Depesze Ojca Wojciecha
Anno Domini 2009
Tegoroczne święta były pierwszymi w moim życiu spędzonymi na obczyźnie. Zaczęło się oczywiście od generalnych porządków i dekoracji refektarza: szopka ze świeżym sianem (tym razem nie było problemów z jego zdobyciem - starczyło wyjść przed dom i zgarnąć trochę skoszonej trawy), kolorowe łańcuchy nad oknami i migające lampki tworzące niepowtarzalny i prawie magiczny nastrój. Wigilijną wieczerzę zaczęliśmy zaraz po wieczornej mszy dla dzieci. Po lekturze Pisma Świętego i połamaniu się opłatkiem, cała nasza czteroosobowa wspólnota siadła do stołu. Była zupa grzybowa, kapusta z grzybami i smażona ryba, a na koniec, francuskim zwyczajem, szampan (to ichniejszy odpowiednik naszego opłatka, którym to w myśl zasady, że "gorszy się tylko gorszy", gorszyć się nie należy). Dodatkową atrakcją był fakt, że wiele polskich zwyczajów trzeba było tłumaczyć naszemu klerykowi - Gastonowi, a przy okazji samemu głębiej uświadamiać sobie ich znaczenie i wymowę. Nie mogło też oczywiście zabraknąć prezentów w postaci zaklejonych kopert z dodatkowym kieszonkowym i świętych obrazków. Potem jeszcze tylko szybki telefon do rodziców i wyjazd na wioskę, by tam sprawować mszę pasterską. Dopiero pod jej koniec dowiedziałem się, że to pierwsze Boże Narodzenie, które dane jest tej wspólnocie przeżywać razem z kapłanem.
Po mszy wspólny posiłek dla całej wioski: ryż z jakimś sosem (jak zwykle diablo... ups, sorry... chciałem powiedzieć: bardzo ostrym), popcorn(!), a nawet "pączkowe" ciastka (tutejsza specjalność). Po posiłku - wspólne oglądanie filmu o życiu Jezusa: ktoś wyniósł telewizor, ktoś inny pożyczył odtwarzacz DVD. Dzieciaki były zachwycone!
Noc spędziłem w jednym z domów, gdzie dostałem pokój wyposażony nawet w wentylator. Mama właścicielki, kobieta niemówiąca właściwie po francusku, na noc wypożyczyła mi swój ukochany obraz Jezusa ukrzyżowanego (my nazwalibyśmy go odpustowym kiczem, dla niej stanowił prawdziwy skarb). Prosty gest, a jak wymowny...
Rano, załadowawszy na pakę samochodu podarowane owoce i żywego koguta, wracałem na parafię wyśpiewując przez całą drogę polskie kolędy, których jakoś mi zabrakło. Na mszy o 9.00 ochrzciłem czwórkę dzieci (chrzty dzieci, choć nie są już wyjątkiem, ciągle stanowią dużą mniejszość w stosunku do liczby chrztów młodzieży i dorosłych).
Ogólnie było skromnie i daleko od domu, ale uroczyście, i jak ująłby to zapewne mój tato, "to coś", co unosiło się w powietrzu, było właśnie "tym czymś", a ja dawno już nie czułem takiej radości z faktu, że Bóg stał się człowiekiem.
Lecz ja pragnę zachować swe moce
na uczty ostatek, gdy dadzą owoce!
To cytat z jednego z trzech wielkich poematów o obżarstwie mojego stryja - o. Andrzeja Kobylińskiego CMF, które napisał niedługo po swoim przyjeździe do Afryki. Kiedy tworzył owe wiekopomne dzieła, w Polsce kończył się właśnie komunizm, a pomarańcze dalej można było kupić tylko na Boże Narodzenie. Mimo że dzięki Bogu komunizm w Polsce skończył się ponad dwadzieścia lat temu, to tutaj pierwszy raz jadłem np. papaje. Podobno przepadają za nimi afrykańskie świnie i polscy misjonarze. A i owszem - najlepiej smakują z dodatkowymi kilkoma kroplami soku z cytryny lub limonki. Całkiem niezły jest też robiony z nich domowym sposobem dżem. Natomiast mango, wybrane kiedyś najsmaczniejszym owocem świata, podaje się bez dodatków (jest ich ponad 500 odmian, więc na monotonię narzekać nie można). Podobnie zresztą jak ananasy, które mają tak intensywny smak (tutejsze, nie te z supermarketu), że po kilku kawałkach język zaczyna drętwieć i mimo najlepszych chęci nie da się zjeść więcej. Są też pomarańcze, kokosy, grejpfruty i wiele innych, których nazwa nic Wam raczej nie powie (np. corosole) no i oczywiście banany. Ale banany to już zupełnie inna historia i opowiem ją innym razem.
Jeden z moich współbraci pracujących obecnie w Chile, dzieląc się swoimi przeżyciami stwierdził, że pustynia, na której pracuje, jest dla niego rajem, a to z tej prostej przyczyny, że Bóg chce go tam mieć. Mi więc chyba przypadł w udziale raj do kwadratu. Od dawna zresztą uważam, że świat jest miejscem ze wszech miar wojciecholubnym. Narzekać nie zamierzam!
W jakimś ogólnoświatowym plebiscycie na najbardziej obrzydliwą potrawę świata, pierwsze miejsce zajęły polskie flaki... Ponoć kaszanka i czernina także uplasowały się dość wysoko.
To, że również tutaj je się różne dziwne rzeczy, takie jak szczury, węże i jaszczurki, słyszałem nie raz. Niektóre z tych opowieści postanowiłem jednak sprawdzić. Zapytałem więc Gastona - naszego seminarzystę, który spędza tu rok pastoralny (zwyczajna procedura w tutejszych seminariach), czy to prawda, że je się tutaj koty. Odpowiedział, że tak. Zacząłem ciągnąć go nieco za język i zapytałem jak smakuje "kocina". Spodziewałem się przy tym jakieś wymijającej odpowiedzi, a ten odparował bez mrugnięcia okiem, że jest nawet lepsza od królika. Później pytałem o to jeszcze kilka osób i doszedłem do wniosku, że koty stanowią tu rodzaj miejskiej dziczyzny. Od tamtej pory przezornie nie pytam przed końcem posiłku, co akurat jemy, bo mimo wszystko moja psychika mogłaby tego nie wytrzymać i przez pół dnia chodziłbym głodny...
Niektórzy mogą się oburzać na to, co przed chwilą przeczytali, ale moim prywatnym zdaniem, w porównaniu z praktykowanym u nas topieniem kociąt, karmieniem kotów pasztetową wymieszaną z drobno tłuczonym szkłem lub paleniem w piecu (to nie są przykłady zmyślone) ich jedzenie jest jakby bardziej... hmm... ludzkie.
Chyba wszystkim toubabou Afryka nieodmiennie kojarzy się z dziką przyrodą, tymczasem ostatniego słonia na Wybrzeżu Kości Słoniowej zabito jakieś 30 lat temu... Dżungla została niemal całkowicie wycięta i zastąpiły ją plantacje i pola uprawne. Tak jak i u nas, zostały oczywiście jakieś parki narodowe i rezerwaty, żeby ludzie z National Geographic mieli gdzie robić zdjęcia i filmy, ale dostać tam przepustkę wcale nie jest łatwo.
Nie znaczy to jednak, że brakuje tu egzotycznych stworzeń. Są co prawda nieco mniejsze od słoni, ale za to potrafią być szybkie jak antylopy, skradać się po cichu jak pantera czy urżnąć w tyłek w najmniej spodziewanym momencie... Choć i tak prędzej można umrzeć ze strachu na sam ich widok. Kilka okazów uwieczniłem na zdjęciach (wszystkie zdjęcia zrobiłem w domu lub w bezpośrednim jego sąsiedztwie).
Dzięki książce jednego z polskich podróżników, latynoamerykańskie pojęcie gringo jest obecnie w Polsce doskonale znane. Tutaj co prawda się go nie używa, ale istnieje jego odpowiednik o dokładnie tym samym zakresie znaczeniowym: toubabou (tubabu) właśnie (co wg tłumaczenia stryja Andrzeja znaczy białogębny). Nie pokuszę się tu o słownikową definicję, bo i nie widzę takiej potrzeby. W każdym bądź razie toubabou to głupi biały, który nie wie, że trzeba zabrać do lasu maczetę albo/i nie chce nawet skosztować najbardziej wyszukanych i najsmaczniejszych potraw, albo/i łazi wszędzie z aparatem i dziwi się wszystkiemu, co zwykłe i prozaiczne, albo/i pakuje do gęby piment, a potem dziwi się, że piecze, albo/i nie rozumie podstawowych zwrotów żadnego z plemiennych języków a i z francuskim ma problemy, więc generalnie można mu bezkarnie naubliżać, albo/i...
Zresztą mógłbym jeszcze długo wymieniać, a konkluzja i tak byłaby taka sama: Toubabou to ja!
Z tego co wiem, maczeta pochodzi z Ameryki Południowej. Hiszpańscy konkwistadorzy stwierdzili, że ich krótki szable (rapiery) znakomicie nadają się do torowania drogi w buszu. Szabli było im jednak trochę szkoda, więc skrzyżowali ją z dużo tańszym w produkcji nożem kuchennym. A że wbrew obiegowym opiniom i w odróżnieniu od swoich północnoamerykańskich protestanckich pobratymców (zajętych głównie eksterminacją Indian), Hiszpanie raczej chętnie dzielili się z tubylcami zdobyczami techniki, maczeta szybko rozpowszechniła się w sferze równikowej na całym świecie.
I nic w tym dziwnego, bo to prawdziwie cudowny wynalazek. Za pomocą maczety robi się tu wszystko: ścina drzewa, obiera owoce, oprawia zwierzęta, zabija węże, kosi trawę i reperuje samochody (no dobra, z tym ostatnim to trochę mnie poniosło - do tego używa się tu młotka i dłuta). To taki tropikalny niezbędnik. MacGyver by się zdziwił, ile można zrobić za pomocą tylko jednego takiego ostrza!
Pewnego razu, kiedy wybierałem się na wycieczkę do lasu zobaczyć pobliski wodospad, proboszcz zapytał, czy zabrałem maczetę. Zapytałem - "A po co"? Odpowiedział, jakby była to najoczywistsza rzecz pod słońcem, że do lasu bez maczety się po prostu nie chodzi!
"Piment" znaczy po prostu przyprawa. Tak przynajmniej twierdzą słowniki. Prawda jest taka, że słowo to nie ma swojego odpowiednika w języku polskim, a oznacza raczej: "to co pali, piecze i wyżera dziury w języku". Tak przynajmniej ja bym to ujął. To "coś" może być podawane w formie sproszkowanej, płynnej lub w kawałkach. Uwierzcie mi - tabasco to wcale nie najostrzejszy piment na świecie. Posłuchajcie...
Pewnego dnia nałożyłem sobie solidną porcję... czegoś tam. W każdym bądź razie był tam ryż, jakiś sos i mięso. W sosie znalazłem coś, co wyglądało na fasolkę szparagową. Nabiłem więc dwa strączki na widelec, włożyłem do ust i... już po chwili wiedziałem, że popełniłem, pierwszy od mojego przyjazdu tutaj, bardzo poważny błąd... Nie potrafię oddać słowami tego, co działo się przez kilka kolejnych minut. W każdym bądź razie najpierw odjęło mi oddech i dostałem wytrzeszczu oczu. Potem zacząłem się obficie pocić, łzy pociekły mi po policzkach, a smarki po brodzie... Gdyby w szklance obok stał ocet, bez wahania wychyliłbym go do dna (na szczęście stało co innego). Wszystko to odbywało się oczywiście przy akompaniamencie spazmatycznego śmiechu wszystkich współbiesiadników.
Aha, jeśli ktoś myślałby, że na pieczeniu języka wszystko się skończyło, bardzo by się pomylił: piment ma to do siebie, że piecze dwa razy: przy wejściu jak i wyjściu z organizmu. Resztę dopowiedzcie sobie już sami...
Nasza parafia jest jedną z dwóch w mieście. Oprócz tego istnieje też jakieś dziesięć meczetów i kilka protestanckich sekt. Nikt też tak naprawdę nikt nie wie ile Soubré; liczy mieszkańców. Nie wiem zresztą, czy na dobrą sprawę kogokolwiek to interesuje. Może ich być 60 tysięcy albo dwa razy tyle. Połowa ludzi nie ma żadnych dokumentów, bo to dla nich dziwny wynalazek białego: człowiek rodzi się, żyje i umiera - tak było jest i będzie, i żadne dokumenty tego nie zmienią! Dodajcie do tego francuską biurokrację, a będziecie mieli mglisty obraz istniejącego tu bałaganu. Nie wiadomo nawet, kto jest obywatelem, a kto imigrantem. Zresztą pojęcie przynależności narodowej jest tu raczej mgliste i o wiele ważniejsza jest przynależność plemienna. No i przeprowadźcie w takich warunkach chociażby demokratyczne wybory (kolejny wynalazek białego). Obecny prezydent, podobnie jak trzy lata temu, obiecuje, że będą "w przyszłym roku"...
Tak naprawdę nic tu nie działa normalnie, a jedyną rzeczą, na którą jest tu gwarancja, to bylejakość (tak przynajmniej mawia mój proboszcz). Przykłady? Kluczem do domu można otworzyć również biuro (i prawdopodobnie wszystkie inne zamki tego samego typu). Wybrzeże Kości Słoniowej jest największym producentem kakao na świecie, a w sklepie nie można znaleźć dobrej czekolady. Nawet Internet nie działa tu normalnie i do dzisiaj nie mogę zalogować się na mojej skrzynce internetowej!
Kiedy, nieco wymięty i z lekkim bólem głowy, po kilkunastu godzinach wyszedłem wreszcie z samolotu, było już zupełnie ciemno. Jakoś tak spontanicznie się nastawiłem, że powinno być trochę chłodniej niż w opowieściach tych, którzy już tu byli. I oto trochę się przeliczyłem. Upału co prawda nie było, a nawet wiał lekki wiaterek. Natomiast natychmiast dało się odczuć coś, czego nie potrafię określić inaczej, jak "lepki gorąc". Coś jak na basenie, z tą tylko różnicą, że tam nikt nie chodzi w długich spodniach i marynarce, które to natychmiast zapragnęły wejść z moim ciałem w kontakt nieco bardziej zażyły, niż zwykłe okrycie. Do tego jeszcze charakterystyczny zapach, którego do dzisiaj nie potrafię zidentyfikować: miał w sobie coś z wędzenia wędlin na święta, choć był dużo bardziej subtelny i... mokry.
Po drodze do samochodu paszport sprawdzali mi chyba ze trzy razy i to zawsze w asyście co najmniej dwóch żołnierzy z kałasznikowami w dłoniach. Kiedy jednak zobaczyłem ludzi w białych kitlach i maskach chirurgicznych na twarzach pytających o moją książeczkę szczepień, musiałem się już pilnować, by nie parsknąć śmiechem.
Po odebraniu bagaży natychmiast znalazł się człowiek, który za wszelką cenę pragnął nam pomóc zanieść wszystkie walizki do samochodu (nie za darmo oczywiście). Po drodze pierwsze zdziwienie: bloki mieszkalne. Nie biurowce, które widziałem już na zdjęciach, ale najnormalniejsze w świecie bloki... takie z balkonami i w ogóle.
Noc spędziłem u naszych współbraci w Abidżanie, a rano czekała mnie sześciogodzinna jazda samochodem do Soubré - docelowego miejsca mojej podróży. Po drodze mi się przysnęło, no bo ile można gapić się na palmy i pola uprawne, wyglądające zresztą jak nasze zarośla. Poza tym po poprzednim dniu naprawdę byłem zmęczony. Obudziło mnie uderzenie głowy w dach samochodu. To, po czym jechaliśmy przypominało krajobraz po bitwie, z tą różnicą jedynie, że za dużo ludzi wokół jeszcze się ruszało. Zacząłem się właśnie zastanawiać, jakimi drogami jedzie nasz kierowca żeby skrócić sobie drogę, gdy ten po kilkuset metrach skręcił i nagle znaleźliśmy się na terenie parafialnym.
To pytanie nurtuje wielu ludzi, których miałem szczęście poznać. Tymczasem sprawa jest całkiem prosta: najpierw trzeba odkryć ku temu powołanie (bez tego ani rusz!), a później jest już z górki: osiem lat formacji, w tym sześcioletnie studia magisterskie, potem jeszcze rok na naukę języka, jakieś dziesięć szczepień przeciw rozmaitym tropikalnym cholerstwom, wiza i... już można pakować walizkę! Tak przynajmniej wyglądało to w moim przypadku.
No dobra, troszkę to uprościłem, ale obiecałem sobie, że będzie krótko!
Niektórzy moi współbracia twierdzą, że po miesięcznym pobycie w Afryce można napisać o tym książkę. Po roku, materiału starcza już ledwie na artykuł. W końcu po jakichś latach dziesięciu człowiek stwierdza nagle, że tak naprawdę nie wie nic i tyleż samo ma do powiedzenia. Znając swoje tempo tworzenia tekstów pomyślałem, że jeśli zacznę spisywać od początku przynajmniej niektóre swoje wrażenia, materiału wystarczy przynajmniej na serię krótkich artykułów... no, artykulików powiedzmy.
Na samym początku chciałbym uściślić pewną sprawę. Afryka to nie kraj. To kontynent. Niby wszyscy o tym dobrze wiedzą, ale jednocześnie nie przeszkadza nam to myśleć o Afryce jako pewnej dość spójnej całości. Tymczasem Afryka to tak samo Egipt jak i Kongo, RPA i Tunezja, Etiopia i Gwinea Równikowa. Są kraje położone nad brzegiem oceanu oraz te, które do najbliższego morza mają tysiące kilometrów. Jedne kraje leżą na pustyni, inne na sawannie, a jeszcze inne w dżungli lub na tym, co po dżungli zostało. Są też kraje stosunkowo wysoko rozwinięte jak i plemiona (coraz rzadsze niestety), które żyją w epoce kamienia łupanego. To, co chcę tu przedstawić to jednie skrawki życia ze skrawka tej ziemi.