Wieści ze starego folwarku
Anno Domini 2013
W tym roku na jesień nie powinniśmy narzekać, ale nawet ta najbardziej łaskawa kiedyś się kończy. Okres przejściowy między jesienią a zimą jest najbardziej przykry, bo szary mokry, wietrzny i zimny. Co prawda w marcu jest podobnie, ale zawsze idzie ku lepszemu, a dni są coraz dłuższe i jaśniejsze. Ta paskudna pora zwana jest "szarugami jesiennymi" lub po prostu "przedzimiem". Jak każda pora roku, tak i ta ma swoje charakterystyczne oblicze, bo o urokach trudno mówić. Chociaż kiedyś była to pora sytości i lenistwa...
Z pól zebrano ostatnie uprawy. Zgoniono bydło do zagród, by nie marzło na wietrze i deszczu. Młocki zaczynano dopiero gdy mrozy osuszyły zgniłe powietrze. Była to pora gromadzenia opału na zimę i ogacania chałup, darcia pierza w długie i ciemne wieczory, kiszenia kapusty i długiego wylegiwania się pod pierzynami. Z uwagi na wysoką cenę nafty, lampy trzeba było gasić wcześnie. Spiżarnie i komory były za to pełne zapasów na zimę. Wisiały warkocze cebuli i czosnku, stały beczki z kiszonymi ogórkami i kapustą. Jajka wkładano do skrzynek wypełnionych zbożem, gdzie długo zachowywały swą świeżość. W zimie kury słabo się niosły, a na święta jajka były potrzebne w większych ilościach. U bogatych gospodyń stały garnce z powidłami i miodem na świąteczne okazje. Podstawową potrawą były kartofle w rozmaitej postaci i kiszona kapusta, zaprawiane skwarkami z zasmażonej słoniny. Wiejskie gospodynie miały dużo czasu na sporządzanie smacznych posiłków z tego, co miały pod ręką. W sklepie kupowało się tylko to, czego w gospodarstwie wytworzyć się nie dało, np. sól, cukier, naftę, materiał na ubrania lub narzędzia do domowego gospodarstwa. Większość zakupów czyniono na targach, które jesienią i zimą były szczególnie bogate. Na placach targowych stały setki furmanek wymoszczonych słomą i sianem. Chłopi nie marzli w żółto-brązowych kożuchach, a kobiety otulały się grubymi, wielkimi chustami przyozdobionymi frędzlami. Wieczorami gotowano kartofle dla świń w parnikach, przeto dymiła każda zagroda, bo i w piecach trzeba było już przepalić. Dym ze spalonego drewna nie był jednak tak przykry, jak ten z węgla.
Przedzimie było kiedyś też porą intensywnych kontaktów sąsiedzkich. Każdy pretekst był dobry do spotkania, pogadania czy pośpiewania przy jakimś domowym zajęciu. Nie było radia i telewizji, więc ludzie lgnęli do siebie żądni wiadomości, sensacji i skorzy do zabawy. Dzisiaj tę potrzebę w dużej mierze zaspokajają telewizyjne seriale. Wiejskie gadki w jesienne wieczory nie były na dużo wyższym poziomie. Chętnie opowiadano o cudach, objawieniach, znakach i przepowiedniach. Nie brakło też lokalnych sensacji i plotek – kto z kim i co z tego wynikło.
Jesienią najbardziej nudziły się dzieci. W cenie były więc bajki i straszne historie, które słuchane w mrocznych izbach, przy wątłym blasku lampy i wtórze wyjącego wiatru nabierały realnej mocy i skutecznie zastępowały dzisiejsze horrory. Po takich opowieściach spało się z głową pod pierzyną, nasłuchując tajemniczych odgłosów zza okna. Ot, czasy nie tak odległe, a jednak wszystko się odmieniło. Tylko szarugi jesienne pozostały tak paskudne, jak kiedyś...
Co dzisiaj zostało z tych przygotowań do zimy na Polinowie? Konie schodzą już z pastwiska na zimowy wybieg i zmieniają dietę z letniej na zimową. Wygrabia się opadłe liście i wywozi wielkie ich ilości z podwórza i ogrodów. Czyści się rynny i dachy z resztek listowia, spuszcza wodę z zewnętrznych ujęć. Okrywa się róże, krzewy ozdobne i zwozi do piwnicy ostatnie warzywa. Trzeba też zadbać o źródło ciepła dla całego domu i drewno do kominka. I to w zasadzie wszystko – i tak niewiele w porównaniu z tym, co było onegdaj. Nie zmienia się tylko aura za oknem. Ale za potrójną szybą, przy ciepłym kaloryferze, w jasnym pokoju z telewizorem i internetem to już nie jest ta sama szara, zimna, mokra i błotnista pora roku co kiedyś. A i oczekiwana zima nie wydaje się aż tak straszna. Może i ludziom dużo lżej znieść ten trudny czas, ale romantyzmu w tym już niewiele. Teraz czekać będziemy na pierwszy śnieg, który zupełnie odmieni krajobraz, a może i wybieli smętne myśli, którym sprzyja to, co dzieje się teraz za oknem.
Przymrozki są albo zapowiedzią zbliżającej się zimy, albo śladami po jej odejściu. To wielkie zagrożenie dla ogrodników i sadowników, mimo niewinnych objawów. Te kilkugodzinne, niewielkie spadki temperatury poniżej zera mogą zniweczyć całoroczne plony i przynieść nieobliczalne straty.
Dla innych niezainteresowanych przymrozki mają swój urok. Zwykle występują przy czystym, bezchmurnym niebie, z apogeum nad ranem. Gdy wschodzi słońce i rozświetla oszronione rośliny czy przedmioty, jest wprost bajkowo. Zanim ciepłe promienie rozpuszczą szron, trwa spektakl barw powodowany przez kryształki lodu, działające jak mini-pryzmaty. Listowie oraz kwiecie mieni się i skrzy w promieniach słońca krótkie chwile. Potem czar pryska i odsłania ogrom zniszczeń. Porażone mrozem liście i kwiaty tracą życie i okrywają się brzydotą, zwiastującą zgniliznę. Tak zbudowany jest niemal postrzegany zmysłowo świat. Za krótkie chwile wzniesień, które kuszą i urzekają pięknem, płaci się niepowrotną utratę życia, piękna czy spokoju.
Z przymrozkami bywa często tak, że zdarzy się jedna chłodna noc, przymrozek narobi szkody, zważy liście, kwiaty i owoce, a potem przychodzą jeszcze długie tygodnie bez mrozów.
Najwcześniejszy przymrozek pamiętam z lat 60., gdy 2 września zamarzła woda stojąca w wiadrze. Taki przymrozek niszczy większość kwiatów i warzywa miękkie, m.in. pomidory. Wiosną lat 80. pamiętam z kolei przymrozek 2 czerwca. Zniszczył wtedy wiele plantacji ziemniaków, porażając ich młode łęty. Co dziwne, jego skutki widoczne były na części plantacji, podczas gdy roślinom obok nic się nie stało.
Skutki przymrozków są tym bardziej dotkliwe, im wcześniej pojawiają się jesienią, a później wiosną. Zjawisko to paskudne w skutkach, niemniej bardzo miłe dla oka. W tym roku pierwszy znaczący przymrozek pojawił się dopiero 19 października, a po nim nastało prawdziwe lato z temperaturami sięgającymi 20°C. Cóż, taki klimat i takie jego uroki. Warto jednak czasem wstać wcześniej, by dostrzec ulotne piękno tego zjawiska.
15 września 2013 r. mija pierwsza rocznica śmierci bliskiego członka naszej rodziny – Zdzisława Czmocha. Jednak dopiero teraz, z pewnej perspektywy czasu, coraz wyraźniej czujemy jego brak i potrafimy docenić jego miejsce w naszej rodzinie.
Zdzisio był z nami prawie od zawsze. Związał się z naszą rodziną poprzez małżeństwo z moją siostrą Marią w lipcu 1959 r., gdy byliśmy jeszcze dziećmi. Wiele pozytywnych wspomnień z nim związanych dotyczy zatem jeszcze naszego dzieciństwa. Ze Zdzisiem odbywaliśmy pierwsze w życiu przejażdżki motocyklowe, strzelaliśmy z KBKS-u czy jeździliśmy autem, co wówczas było wielką frajdą. Zdzisio zawsze był dla nas autorytetem, który na dodatek dał się lubić.
Jeden z odcinków „Kabaretu Starszych Panów” nosił tytuł „Niespodziewany koniec lata”. Od tych czasów minęło już pół wieku, a ja wciąż jeszcze pamiętam piosenki i skecze Kaliny Jędrusik, Ireny Kwiatkowskiej, Wiesława Michnikowskiego i innych. Ciekawe, czy z wydarzeń minionego lata coś zostanie w pamięci potomnych za te 50 lat...
A lato było piękne tego roku. No, może trochę za suche. Nie padało prawie półtora miesiąca. Polinówka jednak nie wyschła i dzielnie zasilała okoliczne stawy – może trochę skąpiej, ale jednak. Lato na Polinowie to czas odwiedzin wielu znajomych, czas spotkań z rodziną, ognisk, grilli i wieczornych biesiad z udziałem naszych misjonarzy – o. Andrzeja i Wojciecha, którzy na Polinowie nabierają sił do całorocznej, misyjnej harówki. To także czas wakacyjnych wojaży, podczas których jednak już po kilku dniach chce się wracać na Polinów.
Pierwsze swoje lato na „wolnym wybiegu” przeżywała też nasz nowa kotka Tośka. Miała już kilka przygód, a to głównie za sprawą kociej naiwności i braku doświadczenia. Teraz musiała wrócić z nami do Siedlec i mocno tęskni za polinowskim latem. Muszą jej teraz wystarczyć weekendowe wyjazdy.
Końcówka lata to pora porannych mgieł. Gdy wschodzi słońce, zaledwie na kilka minut okolica nabiera magicznego wyglądu. Dla tych kilku chwil warto wstać o wschodzie i cieszyć oczy tym pięknym, lecz ulotnym spektaklem. W porannej rosie dobrze widać też pajęczyny, których o tej porze roku wszędzie pełno, a nasiąknięte rosą wyglądają doprawdy zjawiskowo.
W sobotę 7 września mieliśmy pierwszy w tym roku przymrozek przygruntowy. Szron pojawił się co prawda tylko w zagłębieniu doliny Polinówki, ale tam o wschodzie słońca było dosłownie biało. Zupełnie inaczej niż wczesną wiosną odzywają się szpaki. Wiosną ich trele są bardzo melodyjne, słychać ich głośne gwizdy, a czasem nawet naśladowanie głosów innych ptaków. Teraz wydają już tylko jednostajny świergot, i to tylko wtedy, gdy zbierają się w ogromne stada. Tylko patrzeć, jak i one nas opuszczą. Spieszmy się korzystać z tych ostatnich konwulsji lata, bo następne... aż za rok!
Po dłuższym okresie ogórkowym, wracamy z nowymi (a w zasadzie nadwątlonymi) siłami, z biegu nadrabiając zaległości. I tak oto 9 lipca odbyła się poślubna sesja zdjęciowa Maćka i Kamili. Przygotowania trwały nieprzerwanie aż do samego jej rozpoczęcia, a w zasadzie i jej trakcie, a to za sprawą małej "awaryjki". Krypciane duszki widząc bowiem, co się święci, postanowiły spłatać nam małego figla, efektownym błyskiem dezintegrując całe oświetlenie w swym przytulnym przybytku... Oczywiście "elektryka" musiała odejść w niebyt akurat w dniu sesji, wskutek czego zaplanowane koszenie trawników byłem zmuszony zamienić na "doraźne prace naprawcze". W ich trakcie niestety padały kolejne punkty świetlne, co już ewidentnie było złośliwością sił nadprzyrodzonych. Dodatkowo w pośpiechu kilkakrotnie zapominałem odciąć napięcia przed łączeniem kabli, co kilka razy poskutkowało krótkimi, acz treściwymi elektrowstrząsami. Jakimś cudem cała operacja w końcu się udała, a ja wyszedłem z tego cało.
Po wypełznięciu na światło dzienne, z uporem maniaka począłem kosić szaloną trawę, przynajmniej w newralgicznych miejscach, choć fotograf rozkładał już swój sprzęt. Zmuszony zatem do porzucenia swej diabelnej machiny na rzecz bardziej twórczych prac, wziąłem się ochoczo za szeroko rozumianą asystenturę: a to przywiezienie ciekawego kamienia, a to uruchomienie żurawia czy sypnięcie płatków róż. Na początku został uwieczniony m.in. nasz staw i ogród, później konie z wybiegiem, żuraw i podwórzec.
Nie był to jednak koniec moich zadań, gdyż prawdziwe wyzwanie czekało dopiero w Krypcie. Tu bowiem musiałem mocno wytężyć płuca, a to z racji całkiem przypadkowego pomysłu produkcji dymu swoją e-fajeczką, czego efekt będzie widać na plenerowych, "słitaśnych fociach". Oczywiście trwały uszczerbek na zdrowiu został doliczony Młodym do rachunku:) Nawet sam fotograf nie omieszkał cyknąć sobie fotki na „fejsa” w otoczeniu zmurszałych murów, co tylko świadczy o uroku tego niepowtarzalnego miejsca. Jak przystało na niezłomnego asystenta, czekało mnie jeszcze wiele robótek, których efekt będziecie mogli niebawem obejrzeć na stronie traktującej o ślubie i weselu Maćka i Kamili. Na deser pozostała wizyta przy stawach i wiekowym dębie, zaś już na sam koniec krótki wypad w zbożowe łany. W planach była także podróż nad Bug o zachodzie słońca, jednak trzy godziny uśmiechania się i całowania w zupełności Młodym wystarczyło do rychłego porzucenia tego pomysłu:)
Pogoda na szczęście dopisała, a bez niej mogłyby udać się jedynie zdjęcia z Krypty:) W imieniu Młodych dziękujemy naszemu fotografowi - Panu Piotrowi Witczukowi, dzięki któremu z Polinowa (oraz nade wszystko z Młodej Pary) udało się wycisnąć siódme poty, a cała sesja okazała się nader udana i z pewnością niepowtarzalna. Co ciekawe, dalsza jej część będzie miała miejsce w Hiszpanii podczas podróży poślubnej, gdzie na szczęście nie będę musiał już pełnić zaszczytnej funkcji asystenta:)
No dobra, na tym na razie koniec. Póki co idę przebierać setki zdjęć, bo czas powoli czynić retrospekcję wesela. Tylko gdzie się podziały te szare komórki, które wszystko zarejestrowały? Hmmm, niech pomyślę...
Miło nam zakomunikować, że 7 lipca o godz. 13:30 Maciej wstąpi w związek małżeński ze swoją wybranką Kamilą, kończąc w ten sposób dość długi żywot kawalera, a rozpoczynając rolę, miejmy nadzieję, wzorowego małżonka.
Państwo Młodzi zawrą Święty Sakrament w kościele pw. Błogosławionych Męczenników Podlaskich w Siedlcach, zaś uczta weselna odbędzie się w dworku Reymontówka. Kiedy tylko dojdziemy do siebie po weselnych pląsach, nie omieszkamy zamieścić obszernej relacji z przebiegu niedzielnego popołudnia.
Młodej Parze życzymy pięknego, długiego życia oraz zgodnego pożycia wśród życzliwych im ludzi. Mamy także nadzieję, że razem przyczynią się do umocnienia nadwątlonej gałęzi rodu Kobylińskich. Niech żyje zatem Młoda Para, niech zawsze będą szczęśliwi i zadowoleni z tego, że się odnaleźli.
Miło nam poinformować, że podczas podczas uroczystej, polowej mszy św. za Ojczyznę o godz. 11:00 w Jeziorach k. Łosic, rozpoczynającej uroczystości 69 rocznicy Bitwy 34 OOP „Zenona” pod Jeziorami, kazanie wygłosi nasz brat - o. Wojciech Kobyliński CMF. Tradycyjnie będzie można także wspomóc budowę kościoła w Bouaflé na Wybrzeżu Kości Słoniowej w Afryce. Na uroczystościach będzie można zobaczyć także naszego niezłomnego wuja Jana Kobylińskiego na swym wiernym wierzchowcu. Serdecznie zapraszamy do Jezior!
Ja dołączam tylko zdjęcia z imprezy. Widać na pierwszy rzut oka, że impreza z roku na rok się rozrasta - ludzi było naprawdę sporo. Konie i jeźdźcy jak zwykle robili wrażenie, szczególnie w czasie dwukrotnego galopu przez wioskę. Było uroczyście i jednocześnie bez nadmiernego patosu, którego osobiście nie lubię. Jak na mój gust trochę za dużo przemów, ale to raczej norma na tego typu uroczystościach. Wojtek po kazaniu, które się podobało, poświęcił odnowiony pomnik ku czci powstańców.
W niedzielę 23 czerwca serdecznie zapraszamy na msze św. do parafii św. Zygmunta w Łosicach, podczas których wszystkie kazania wygłosi o. Andrzej Kobyliński CMF, dzieląc się z nami najświeższymi wieściami z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie przebywa już 23 lata. Po mszach św. zachęcamy także do wsparcia budowy kościoła w Bouaflé - czy to składając ofiarę do puszki, czy to zakupując oryginalne pamiątki prosto z Afryki.
W tym roku Claret Gospel również koncertował w naszej okolicy (dokładniej w Mińsku Mazowieckim). Nie jest to daleko od Siedlec, więc wybraliśmy się zobaczyć ich po raz kolejny i sprawdzić w jakiej są kondycji (to już 10 lat od kiedy po raz pierwszy zawitali do Polski i na Polinów oczywiście). Na miejscu przekonaliśmy się naocznie, że nie stracili nic ze swej energii i żywiołowości. Najbardziej zdziwił nas fakt, że trzech członków zespołu ze starej ekipy z miejsca nas rozpoznało (m.in. urocza Florka i Michelle), mimo że minęło już siedem lat od ostatniego spotkania! Życzymy zespołowi oraz ich opiekunowi - o. Romanowi Woźnicy dużo sił i zapału, bo program w tym roku jest bardzo napięty i wyczerpujący.
Oj działo się, działo – i na Polinowie, i wokół. Wreszcie po marcowych i kwietniowych śnieżycach ociepliło się na tyle, że śnieg zaczął topnieć. Najpierw nieśmiało, w miejscach nasłonecznionych lub tam, gdzie śnieg był zabrudzony i absorbował ciepło słońca. Później ruszyło na dobre! Najpierw spłynął Polinów. Ostały się tylko pryzmy po odśnieżaniu. Potem ruszyło na polach i łąkach.
W tym roku roztopy miały przebieg klasyczny. Najpierw śnieg zamienił się w śnieżną breję nasiąkniętą wodą. Potem woda zaczęła sączyć się małymi strumykami, które nabierały siły, łączyły się i wpadały z szumem do Polinówki. Ta rzeczka nabrała tyle wody, że rozlała się szeroko na okoliczne łąki. Polinów drążyły rozlewiska szerokie na setki metrów. Woda wypełniała wszelkie starorzecza, ożywiając także okresowy ciek wodny, zbierający wody od strony północnej. Nasiąknięty grunt spowodował podtopienie piwnic. Trzeba było uruchomić pompy i przez dwa dni osuszać całe podziemia. Woda przelewała się z hukiem na jazie przed stawami, a jej nadmiar spływał poza stawy w stronę Tocznej.
Intensywne roztopy trwają dwa, czasem trzy dni. Tak też było i w tym roku. Powoli wody ubywało, aż w końcu jej nadmiar spłynął z łąk, pozostawiając niewielkie jeziorka. Tam też z miejsca pojawiły się czajki, dzikie kaczki czy... czarne bociany. Niestety ich umaszczenie było spowodowane panującą aurą, a nie przynależnością gatunkową... Na pierwsze ciepło najszybciej zareagowały ptaki. Od czwartej rano trudno było spać, podczas gdy szpaki, kwiczoły i czajki darły się ile tylko miały sił w dziobach. Za to w ciągu dnia ruszyły wreszcie spóźnione migracje ptaków przelotnych. Najpierw żurawie witały wiosnę radosnym klangorem. Potem przyszła kolej na dzikie gęsi. Takiego tłoku na niebie jeszcze nie widziałem, a przeżyłem już ponad 60 wiosen. Potężne ptasie formacje liczyły po ponad setkę osobników, drących się radośnie i prących na północny wschód. Niektóre klucze łączyły się, przeformowywały i zmieniały kształty. Jakże inny jest ten radosny przelot od migracji jesiennych, tchnących smutkiem i już nie tak dynamicznych.
Po kilku dniach tej wiosennej rewolucji wszystko wraca do normy. Błoto obsycha, kiełkuje trawa i nieśmiało pojawiają się pierwsze kwiatki. Wszelkie mokradła opanowały żaby, przeżywające gwałtowny okres godowy. Ptaki gniazdujące zabrały się za budowę gniazd, a liczne dziuplaki zaczęły gwałtowne bójki o każdą dziuplę czy zdatne do jej wykucia drzewo. Jedynie kilka par synogarlic zaczęło budować swoje gniazda z godnością i spokojem, napełniając Polinów swoim gołębim gruchaniem.
Jednym słowem mamy wreszcie wiosnę, którą widać, słychać a także czuć, bo rozgrzana, mokra ziemia wydziela niepowtarzalną w innych porach roku woń, zapowiedź dobrych plonów. Będzie coraz piękniej, wszystko budzi się do życia po długiej i ponurej zimie. W tym roku wiosna z racji spóźnienia będzie bardzo dynamiczna i zapewne nie nadążymy w pełni kontemplować jej uroków. Spieszmy się zatem ją podziwiać, bo szybko przeminie.
Przedwiośnie to pora roku nieco dwuznaczna: nadal jest paskudnie, zimno, mokro i przeważnie ponuro („w marcu jak w garncu”), a jednocześnie w powietrzu czuje się „to coś”, co napawa nadzieją, powoduje ożywienie wśród ptaków i... szaleństwo u naszych kotów.
Gdy trafią się przebłyski słońca, robi się prawie sympatycznie. Najprzyjemniej jest wtedy w namiocie foliowym, gdzie trwają przygotowania do wiosny. W tym roku zima była w miarę sympatyczna, choć jej końca póki co nie widać. Nie było ekstremalnych mrozów ani śnieżyc. Było za to dość ponuro i dni słonecznych jak na lekarstwo. Wiosnę jako pierwszy poczuł nasz kot Gucio. Co prawda nie wie jeszcze za bardzo o co tym wszystkim chodzi, ale zaczyna zaczepiać Maję, która okazując swoje zdziwienie reaguje dosyć nerwowo. Ale znając naturę, mimo tych skromnych problemów „technicznych” w zalotach, jeszcze przed wakacjami będziemy mieli kocie przedszkole.
Polinów powoli pozbywa się śniegu i lodu - trzeba jednak czasu, by wody spłynęły, błoto zgęstniało i zazieleniła się trawa. Lada chwila pojawią się skowronki, potem czajki i klucze przelatujących gęsi oraz żurawi. Zawsze dziwi mnie pośpiech z jakim ptaki odlatują, mimo że jest jeszcze ciepło, a przylatują gdy lody dobrze jeszcze nie puściły.
Przedwiośnie to trudny okres dla naszych stawów i grobli. Woda w Polinówce wzbiera i wylewa na okoliczne łąki. Huk wodospadu na tamie przed stawami słychać aż w domu. Rozmiękłe groble muszą wytrzymać napór wód roztopowych, których nadmiar spływa poza stawami. Są dni, że Polinów z trzech stron otaczają rozlewiska, a woda zalewa sąsiednie posesje. Pompy czekają już w pogotowiu, na wypadek gdyby ta wdarła się do piwnicy, a tak już ostatnimi laty bywało.
Mimo że pewnie jeszcze się zabieli, wszyscy są już tak zmęczeni zimą, że wolą przedwiosenne błoto od czarujących zimowych krajobrazów. Więc aby do wiosny!
Od sierpnia ubiegłego roku nasz kot Gustaw ma nową koleżankę. Latem w drewutni przebywała bowiem kocica, która w nagrodę za wikt zostawiła nam prezent: małą, szaro-burą tygrysicę. Mimo że ta początkowo była bardzo nieufna, z czasem zaczęła jeść z ręki, choć proces resocjalizacji jeszcze nie dobiegł końca. Zimą lubi wygrzewać się na podłodze przy grzejniku, jednak najlepszym miejscem okazał ciepły komin.
Od pierwszego spotkania z Gustawem kociaki są nierozłączne, podążają za sobą krok w krok, choć Maja jako kobieta przejawia więcej czułości niż nasz czarny egoista. Ten został przywieziony w czerwcu aż z Otwocka, choć jego "chłodne" maniery wskazują na pochodzenie co najmniej skandynawskie. Podczas pory karmienia wypełnia swoją wielką głową całą michę, a wtedy koleżankę, by nie padła z głodu, trzeba już karmić oddzielnie. Nie przeszkadza to jednak w żadnym calu wspólnemu spędzaniu czasu, chociażby zapasom na podłodze czy zabaw cudzym ogonem. Na dodatek (niejako w podzięce) nasz futrzak przed snem zostaje dokładnie wylizany, może też liczyć na ciepły kompres oraz pręgowaną, grzaną, mruczącą do ucha poduszkę. A o tym, jak sobie radzą możecie przekonać się ze zdjęć zamieszczonych poniżej. Patrząc na tę parę człowiek zaczyna się zastanawiać, czy to właśnie nie tak powinny wyglądać ludzkie relacje, jednocześnie zadając pytanie, czy to całe równouprawnienie to aby nie bzdura wyssana z damskiego palca? W każdym razie nam podoba się taki podział obowiązków i jak widać, nie dość że sprawdza się w praktyce, to stanowi klucz do idealnego związku! W każdym razie radzimy spróbować, choć oczywiście odpowiedzialności ani reklamacji nie przyjmujemy!
W ostatnich dniach odwiedzać zaczęła nas kolejna kocica - ta dla odmiany jest całkowicie biała... Nie niepokojąco wygląda mi to na realizację kolejnej wizji Gustawa, tym razem pod nazwą "Mój koci harem"... W każdym razie wiosna zapowiada się ciekawie, a polinowska kocia banda zaczyna się wreszcie odradzać i rosnąć w siłę. Jako że z trudem nastaje marzec, powoli można zaczynać podziwiać kocie zaloty, niestety wraz z poszerzaniem wpływów Gustawowi zaczyna rosnąć także liczna konkurencja. Pozostaje życzyć mu sił w walce o swą wybrankę, tym bardziej że ma wobec niej spory dług wdzięczności:)