymi w słońcu krzyżami – fotografowie stanęli na wysokości zadania.

Dziś dokonaliśmy pierwszych zakupów w Abidżanie. Prócz natręctwa i wysokich cen, nic specjalnego nas nie zaskoczyło. Po południu, razem z o. Barbiem i pierwszym budowniczym kościoła we Vridi udaliśmy się na naszą budowę; spotkaliśmy się z architektem; zapoznaliśmy się z bieżącymi problemami i możliwością rozbudowy w przyszłości.

Wieczorem jeden z dzielniejszych misjonarzy, z wyżej zaawansowanym językiem francuskim, został – po konsultacji wspólnotowej – wyeliminowany z wymigania się od posługi spowiedzi, więc służył dzielnie Kościołowi pokutującemu przez ponad dwie godziny. Około 22:00, w poszerzonym składzie (o niektórych gości) zasiedliśmy do obfitej, (dla niektórych także) zasłużonej kolacji. Zakończenie dnia radosne: jutro śpimy do oporu!

XV dzień
30 czerwca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Opór przyszedł dość wcześnie. Pogoda piękna. Dzień pod znakiem przygotowań do sakramentu bierzmowania, które odbędzie się wieczorem we Vridi.
Ks. biskup, jako że wracał ze swojego rodzinnego domu, zaskoczył nas swoim wczesnym przybyciem, przyłapując na oglądaniu telewizji (Mundial!…). Ugościliśmy go i odprawili na sjestę.
O 19:00 wyruszyliśmy do naszego kościoła. Koncelebra uroczysta; sakrament bierzmowania przyjęło ponad 80 osób. Pod koniec mszy ks. biskup przedstawił nas oficjalnie; styl bardzo polski: wychwalanie, serdeczność i oklaski. Po mszy powitania już bardziej osobiste i bezpośrednie; dużo zdjęć. Następnie kolacja… styl elegancki; aperitif, kuchnia typowo-tutejsza.
Gościł nas p. Diako w swoim domu; jest on przewodniczącym rady parafialnej. Nasze wrażenia o rodzinie – niezwykle pozytywne!

XVI dzień: Niedziela
1 lipca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Nastrój niedzieli spotęgowany bierzmowaniem. Rano koncelebra.
O godz. 10:00 msza pontyfikalna z bierzmowaniem (około 200 osób przyjęło sakrament). Pod koniec mszy biskup przedstawił nas w stylu jak wczoraj, oklaski także hojne.
Biskup przedstawił także przybyłe z Kolumbii siostry karmelitanki, które sprowadził do Grand-Bassam, a które w oczekiwaniu na zamknięcie w klauzurze obwozi jako żywą propagandę życia zakonnego – kontemplacyjnego.
Po mszy uroczysty obiad; wieczorem odwiedziny u sióstr.

XVII dzień
2 lipca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Dzień opuszczony; bez wpisu na żywo. Ewentualne ciekawe wydarzenia, wysmażone słońcem, wypłynęły…
Ostrzeżenie: nie zaniedbywać Kroniki; pisać na gorąco!

XVIII dzień: Muzułmańskie Święto Barana.
TASKI Nie! TABASKI
3 lipca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Całonocne bębnienie, granie na dudach i tańcowanie… Rano bębny zwołują na modły. Mieliśmy zamiar iść i zobaczyć, ale dzięki opieszałości uniknęliśmy tego upadku. W południe znowu bębnią…

Po południu przechadzka do sióstr. Muzułmanie odświętnie ubrani paradują po mieście, żrą baraninę z zabitego ceremonialnie barana i tańcują. Podczas gdy jeden z misjonarzy pozdrawia świętujących, życząc im wesołych Świąt, serce drugiego rozpierają życzenia bardziej prawowierne: „… zagrają ci diabły na twych własnych dudach...” „a ty – zatańczysz jeszcze w piekle z samym Belzebubem”.

U sióstr msza i telewizja: Italia przegrała z Argentyną (po remisie rzuty karne 5:3 dla Argentyny). Nasi Włosi: o. Leopold i wolontariusze z misji w rozpaczy. Kolacja długa i rozmowna, gdzie jak zwykle – język francuski dochodzi do szczytów zubożenia i zniekształceń. Później powrót piechotą główną drogą; z początku ciemną i pustą, później oświetloną wśród świętujących muzułmanów.

Po powrocie niespodzianka: ponad 1000 muzułmanów zginęło w Mekce dzięki tunelowi (1460 zaduszonych i zatratowanych).

Muzułmańskie TABASKI jest świętem tradycyjnym i obchodzonym tutaj bardzo hucznie. Nie znamy na razie głębiej historii ani sensu „teologicznego” tego święta, wiemy jedynie, że świętują tego dnia wspomnienie Abrahama i pamiątkę jego Przymierza z Bogiem. Jest ono dla nas jeszcze czystą egzotyką.

Widzimy jedynie świętujących muzułmanów, handel baranami i rżnięcie biednych zwierząt, które jeszcze w ostatniej chwili życia muszą „pozować” do zdjęć… które ubogacają rodzinne albumy, a gazety i telewizja w swych świątecznych wydaniach pokazują całemu światu... Nam we znaki się daje całonocne granie i bębnienie, które swą monotonnością i prymitywnym dźwiękiem przyprawiają o rozstrój.

XIX dzień: Pierwsze strucie
4 lipca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Noc nieprzespana, boleści, gorączka… rano radość obopólna, że współbrat tak samo… a więc to nie jakaś tropikalna choroba, czy atak wątroby, lecz po prostu strucie.

(To był chyba królik...)

Po częściowym dojściu do siebie wyjechaliśmy z siostrą szoferką na miasto. Odebraliśmy zdjęcia; zakupy w Prokurze i księgarni: papier na kronikę, którą do tej pory piszemy na brudno, kosztował prawie 30 $.
Po powrocie dalszy ciąg cierpień.
Pod wieczór wiadomość od Nuncjusza Apostolskiego i zaproszenie na jutrzejszy obiad.
Pierwszy list od Prowincjała (szedł 4 dni!).
Wieczorem Mundial: Anglia przegrała z Niemcami (po remisie 1:1, w rzutach karnych 3:5), ku szalonej radości jednego z misjonarzy.

XX dzień
5 lipca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Od rana, prócz gorączki jednego z misjonarzy, gorączka przygotowań. W południe zajechała przed dom wielka limuzyna z tablicami korpusu dyplomatycznego. Kierowca, korespondujący swymi gabarytami z samochodem, zapytał się grzecznie: „Czy są tu o. Andrzej i o. Roman?”, zaprosił nas do środka i ruszył… a sercami naszymi ruszyła cnota pychy…

W Nuncjaturze widz mógł ujrzeć: brama otwiera się szeroko, biegnie kamerdyner z miłym uśmiechem i skłonem, samochód staje, otwierają się drzwi i wychodzą… Zalśniły w słońcu białe sutanny, zawachlowały pasy, błysnęły krzyże… STOP!

Nuncjusz, jako że stary przyjaciel Zgromadzenia, przyjął nas bardzo ciepło. Podczas miłej konwersacji przy aperitifie, dołączył do naszej kompanii Sekretarz Ambasady (przeszliśmy na język włoski… zna się języki).

Obiad zjedliśmy wyśmienity, ubogacony dystyngowaną obsługą i dobrymi trunkami. Po obiedzie sesja zdjęciowa w ogrodzie Nuncjatury i spacer po lewicy i prawicy Jego Ekscelencji…

Po powrocie do domu, natychmiast wzięliśmy się za korespondencję – jutro będzie można nadać pocztę kanałem dyplomatycznym. Wieczorem msza u sióstr, gdzie poznaliśmy postulat zakonny; oceny wystawiliśmy pozytywne.

XXI dzień
6 lipca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Po spędzeniu korespondencyjnej nocy (zwłaszcza przez jednego z misjonarzy), dzień pod znakiem szykowania pierwszej poczty przesyłanej kanałem dyplomatycznym. Zajechaliśmy z siostrą Lucją pod zamkniętą bramę Nuncjatury; po kilku grzecznych, lecz bezskutecznych pierwszych próbach dostania się do środka, usiłowaliśmy bardziej efektywnie dać znać o swym przybyciu: dzwonienie ciągłe i szarpanie, klaksony, bębnienie w żelazną bramę i nerwowe szarpanie kłódek… Nagle – Pan Prezydent Republiki osłodził nam gorycz oczekiwania, przejeżdżając obok z paradnym orszakiem wojska przy szalonym wyciu syren (typowa murzyńska panika).

Jeden bardziej zniecierpliwiony misjonarz i tracący już nadzieję, po analizie urządzeń blokujących bramę, otworzył ją sprytnie, stosując własne palce. Drugi – bardziej odważny, nie zważając na uzbrojony w pojazd pancerny i karabiny maszynowe oddział wojskowy trzymający straż opodal, wszedł na teren Ambasady i zaczął dobijać się do budynku. Śmiała próba okazała się skuteczna.

Przekazaliśmy pocztę i inne dokumenty; po serdecznej rozmowie i zapewnieniu o możliwości robienia tak zawsze, pożegnaliśmy się stosując obce języki.

Nadużywając uprzejmości sióstr (Lucji konkretnie), w drodze powrotnej wstąpiliśmy do katedry.

Nowoczesna, piękna, z niezwykłym rozmachem i gustem architektonicznym budowla, wywarła na nas silne wrażenie. Wieczorem, zmordowani bogactwem przeżyć, na gorąco zredagowaliśmy dwa dni naszej kroniki.

XXII dzień: Dzień bezbarwny
7 lipca 1990 r.

Andrzej Kobylińskio. Roman Woźnica CMF Wieczorem uroczysta msza św. w kościele; chór pokazywał swą klasę. Następnie szykowanie liturgii niedzielnej.

Ojcowie serwisu Polinów
Misje w Afryce i chór Claret Gospel
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy