nagłówek "Avorum respice mores" (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim h. Szaława link nagłówka

luty 2009 r.

Zimowe wspomnienia

Józef Czajkowski - 'Sad w zimie'.

Jacek KobylińskiJak to było na Polinowie podczas prawdziwych zim lat 50-tych? Zimy były onegdaj nie tylko mroźne, ale i śnieżne. Jak ścięło jesienne błoto w połowie grudnia - to puściło pod koniec lutego albo i w marcu. To co napadało, nie topniało zaraz jak obecnie, ale warstwa śniegu była coraz grubsza. Dróg nikt nie solił, więc sanna była przednia, a wypoczęte i znudzone bezczynnością konie rwały się w saniach do galopu. Każdy koń miał dzwonek lub janczary (może i taki był obowiązek?). "Dzięki" nim drogi były ani białe, ani czarne, ale żółte od nawozu - szczególnie te mocno uczęszczane.

Józef Chełmoński - 'Sprawa u wójta'.

W Łosicach na ulicy, w sklepach czy kościele pachniało kożuchami. Cała wieś i pół naszego miasta chodziło całą zimę w kożuchach. Ich kolor był jednolity - żółto-brązowy. Większość ludzi na nogach miało walonki, w których nogi nie marzły w nawet największe mrozy. Kobiety miały na głowach obowiązkowo kwieciste chustki, a babcie opatulone były w duże wełniane chusty z frędzlami. Najwięcej ludzi do Łosic zjeżdżało się w środy na jarmarki. Handlowano zbożem, prosiakami, krowami, końmi. Kobiety przywoziły osełki swojskiego masła, sery, jajka, olej. Za utargowane pieniądze wiozły na wieś "kupczy" chleb, maślane bułki, landrynki, a na piątek śledzie prosto ze stojącej w każdym sklepie beczki - w każdym, to znaczy we wszystkich trzech sklepach spożywczych w łosickim rynku. Dzięki tym beczkom w każdym z nich dominował zapach solonego śledzia, ale nie był to wcale zapach niemiły. Ryby spoczywały w grubej warstwie soli - tak zakonserwowane mogły leżeć bardzo długo bez uszczerbku na świeżości. Kiedy chłop coś sprzedał, często kupował ćwiartkę "czyściochy" w butelce z korkiem oblanym lakiem - do tego brakowało już tylko śledzia i chleba. Śledzia brał za ogon, stukał nim 3 razy o cholewę walonek, aby sól obleciała (tzw. śledź a'la "bęc o cholewę"), popijał, zagryzał i był szczęśliwy bardziej niż dzisiaj biznesmen po nie wiem jak udanej i wykwintnej kolacji.

Roman Kochanowski - 'Krajobraz zimowy'.

Ale wróćmy na Polinów. Dzień zaczynał się wcześnie z uwagi na konieczność porannego obrządku. Pamiętam, że ojciec wstawał, gdy było jeszcze ciemno. Ubierał się, mówił pacierz, wypijał szklankę wody, zapalał pierwszego sporta i szedł do obrządku. Ryczała domagająca się dojenia krowa, kwiczały głodne świnie, gdakały kury, chwaląc się zniesionym nad ranem jajkiem. Ojciec karmił i poił chudobę, równał ściółkę, ścielił świeżą słomę, przyrządzał karmę dla świń. A że się zbytnio nie spieszył, z reguły trwało to kilka godzin. Po obrządku przychodził na zasłużone śniadanie.

Tymczasem babcia i matula musiały podjąć zadanie wielce niewdzięczne - budzić i wybrać dzieci do szkoły. Wykaraskać się z ciepłej pościeli nie było rzeczą miłą, gdyż w nocy chałupy mocno się wyziębiały. Śniadanie było za to zwykle gorące i rozgrzewające. Najczęściej jajka w różnych postaciach i kakao lub kawa zbożowa na mleku. W szkole też za ciepło nie było. Palono w kotłowych piecach. Większość dziatwy ubrana była w grube wełniane swetry z owczej wełny pracowicie dziergane na drutach przez matki. Na dużej przerwie była gorąca kawa zbożowa na mleku i pajda chleba posmarowana marmoladą. Do dziś pamiętam smak tego szkolnego śniadania.

Józef Chełmoński - 'Noc księżycowa'.

Szkoła nr 2 w Łosicach mieściła się w dwóch budynkach przedzielonych boiskiem. Na każdej przerwie odbywała się wojna na kule śniegowe: drewniak przeciwko murowańcowi. To były totalne bitwy! Wojownicy ustawiali się w tyralierę, każdy oczywiście z zapasem gałek śniegowych. Potem już tylko gromkie "hurrrraaa!" i właściwy atak. Strona przegrana chowała się w budynku szkolnym. Na następnej przerwie wszystko zaczynało się od początku. Nauczycielki wolały się w to nie wtrącać, chyba że poleciała szyba lub pogoń wdarła się za uciekającymi na korytarz. Wszyscy chodzili w butach, których podeszwy puchły od "pyłochronu" na podłogach.

Dzieciaki myły się z grubsza, a prawdziwa kąpiel była od wielkiego dzwonu. Wszy były rzadkością. Wykrywała je higienistka szkolna na systematycznych przeglądach. Delikwentowi sypano wtedy na łeb proszek, zakręcano w ręcznik i było po krzyku. Pcheł był za to dostatek z uwagi na zapchlone koty i psy. Kiedy mróz potrzymał dłużej i poniżej 20°C, szkoły zamykano. Nikt nie myślał jednak o odrabianiu w inne dni. Zresztą wszyscy pracowali i uczyli się także w soboty (trochę krócej, bo do 13.00). Ferie trwały od Bożego narodzenia do Trzech Króli, tj. ok. 2 tygodni. Na stawach i żwirowniach dziatwy było co niemiara. W domach się nie siedziało bo nie zawsze było radio, nie mówiąc o telewizorze czy komputerze.

Józef Chełmoński - 'Zjazd na polowanie'.

Mało kto miał kupione łyżwy na plastynki czy prawdziwe narty. Jeżdżono więc na sprzęcie własnej roboty. Na polinowskie stawy schodziły się niemal całe "Nowodomki". Duży staw był zastrzeżony dla lodziarzy, ale na małym wujek Tokarski przeważnie pozwalał się bawić, choć gdy zebrało się dużo dzieciarni, gonił ją bez pardonu. Nam też nieraz się dostawało, gdy ten wpadał w zły humor. Ale na szczęście często wylewała na łąki Polinówka, przemarzając niemal do dna. Na rozlewiskach można było ślizgać się zatem do woli. Zima kończyła się wtedy prawie zawsze potężnymi roztopami. Ale to już temat na inne wspominki...

Ojcowie serwisu Polinów
Gawędy przy kominku i Polinowski rok
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy