Depesze Ojca Wojciecha
Anno Domini 2013
Nie przypadkowo rodzinę nazywa się w teologii „kościołem domowym” albo „podstawową komórką życia kościoła”. Bez niej kościół traci podstawy swego funkcjonowania. Człowiek rodzi się poganinem i to w rodzinie dokonuje się jego pierwsza ewangelizacja. To nie przypadek, że małżeństwo zostało ustanowione sakramentem, a więc jednym z siedmiu najważniejszych, najświętszych i najpotężniejszych środków prowadzących do zbawienia. To rodzina, w naszym rozumieniu tego słowa, może zmienić niekiedy nieludzkie obyczaje panujące danym środowisku, przy jednoczesnym poszanowaniu tradycji.
Wychowanie chrześcijańskich rodzin to najważniejsze zadanie, które stoi przed kościołem w Afryce, ale i na całym świecie. Zmiana sposobu patrzenia na rodzinę i uznanie równości w godności każdego człowieka nie nastąpi tu oczywiście gwałtownie, ale to powolny proces związany ze żmudną pracą. Na szczęście już dzisiaj widać jej owoce. W zeszłym roku wielkim wydarzeniem był pierwszy w historii parafii ślub pary, która nie mieszkała przed ślubem razem. Nikt oczywiście nie zaglądał im do łóżka, ale faktem jest, że pierwsze dziecko przyszło na świat blisko rok po tym wydarzeniu. Pierwszego dnia świąt Bożego Narodzenia odbył się chrzest. Trzeba wiedzieć, że normą jest tutaj pojawienie najpierw się dzieci, a dopiero gdy kobieta udowodni, że jest płodna, ślub zwyczajowy, cywilny i ewentualnie kościelny. Mamy więc dowód, że jednak można inaczej.
Afrykańscy księża lubią akcentować, że kościół to Rodzina Boża - co jednak mają na myśli wygłaszając to zdanie? Są to w końcu ludzie wychowani w tym kręgu kulturowym, a zmiana mentalności to sprawa nawet nie dziesięcioleci, ale całych pokoleń. Normą na wielu parafiach jest, że gdy kobieta-katoliczka przyprowadza w końcu męża-poganina na katechezę, nakłoniwszy go do tego jedynie sobie wiadomymi sposobami, ksiądz zakazuje jej przystępowania do komunii aż do chrztu małżonka. Dlaczego? No bo jak by to wyglądało, że żona przystępuje do komunii, a mąż (jej szef) musi na to czekać co najmniej trzy lata. Kiedy był poganinem, wszystko było w porządku, ale teraz… Warto sobie przy tym uzmysłowić, że w kościele katolickim nie istnieje większa kara niż zakaz przystępowania do sakramentów. Na tym w głównej mierze polega ekskomunika. A zatem żona jest karana za to, że przekazała mężowi Wiarę!
Kościół iworyjski stoi przed potężnym kryzysem, którego powodów nie będę tu szczegółowo wyjaśniał, co wraz z faktem agresywnego rozprzestrzeniania się islamu prowokuje wiele obaw o przyszłość jego samego i całego kraju. Islam często żeruje bowiem na ignorancji, biedzie i nierównościach społecznych. Bez silnego oparcia w rodzinach kościół zwyczajnie tu nie przetrwa i na dobrą sprawę nic się nie zmieni: poligamia, brak poszanowania dla godności kobiet i analfabetyzm w środowiskach muzułmańskich mają się całkiem dobrze. To od rodzin chrześcijańskich zależą dalsze losy ewangelizacji na całym świecie.
W kulturach afrykańskich w drabinie hierarchii społecznej trzeci szczebel od dołu zajmują kobiety posiadające dzieci, przedostatni – kobiety bezdzietne. Kto więc znajduje się na niechlubnym ostatnim miejscu? Same dzieci oczywiście.
Zdjęcia zabiedzonych afrykańskich dzieci, nierzadko ze wzdętymi z głodu brzuszkami, to widok, który rozczula wiele osób. Tymczasem podobne obrazki nie zawsze oznaczają klęskę głodu w danym regionie. Na Wybrzeżu, a przynajmniej w jego południowej części, nie ma głodu – okres wegetacji roślin trwa tutaj 12 miesięcy w roku i zawsze jest coś do zjedzenia, co można choćby ukraść, jeśli już komuś nie chce się pracować. Tymczasem można spotkać zagłodzone dzieci. Skąd się biorą? Z zaniedbania rodziców.
W czasach, gdy wszyscy żyli w plemiennych wioskach, dość często zdarzało się, że ojciec nie wracał z polowania, a matka umierała przy porodzie kolejnego dziecka. Aby więc dać sierotom szansę przeżycia, ukuto zasadę: „wszystkie dzieci nasze są”, co w praktyce oznaczało, że jak się komuś przypomniało, dawał im coś do zjedzenia. Dzieci razem jadły, spały i bawiły się. System ten funkcjonował dobrze, dopóki ludzie żyli w małych wspólnotach. Dzisiaj większość z nich przeprowadziła się do miast, co w niczym nie zmieniło ich mentalności. Używając naszych pojęć trzeba by powiedzieć, że dzisiaj dzieci wychowuje ulica, która zastąpiła wspólnotę plemienną. Ich losem w zasadzie nikt się nie przejmuje. Jeśli jakieś dziecko po drodze umrze, nie szkodzi – jest przecież jeszcze dziesięcioro innych, którym jakoś udało się przeżyć. Z drugiej strony z doświadczenia spowiedniczego mogę wyjawić, że najczęstszym grzechem wśród dzieci, i nierzadko uważanym przez nie za najcięższy, jest kradzież mięsa z sosu taty…
Jeszcze gorzej jest w przypadku śmierci kobiety przy porodzie. Dziecko, które „zabiło” swoją matkę natychmiast zostaje uznane za czarci pomiot i skazane na śmierć, najczęściej powolną, przez porzucenie i zagłodzenie. W najlepszym przypadku trafia do domu dziecka lub przytułku dla sierot.
Powyższe przykłady niektórzy mogą uznać za potwierdzenie stosunkowo częstego poglądu ludzi białych, że Afryka jest biedna, ponieważ rodzi się tu za dużo dzieci. Jest to jednak sąd przez Afrykańczyków całkowicie niezrozumiały i z gruntu błędny. Jest wręcz przeciwnie: biedny jest człowiek, który dzieci nie ma, bo kto pomoże mu w pracy w domu czy na plantacji. Dzieci stanowią ponadto swego rodzaju ubezpieczenie emerytalne. Ludzie starsi są tu bowiem powszechnie szanowani i ktoś, kto posiada dużą rodzinę, na starość głodu nie zazna.
Niedługo po moim przyjeździe na Wybrzeże, mój proboszcz podczas przedstawiania mi dwóch dziewczyn stwierdził, że są to „prawie bliźniaczki”. Po krótkiej chwili zastanowienia i braku pomysłu na rozwiązanie tej zagadki, zapytałem, co to znaczy? Okazało się, że są to siostry urodzone tego samego dnia, z tego samego ojca, ale dwóch różnych matek. Wybrzeże Kości Słoniowej to kraj, w którym ciągle praktykuje się poligamię. Warto zdać sobie sprawę, że tam, gdzie istnieje poligamia, nie ma szczęśliwych kobiet. Kobieta żyjąca w związku poligamicznym, a więc nieustannie konkurująca z drugą albo z kilkoma kobietami naraz o względy swojego męża, nie może znaleźć pokoju serca, a co za tym idzie szczęścia w życiu rodzinnym. Dlaczego więc na to się godzą? Często nie mają innego wyjścia. Ślub w tutejszej kulturze to umowa między dwiema rodzinami, w której to przyszły małżonek płaci dot (czyli rodzaj posagu) w pieniądzach lub w naturze za dziewczynę, której nikt się o zdanie nie pyta. Bywa, że chrześcijanka zostaje sprzedana na drugą żonę bogatego poganina lub muzułmanina. Jeśli ucieknie, zostanie wyklęta z rodziny, tracąc wszelką rację bytu, a za jej „zbrodnie” może odpowiedzieć także matka, która nie potrafiła wychować córki. Częściej jednak godzą się po prostu z całą sytuacją. Jak mawiają Francuzi: Çe la vie.
Nie należy do rzadkości także sytuacja, gdy mąż i żona mówią różnymi narzeczami i absolutnie nie rozumieją, co mówi to drugie (no bo niby po co i przede wszystkim o czym mieliby rozmawiać?), albo gdy mężczyzna nie zna liczby swoich dzieci (a po co miałby zajmować się takim drobiazgiem – od tego ma żony). To na żonach spoczywa obowiązek wychowania dzieci, gotowania, dbania o obejście, a nawet zarabiania na życie – swoje, dzieci i… męża. Uszczknięcie czegoś z wypłaty męża (jeśli ten już pracuje) uchodzi tu za kradzież i grzech śmiertelny. Mąż bowiem stworzony jest do wyższych celów niż dbanie o rodzinę, jak choćby dyskutowanie na wszelkie możliwe i niemożliwe tematy, doradzanie wszystkim naokoło i dbanie o samego siebie.
Mimo wszystko to mężczyzna stanowi dla kobiety rację bytu i prawdziwe problemy zaczynają się wówczas, kiedy mąż przedwcześnie umiera, zostawiając żonę z małymi dziećmi. Pogrzeb to najważniejsze murzyńskie święto i aby dokonać ceremonii pogrzebowych przyjeżdża cała rodzina, ale bynajmniej nie po to by pocieszyć i wesprzeć wdowę z dziećmi. Uroczystości pogrzebowe trwają zazwyczaj miesiąc (tyle czasu trwają przygotowania do pochówku). W tym czasie wszystkich trzeba wyżywić i to nie byle sosem z ryżem. Po pogrzebie członkowie rodziny wynoszą wszystko co mogą z domu: od sprzętów kuchennych po meble i pościel, ponieważ kobieta nie ma prawa dziedziczenia. Mąż przecież kupił ją płacąc dot, więc żona należała do niego, a wszystko co zostawił należy teraz do rodziny. Kobieta przestała być użyteczna, a dzieci są za małe by przejąć spadek. Jeśli małżonkowie żyli bez ślubu cywilnego, rodzina jest gotowa wyrzucić wręcz wdowę z dziećmi na bruk. Prawo cywilne chroni przynajmniej nieruchomości, które należą się wdowie i swoich roszczeń może dochodzić ona w sądzie.
Pytanie za 100 punktów – gdzie się podziewają feministki walczące podobno o prawa kobiet na całym świecie i dlaczego tutaj potrafi się o nie upominać jedynie tak przestarzała organizacja jak Kościół? Poligamia to niestety problem również wśród chrześcijan. Często bowiem okazuje się, że zwyczaje plemienne są dla ludzi ważniejsze, a przede wszystkim dla niektórych wygodniejsze, niż wymagania naszej wiary. No bo jak tu odmówić, gdy rodzina daje ci za drugą żonę piękną szesnastkę. Bywa również, że nawet zaangażowani chrześcijanie zwlekają latami ze ślubem kościelnym, bo „nie czują się jeszcze gotowi na tak wielkie zobowiązanie” i „muszą się wypróbować”, podczas gdy wokół nich biega już spora gromadka dorastających dzieci. Później okazuje się, że na starość wygonili swoją żonę z dziećmi z domu, by wziąć sobie jakąś młódkę, z którą chcą się ożenić w kościele. A powyższe przykłady to jedynie wierzchołek góry lodowej.
Przeciętny Iworyjczyk zapytany o to, co jest w życiu najważniejsze, odpowie że rodzina. I tu zaczyna się problem, ponieważ afrykańskiego rozumienia pojęcia „rodziny” nie wolno mieszać z naszym, europejskim. O co chodzi? Wytłumaczę na przykładzie:
– Ojcze, przedstawiam Ojcu mojego brata – mówi do mnie pewnego dnia jeden z młodych parafian.
– Miło mi poznać – odpowiadam – to brat z tego samego ojca i z tej samej matki?
– No, niezupełnie.
– To znaczy? – drążę temat.
Chłopak zastanawia się dłuższą chwilę.
– To siostrzeniec trzeciej żony mojego przybranego ojca.
– Aha – odpowiadam. – Znaczy się, że pochodzicie z tej samej wioski?
Zamiast odpowiedzieć, uśmiecha się promiennie – znaczy się, nie taki ten toubabout głupi, na jakiego wygląda.
Rodzina w pojęciu afrykańskim to nie mama, tato i dzieci, ale cały szczep, a nawet plemię. Stąd już tylko krok do trybalizmu, a więc rządów plemion. W dużym uproszczeniu można powiedzieć, że polegają one na tym, że nikogo nie interesują takie abstrakcyjne pojęcia jak prawda, sprawiedliwość czy dobro wspólne, ale raczej to, kto z jakiego plemienia pochodzi. Kandydat na prezydenta albo burmistrza może być największym złodziejem, mordercą i idiotą, ale jeśli pochodzi z tego samego plemienia co ja, to jest to mój złodziej, morderca i idiota. Trzeba zatem przyznawać mu rację i go popierać. Działa to oczywiście w dwie strony: ktoś wysoko postawiony (mniejsza o to czy to minister, dyrektor, biskup czy zakonnik) ma powinności względem swojej „rodziny”, więc to ona ma pierwszeństwo w obsadzie różnych urzędów i funkcji. Jeśli więc ktoś kradnie, musi się tym podzielić z rodziną. Jeśli morduje, to tych, którzy rodzinie mogą zaszkodzić (czyli wszystkich innych). A jeśli jest idiotą, no cóż – nikt przecież nie jest doskonały…
O Feliksie Houphouëcie-Boigny wspominałem przy różnych okazjach już kilkakrotnie. Lata jego rządów (1960-1993) trzeba uznać za najchwalebniejszy okres w krótkiej historii Wybrzeża Kości Słoniowej, nazywanego nawet swego czasu Szwajcarią Afryki.
Houphouët pochodził z wioski położonej mniej więcej w centrum nowo powstałego państwa, którą, po otrzymaniu władzy, zaczął przekształcać w metropolię, przenosząc tam w końcu polityczną stolicę kraju. Stolicą gospodarczą pozostaje oczywiście Abidżan, który w dalszym ciągu jest również siedzibą większości urzędów państwowych, a Jamusukro, bo o nim mowa, wygląda przy nim jak ubogi krewny. Niemniej jest coś niezwykłego w gigantycznych i luksusowych budowlach, takich jak Bazylika NMP Królowej Pokoju, Hotel Deputowanych, siedziba Pokojowej Fundacji imienia Houphouëta czy Hotel Prezydencki, wzniesionych pośrodku – no właśnie – niczego. Podobne wrażenie robią szerokie na cztery pasy ulice wytyczone pośrodku pustych pól – w założeniu dzielnicy ministerstw i ambasad międzynarodowych.
Houphouëta można oskarżać o megalomanię. Faktem jest jednak, że za jego życia wszystko dobrze się rozwijało i budziło nadzieję na świetlaną przyszłość Wybrzeża. Jednocześnie przyznać należy również, że to on przyczynił się do nauczenia Ivoryjczyków korupcji i złodziejstwa, a duchowi spadkobiercy Houphouëta doprowadzili ten bogaty niegdyś kraj do ruiny, gdzie dzisiaj nie ma już nawet za bardzo z czego kraść. Natomiast wspaniałe budowle pośrodku niczego powoli niszczeją, stanowiąc smutny pomnik przebrzmiałej potęgi ekonomicznej i politycznej kraju, żywej jeszcze jedynie w wyobraźni niektórych mieszkańców.
Czytając jeszcze w seminarium encyklikę "Redemptoris Missio" Jana Pawła II, nie bardzo wiedziałem, co miał na myśli pisząc o „Kościelnych Wspólnotach Podstawowych”, które w Kościele polskim są tworem zupełnie nieznanym. „Chodzi tu o grupy chrześcijan – pisze Jan Paweł II – na szczeblu rodziny czy szczupłego grona osób, które spotykają się na modlitwie, czytaniu Pisma Świętego, katechezie, by dzielić się problemami ludzkimi i kościelnymi w perspektywie zaangażowania wspólnotowego. (…) Wspólnoty te dzielą na mniejsze grupy parafię i ożywiają ją, pozostając z nią zawsze w jedności” (RM 51).
U nas wspólnoty te nazywane są CEB [CeEBe], od francuskiego Communautés Ecclésiales de Base i spotykają się raz na dwa tygodnie na czyimś podwórku lub w czyimś domu, jeśli akurat pada. Spotkania te są wcześniej przygotowywane z animatorami według opracowywanych w Abidżanie zeszytów formacyjnych, które poruszają aktualne problemy Kościoła. Wyobraźcie sobie, że w Polsce katolicy zamieszkujący każdy blok i każdą ulicę domków jednorodzinnych spotykają się raz na dwa tygodnie, by przedyskutować niektóre sprawy dotyczące ich wspólnoty, wiary i życia codziennego. Tutaj to rzeczywistość, choć daleko jej do ideału. Nasza parafia, póki co, podzielona jest jedynie na sześć CEB (istnieje pilna potrzeba utworzenia kolejnych) noszących imiona świętych: Józefa, Franciszka z Asyżu, Antoniego Marii Klareta, Rity, Faustyny i Jana Pawła II. Oprócz normalnych spotkań, ludzie z CEB wspólnie obchodzą większe uroczystości w roku liturgicznym, świętują dzień swojego patrona, odprawiają Drogę Krzyżową w Wielkim Poście czy sprzątają kościół. Nie można zapominać też o wizytach u chorych czy u matek, które właśnie urodziły. Szczególne znaczenie CEB mają w środowisku, gdzie katolicy żyją w rozproszeniu między poganami, muzułmanami i protestantami (szacunkowo w Soubré katolików jest zaledwie jakieś 15%) – dają im one poczucie wspólnoty i tożsamości.
Stare i mądre powiedzenie mówi: „Co kraj to obyczaj”. Nawet jeśli kraje mówią tym samym językiem, zawsze istnieją między nimi poważne różnice kulturowe. Tę depeszę dedykuję wszystkim znającym język francuski (wystarczy poziom podstawowy) i lubiącym podróżować. Istnieją bowiem pewne sformułowania w tym języku, pozornie zupełnie niegroźne, które na Wybrzeżu Kości Słoniowej nabierają cech obietnic bez pokrycia, obelg, czy wręcz gróźb. Po prostu strach się bać. Oto kilka przykładów:
- Ça va aller – sformułowanie, które wkurza najbardziej podczas spotkań rady parafialnej, albo zebrań ludzi za coś odpowiedzialnych, a które w wolnym tłumaczeniu znaczy: „Będzie dobrze” – jest to w istocie tanie pocieszenie, które wyraża jedynie ogólne życzenie czy też bezpodstawne przekonanie, że wszystko się jakoś ułoży. Osoba je wypowiadająca nie ma najmniejszego zamiaru przejąć się istniejącym problemem ani tym bardziej pomóc w jego rozwiązaniu.
- On va faire – „zrobi się” (kluczowa przy tłumaczeniu jest forma bezosobowa) – człowiek wypowiadający niniejsze zdanie sygnalizuje subtelnie, że nie bierze absolutnie żadnej odpowiedzialności za to kto ani jak zrobi rzecz, o której akurat mowa.
- Il faut – odpowiednik polskiego „trzeba by” – zwrot ten oznacza jakąś potrzebę chwili z jednoczesną odmową wzięcia za cokolwiek odpowiedzialności, zupełnie jak w wierszu Aleksandra Fredry pod tym tytułem.
- J’arrive – czyli „już idę” – zwrot, który wcale nie znaczy tego, co sugeruje. Należy go raczej rozumieć jako: „zacznijcie beze mnie, a ja być może się pojawię, ale broń Boże niczego nie obiecuję”.
- N’y a pas de problème – najbardziej znienawidzony zwrot przez mojego wujka (o. Andrzeja Kobylińskiego CMF), dosłownie znaczy „nie ma problemu”, ale zdanie to należy rozumieć jako coś zupełnie odwrotnego: „no to teraz masz problem” – gdy słyszymy go od jakiegoś „fachowca” należy natychmiast uciekać, nie czekając na ciąg dalszy. Może się bowiem okazać, że „informatyk” zacznie naprawę naszego komputera od sformatowania twardego dysku, stolarz z którym umówiliśmy się na zrobienie czegoś od ręki będzie miał trzy pogrzeby bliskich w ciągu miesiąca, a sprawa szukania terenu pod nową parafię będzie przeciągana w nieskończoność przez kilka, jeśli nie kilkanaście lat (wszystkie przykłady z życia wzięte).
- J’ai pense, que… – „myślałem, że…” – zwrot najczęściej związany z poprzednim, ale pojawiający się już po dokonaniu szkody. Próba głupiego tłumaczenia się i przykład uprawiania tzw. „filozofii chłopskiej” (nie mam nic przeciwko filozofii ani ludziom bez wykształcenia akademickiego, którzy żywo się nią interesują, a jedynie przeciwko temu konkretnemu rodzajowi jej uprawiania). Z czasem człowiek dochodzi do wniosku, że większość krzywd dzieje się wyłącznie dlatego, że ktoś coś myślał, zamiast po prostu dobrze wykonać swoją robotę.
Oczywiście by dojść do powyższych wniosków trzeba się najpierw kilka razy sparzyć i zmądrzeć, co mówi trochę o problemach pracy misyjnej.
P.S. Zdjęcia do dzisiejszej depeszy pochodzą z akcji ratowania telefonu komórkowego naszego kucharza, który "przypadkiem wpadł do studni". Akcji, trzeba dodać, zakończonej pełnym sukcesem – telefon ciągle działa. Jak widać, dla chcącego nie ma rzeczy niemożliwych.
Wspominałem już kiedyś o różnego rodzaju problemach z zaopatrzeniem, z jakimi się borykamy. Generalnie kraje Afryki służą za światowy śmietnik różnego rodzaju bubli, a rzeczy dobrej jakości są często nieprawdopodobnie drogie. Ale przecież potrzeba jest matką wynalazków, a taka misja na Wybrzeżu Kości Słoniowej to istny raj dla ludzi z inwencją twórczą. Co w takim razie tutaj robię, skoro do majsterkowania zawsze miałem dwie lewe ręce? Okazuje się, że niejednokrotnie okoliczności wymuszają określone zachowania i mimo wszystko potrafię poradzić sobie z domową elektryką, posłużyć się wiertarką, zmienić zamek w drzwiach czy koło w samochodzie. Daleko mi jednak do geniuszu moich współbraci. Poniżej kilka przykładów wiekopomnych rozwiązań technologicznych ich autorstwa.
- Mało kto wie, że nasz paschał w istocie w większej części wykonany jest z… rury kanalizacyjnej PCV. W nią wkładana jest świeca, odlewana zresztą na miejscu z ogryzków świeczek zapalanych przed obrazem Najświętszej Maryi Panny. Swego czasu mieliśmy co prawda prawdziwy paschał z pszczelego wosku, ale ten, już podczas Wigilii Paschalnej, zaczął się wyginać i ostatecznie całkowicie oklapł.
- Niepowtarzalny kształt chrzcielnicy w nowym kościele zawdzięczamy plastikowej miednicy. Możecie mi wierzyć, że kiedy ładnie się ją przystroi, wcale tego nie widać.
- Jako że każdego wieczoru nasza wspólnota odmawia jedną część różańca, pojawiła myśl, by przy tej okazji omadlać również intencje naszych parafian. Mogą oni je zapisać na kartkach i złożyć w skrzynce pod obrazem Maryi (tym samym, pod którym zapalają świeczki). Tylko skąd wziąć skrzynkę, gdy kasa świeci pustkami? Za „skrzynkę” służy więc oklejone kolorowym papierem pudełko po butach (dla usprawiedliwienie dodam, że znalezienie tego papieru wcale nie było łatwe, a pudełko przybyło razem z paczką z Polski).
- Ostatnio z o. Tomaszem Pawlikiem, który rozpoczął pracę w Soubré niespełna dwa miesiące temu, zabraliśmy się za budowę altany ogrodowej (to znaczy ja zająłem się zakupami i ogólnym nadzorem prac, a on resztą). Nawał innych obowiązków sprawia, że prace ciągle jeszcze trwają, ale już dziś można dostrzec jej główny zamysł architektoniczny.
- Jeśli na co dzień możemy cieszyć się tu bieżącą wodą w kranach, to tylko dzięki bratu Janowi Mężykowi – ekonomowi wspólnoty. Nasza misja może poszczycić się własną siecią wodociągową o łącznej długości co najmniej kilkuset metrów (nikt do tej pory tak naprawdę jej nie zmierzył!). Do tego dochodzą dwie wieże ciśnień, skomplikowany system zaworów, studni i pomp, a wszystko to funkcjonuje bez zarzutu nawet pod jego nieobecność (z wyjątkiem tych momentów, gdy ktoś urwie kran pod prysznicem lub przypadkiem przetnie szpadlem rurę, ale na podobne wypadki nie ma mocnych). Wszystko to sprawia, że w dużej mierze jesteśmy niezależni od miejskiej sieci wodociągowej, która jeśli już dostarcza wodę, to mniej więcej od godziny drugiej do czwartej w nocy.
(Wigilia Święta Św. Archaniołów Michała, Gabriela i Rafała)
Problem ze słońcem jest taki, że grzeje, a gdy na dobrą sprawę świeci w zenicie przez dwanaście miesięcy w roku, codziennie narażając na promieniowanie nasze mózgownice, te mogą się w końcu przegrzać i nieszczęście gotowe – stąd właśnie biorą się głupie pomysły. Z drugiej strony może nie wszystkie są aż tak głupie, jak na pierwszy rzut oka mogłoby się komuś wydawać. Moim prywatnym zdaniem stanowią one raczej coś w rodzaju wentyla bezpieczeństwa dla zdrowego rozsądku – jak w szybkowarze, powiedzmy. Ale zacznijmy od początku.
Dawno, dawno temu, w epoce, którą rządziły kasety VHS, ja dalej byłem częstym gościem kina (na ile pozwalały na to oczywiście skromne fundusze), a to z jednej prostej przyczyny: nigdy nie miałem odtwarzacza video. Oczywiście chciałem go mieć, ale nawet o nim nie marzyłem. Moje marzenia sięgały o wiele dalej: ja chciałem mieć własne kino! No, a po co komu marzenia, jeśli ich nie realizuje? Marnują się tylko.
Minęło kilkanaście lat i odgrzebałem wśród starych papierów listę marzeń napisaną jakoś na początku liceum. Wówczas zadałem sobie proste pytanie: czego tak naprawdę potrzeba by otworzyć własne kino? Okazuje się, że niewiele:
- Trzeba dysponować dużą salą, np. przeznaczoną na kaplicę, która od lat służy za magazyn „rzeczy nikomu niepotrzebnych, ale których szkoda wyrzucić”.
- Po jej wysprzątaniu, trzeba znaleźć projektor. Może być taki przywieziony z Polski, jako pomoc katechetyczna, który na co dzień zbiera tylko kurz.
- Potrzebny będzie komputer (nada się nawet taki z przeszło pięcioletnim stażem) oraz jakikolwiek zestaw głośników.
- Wszystko to już mamy? No to teraz pomyślmy o wystroju wnętrza. Na początek wystarczą chyba dwa stare materace, odrapany stolik z garażu (który trzeba odnowić) i porwany dywan.
- Na inauguracyjny seans trzeba zaprosić gości. Od biedy mogą być członkowie wspólnoty. W końcu animacja życia wspólnotowego to jeden z obowiązków superiora, a sztuka wspólnego spędzania wolnego czasu należy do elementów życia zakonnego.
- Za przekąski mogą posłużyć chipsy (kupione u Libańczyka, wiec dość drogie, ale idzie odżałować) i sok świeżo wyciśnięty z pomarańczy (te na szczęście są tanie).
- No i rzecz najważniejsza: nie wolno zapomnieć o tym, co w kinie najważniejsze, czyli jakiejś przedstawicielce X-muzy. U nas na pierwszy ogień poszli „Ludzie Boga” – film proponowany w tym miesiącu przez klaretyńskie zeszyty formacji permanentnej „Kuźnia w życiu codziennym” – żeby nie było, że myślimy wyłącznie o rozrywkach, zamiast o naszym rozwoju duchowym.
Za tydzień „Iron Man 3”…
Wiele osób, które znam, boi się przyjazdu do Afryki ze względu na warunki sanitarne. Nie powiem, że wszystkie te obawy są bezpodstawne, bo właśnie mam nawrót duru brzusznego (przegapiłem datę kolejnych szczepień i oto rezultaty). Ponieważ chwilowo reprezentuję pełnię władzy we wspólnocie (w jednej osobie jestem superiorem, proboszczem i ekonomem – złośliwcy dopatrują się nawet pewnego podobieństwa z Trójcą Przenajświętszą), profilaktycznie wysłałem dzisiaj wszystkich na badania (i nie ma, że ktoś się boi igieł).
Jak więc bronią się przed podobnymi chorobami tubylcy, często nie mający dostępu do nowoczesnej służby zdrowia, w środowisku, gdzie woda bywa towarem deficytowym? Okazuje się, że mają swoje sposoby dbania chociażby o higienę osobistą i niejeden wyperfumowany Europejczyk mógłby się od nich wiele nauczyć. Oto kilka przykładów:
-
Zasada prawej i lewej ręki.
Każda ręka ma tu swoje własne zastosowanie i w miejscowej kulturze jest to sprawa niezwykle ważna. Prawa ręka służy do rzeczy „czystych”, za to lewej używamy np. w toalecie do… no, wiadomo do czego. Podanie czegoś komuś lewą ręką uchodzi więc za gest obraźliwy i osoby leworęczne, całkowicie nieświadomie, mogą narobić sobie problemów. -
Papier toaletowy
Zwłaszcza na wioskach, gdzie dostęp do zdobyczy cywilizacyjnych jest utrudniony, często stosuje się sposoby od wieków sprawdzone i uświęcone tradycją. Np. zamiast papieru toaletowego używa się ususzone puste kolby kukurydzy. To rozwiązanie polecam zwłaszcza tzw. „ekologom” (nie mylić z tymi prawdziwymi). Pomyślcie, ile drzew można by w ten sposób uratować! Dodatkowo to materiał w 100% biodegradowalny, a jak dobrze zbiera… -
Mycie zębów
Do dbania o higienę jamy ustnej od wieków służą tu gałązki wybranych krzewów, które należy rozgryźć i rozmemłać między zębami, lub też używać analogicznie jak szczoteczkę do zębów. Krzewów takowych jest wiele rodzajów, a wśród nich takie, którym obok właściwości bakteriobójczych, przypisuje się również magiczne: jedne mają zapewnić szczęście, inne chronić przed złymi duchami. Jest też taki, który duchy zdaje się przyzywać, bo zabronione jest przeklinanie z jego gałązką w ustach – przekleństwo niechybnie ma się spełnić. Mężczyźni wybierają często krzew, który ma prowokować napad chuci, gdzieś o czwartej nad ranem. Mój wujek zrobił kiedyś na nim nalewkę, którą ofiarował w prezencie tacie. Rano tato zakomunikował pewne niedoskonałości w recepturze, bo choć rzeczywiście obudził się o czwartej, to tylko po to, by pójść do toalety. Widać coś nie zagrało... -
Medycyna naturalna
Do leczenia często używa się ziół. Na rozwolnienie nie ma np. nic lepszego nad liście gujawy – w smaku paskudne, ale nieprawdopodobnie skuteczne (i to już po 10 – 15 minutach). Wielokrotnie spraktykowałem je na sobie. Znane są także herbatki wzmacniające zbijające gorączkę, nasenne i wiele innych. Kiedy zaciąłem się kiedyś na plantacji kakao maczetą w palec, natychmiast znalazł się jakiś liść, który zatamował krwawienie i inny, który miał odkazić ranę. Niestety medycyna naturalna jest tu często powiązana z praktykami magicznymi, co wprowadza duży bałagan w życiu naszych wiernych.
Cztery miesiące przerwy w pisaniu depeszy miały różne powody, o których nie będę tu wspominał. Doszedłem też do wniosku, że próba nadrabiania zaległości mija się z celem (w obecnych warunkach wystarczy chyba, jeśli na przyszłość uda mi się utrzymać dwutygodniowe tempo). Ale ja nie o tym. O czym zatem?
Alfa Blondi, najsłynniejszy Ivoryjski piosenkarz reggae, w jednej ze swoich piosenek pyta: "Noir, pour quoi ton cœur est noire?" („Czarny człowieku, dlaczego czarne jest także twoje serce?”).
Problemem, który zżera od środka wiele krajów afrykańskich jest nieprawdopodobna wręcz i wszechobecna korupcja, do której przyucza się młodzież od najmłodszych lat. W jaki sposób? Głównie poprzez powszechne przyzwolenie na ściąganie w szkołach (tak, droga młodzieży – ściąganie jest grzechem!). Dzięki niemu dzieci mają lepsze stopnie, nauczyciele mogą pochwalić się wyższymi wynikami w nauczaniu i niby wszyscy są zadowoleni, tylko jakoś maturę zdaje co roku jedynie ok. 30% kandydatów...
Dlaczego zestawiłem ściąganie z korupcją? Bo mechanizm tego grzechu jest ten sam: próba pokonania trudności na skróty. Po co uczciwie i ciężko pracować, jeśli więcej można zarobić „na boku”. Po co ślęczeć nad podręcznikami, skoro tę samą ocenę (przynajmniej początkowo) można uzyskać w znacznie łatwiejszy sposób. Później niestety wchodzi to człowiekowi w krew i staje się nałogiem, którego tragicznych skutków nie sposób wyliczyć: niesprawiedliwość, zakłamanie, łzy, wtórny analfabetyzm, niski poziom świadczonych usług, bieda, itd. itp.
Stąd wzięła się, prowadzona w naszej parafii od kilku lat, programowa walka ze ściąganiem w szkołach, choć wysiłki te przypominają próby zawracania rzeki kijem. Jednym z jej elementów była kampania koszulkowa, mająca stworzyć wśród naszych parafian swego rodzaju modę na nieściąganie. Pomysł z koszulkami oczywiście nie jest nowy (w Polsce najciekawsze, a zarazem najbardziej kontrowersyjne, produkowała „Fronda”), ale nie o oryginalność tu przecież chodzi.
Wymyśliliśmy dwa hasła, które w języku francuskim się rymują: Christ mon Roi, je ne triche pas (Chrystus moim królem, nie ściągam) – dla młodzieży, i J’aime Marie, je ne suis pas corrompu (Kocham Maryję, nie jestem skorumpowany) – dla ludzi, którzy szkołę już skończyli.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że akcja zakończyła się pełnym sukcesem. Młodzież orzekła, że koszuli są zbyt radykalne i nie miały one zbytniego powodzenia. Dość wysoka okazała się również cena (koszty nadruku). Straty materialne były co prawda niewielkie, ale nie pozwoliły na rozwinięcie działalności. Może jednak akcja obudziła kilka, albo chociaż jedno sumienie, a tego wycenić się przecież nie da. W każdym razie, dużo młodych osób spowiada się dzisiaj ze ściągania.
Kogoś może cała ta akcja śmieszyć, ktoś może nawet zacząć kpić, ale z drugiej strony pomyślcie, cóż to byłoby za świadectwo, gdyby ludzie zaczęli postrzegać chrześcijan po prostu jako ludzi uczciwych. I dotyczy to nie tylko Afryki.
Mój tata w czasach swojej młodości był miłośnikiem westernów. W moim życiu zaowocowało to tym, że już jako mały dzieciak znałem takie tytuły „Rio Bravo”, „Siedmiu wspaniałych” czy „El Dorado”, a ich scenariusze twórczo rozwijaliśmy z braćmi i kuzynami podczas zabaw w kowboi i Indian (głównie chodziło w nich o urządzenie jak najlepszych kryjówek przed wrogą „bandą”). Od zarania gatunku jednym z głównych tematów przewijających się w westernach jest oczywiście „gorączka złota”.
Nigdy nawet nie pomyślałem, że dane mi będzie zwiedzić kiedyś prawdziwą kopalnię tego drogocennego kruszcu, jakby żywcem wyjętą z Dzikiego Zachodu. Wiele terenów Wybrzeża Kości Słoniowej stanowią obszary złotonośne. Pierwszy prezydent tego kraju - Félix Houphouët-Boigny zdawał sobie sprawę z istnienia bogactw naturalnych ale wiedział również, że nie jest w stanie sam ich wydobywać. Aby to zrobić musiałby zaprosić do współpracy obce koncerny, które słyną z rabunkowej eksploatacji złóż i bogacenia się kosztem mieszkańców. Ukuł zatem hasło mówiące o tym, że Ivoryjczycy zarabiają na swoje utrzymanie własnymi rękoma i oparł gospodarkę na rolnictwie. Dzisiaj kraj zmaga się z innymi problemami, przede wszystkim wszechobecną korupcją, która praktycznie uniemożliwia eksploatację złóż na skalę przemysłową. Miejscami jednak złoża złota położone są przy powierzchni i w zasadzie stanowią główny środek utrzymania mieszkańców okolicznych wiosek, którzy wypłukują drobinki króla metali z ziemi prymitywnymi metodami. Nie są to może jakieś olbrzymie sumy, bo oczywiście najwięcej zarabiają pośrednicy skupujący złoty piasek, ale i tak wystarczają na relatywnie dostatnie życie.
Przy jednej z takich kopalni zatrzymałem się w drodze powrotnej jadąc ze spotkania dekanatu w Buyo i dosłownie za kilka złotych udało mi się nawet nabyć szczyptę złotego pyłu. Oczywiście nie po to by nim handlować, ale tylko po to by go mieć. Może i to przeciwko ślubowi ubóstwa, ale pokusa okazała się zbyt wielka...
Podczas wspominanego przy innej okazji spotkania z polskimi misjonarzami na Wybrzeżu Kości Słoniowej, ks. biskup Jerzy Mazur - przewodniczący Komisji Konferencji Episkopatu Polski ds. Misji zwrócił uwagę na szczególne zasługi polskich misjonarzy na dwóch polach duszpasterskich: propagowania pobożności maryjnej i nabożeństwa do Bożego Miłosierdzia. Dzisiaj kilka słów na ten drugi temat.
Obraz Miłosierdzia Bożego jest dzisiaj znany rzeczywiście na całym świecie: od wyżyn Tybetu aż po dorzecza Amazonii. Prawdopodobnie nie jest on dzisiaj mniej rozpoznawalny niż logo Coca-Coli, i to bez jakiś szczególnych sztuczek marketingowych czy miliardów dolarów wydanych na reklamę (proszę mi tylko nie zarzucać, że porównuję Jezusa do Coca-Coli: oczywiście chodzi mi jedynie o skalę zjawiska). Również na Wybrzeżu w znakomitej większości kościołów można dziś znaleźć charakterystyczny obraz Jezusa, a Ruch Apostolstwa Miłosierdzia Bożego rozrasta się w nieprawdopodobnym wręcz tempie. Co ciekawe, w naszej parafii to właśnie ta grupa „odkryła” nabożeństwo do Serca Jezusowego z pierwszymi piątkami miesiąca (obchodzonymi już dzisiaj w sposób uroczysty), tyle że z Koronką w miejsce litanii. Próbują również uskuteczniać różnego rodzaju akcje apostolskie, jak odwiedziny w szpitalu czy pomoc sierocińcom.
Ale aby nie było tak różowo wspomnę tylko, że rozwój różnego rodzaju ruchów i grup parafialnych niesie ze sobą większe lub mniejsze problemy problemy. Tym najpoważniejszym jest wzajemna zazdrość, która tutaj jest wprost niewiarygodna. Pycha to chyba najważniejsza cecha narodowa Ivoryjczyków (o ile ten zlepek plemion narodem nazwać można), którą odziedziczyli po francuzach i rozwinęli podczas pierwszych dziesięcioleci niepodległości, kiedy to Wybrzeże było drugim po RPA najbogatszym krajem Afryki. Bogactwo zostało roztrwonione, ale pycha pozostała. Do tego każdy chce być tu szefem, co wcale nie idzie w parze z wzięciem za coś odpowiedzialności. Wręcz przeciwnie, to pragnienie dominacji nad innymi lub zniszczenie tych, którym powodzi się lepiej. W praktyce na poziomie parafialnym wygląda to tak, że członkowie Legionów Maryjnych nie skalają się obecnością na czuwaniu przed Niedzielą Miłosierdzia Bożego, a członkowie Apostolatu Miłosierdzia nie przyjdą na konferencję organizowaną przez Odnowę w Duchu Świętym. A to tylko wierzchołek góry lodowej. A nam, kiedy już braknie sił, nie pozostaje nic innego jak powtórzyć za św. Faustyną: „Jezu, ufam Tobie”, co jednak niekiedy pozostawia jakby gorzki posmak na języku i nie zawsze łatwo przychodzi.
Część II: A to Afryka właśnie...
Wszystko jest tu wykonane w niepowtarzalnym stylu, zostało znakomicie zharmonizowane i posiada głęboką wymowę. Do tego budowla pomyślana jest tak, by wewnątrz zawsze panował łagodny przewiew. Dlaczego więc napisałem, że kościół ten jedynie mógłby być jednym z nielicznych XX-wiecznych świątyń, którymi można się zachwycać? Bo to dzieło niedokończone. Z różnych przyczyn bowiem, o których nie będę tu pisał, biali misjonarze opuścili parafię, którą następnie zajęli się czarni współbracia. Mają oni zupełnie inną wizję duszpasterstwa, nie wspominając już o zmyśle artystycznym. Wszystkie „udziwnienia” traktowane są tu ze sporą dozą nieufności, w myśl zasady, że lepsze jest wrogiem dobrego. No cóż, mają do tego prawo: są u siebie – my nie. Przejęcie przez nich parafii oznaczało zakończenie prac wykończeniowych i powolną dewastację świątyni...
W akwedukcie biegną dzisiaj kable elektryczne, uniemożliwiające puszczenie nim wody nawet podczas wielkich uroczystości. Podobny los spotkał mapę Ziemi świętej, wyschniętą do samego dna Morza Martwego. Galerię dla chóru zasłonięto czarną pleksią, tworząc w ten sposób dodatkową salkę parafialną. Sufit został ukończony jedynie nad prezbiterium – nad resztą kościoła dzieło wieńczy blacha falista. Obok kościoła stanęła niepodobna do niczego dwukondygnacyjna przybudówka, mająca powiększyć kościół, w efekcie czego przewiew został w dużej mierze zahamowany i w kościele zrobiło się zwyczajnie duszno. Tam-tamy zostawione na dachu przegniły. Grota nigdy nie została ukończona (brakuje fali, na której gwiazda miała się unosić), a przez chwilę groziło jej nawet zniszczenie.
Obecnie o. Andrzej Kobyliński CMF – pomysłodawca, a także główny wykonawca świątyni, jest w trakcie budowy innego kościoła, pw. Miłosierdzia Bożego w Bouaflé. Już dzisiaj widać, że to budowla niecodzienna. A kiedy skończy, nie omieszkam o niej napisać.
Część I: Powody do zachwytu
Pisząc kiedyś o Bazylice NMP Pokoju w Jamusukro wspomniałem, że znam naprawdę niewiele dwudziestowiecznych kościołów, którymi można by się zachwycać. Jednym z nich mógłby być wzniesiony przez moich współbraci kościół pw. Św. Jana Marii Vaneya w Abidżanie. Nieco informacji o nim zamieścił mój brat Bartek na stronie tytułowej działu „Misje”. Postaram się więc w tym miejscu jedynie pogłębić temat, posiłkując się wiadomościami zawartymi w specjalnym folderze-przewodniku.
Świątynia o której mowa pomyślana została jako wotum na Wielki Jubileusz Chrześcijaństwa roku 2000, a prace przy budowie rozpoczęto 8 grudnia 1997 r. w uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Elementem, który jako pierwszy rzuca się w oczy jest fasada, utworzona przez dwie wieże w kształcie gigantycznych kłów słoniowych: to symbol państwa, ale również piękna i siły przyrody. Zwrócone są one do środka, w kierunku krzyża liczącego 24 m wysokości, który góruje nie tylko nad całą budowlą, ale i dzielnicą. Wieże połączono podwójną bramą królewską – kolejny element zaczerpnięty z miejscowych kultur plemiennych. Widnieją w nich cztery otwory: dwa zewnętrzne przeznaczone zostały na dzwony o wadze 300 i 750 kg, wewnętrzne zaś na "mówiące bębny", czyli tam-tamy. Nad drzwiami prowadzącymi do kościoła możemy zobaczyć pirogę z mozaiką przedstawiającą znak Wielkiego Jubileuszu. Siedem par kolumn na których wspiera się dach symbolizuje siedem sakramentów świętych. Sufit przyozdobiony zaś został różnobarwnymi kawałkami materiału (pagn), który wyobraża nie tylko różne regiony i plemiona Wybrzeża Kości Słoniowej, ale również rozgwieżdżone sklepienie niebieskie, wskazując na uniwersalny charakter chrześcijaństwa.
W wieżach kościoła znajdują się kaplice: po prawej – Miłosierdzia Bożego z relikwiami św. Faustyny Kowalskiej, po lewej – św. Judy Tadeusza i św. Rity, patronów spraw trudnych i beznadziejnych. W skrzydłach kościoła znajdują się dwa konfesjonały, których nie mogło zabraknąć w kościele pw. św. Jana Marii Vianeya. Zostały one wykonane w formie grot. Ten po prawej wyraża wszystko to, co najistotniejsze w sakramencie pokuty: fotel został wykonany z siedmiu belek, które symbolizują grzechy główne, waga umieszczona nad fotelem – sprawiedliwość i prawdę, tablice Prawa Mojżeszowego – Dekalog, a górujący nad wszystkim krzyż – Boże Miłosierdzie. W konfesjonał została wkomponowana również XV stacja drogi krzyżowej – Zmartwychwstanie Pana Jezusa.
Prezbiterium ma sprawiać wrażenie wykutego w zboczu góry. Dominują tu dwa elementy o bogatej w symbolice biblijnej: skała i woda. W niszy po prawej stronie prezbiterium, na kamiennym piedestale, stoi figura Serca Jezusowego. Jezus jedną ręką wskazuje swoje serce, drugą – źródło wody wytryskujące ze zbocza góry tuż obok. Woda wpada następnie do akweduktu, symbolu kultury romańskiej (to w końcu kościół obrządku rzymsko-katolickiego), który liczy 21 przęseł, z czego 21 jest ledwo zaczęte – symbol XXI wieków istnienia chrześcijaństwa. Akwedukt (z łac. aqueductus: wodna droga) biegnie wzdłuż tylnego muru kościoła, okrąża kaplicę Najświętszego Sakramentu, po czym wpada do chrzcielnicy. Biały mur widniejący w głębi akweduktu to pozostałości po starej kaplicy, wkomponowane w nowy kościół.
Nad baptysterium znajduje się figura Niepokalanego Serca Maryi. Jako Matka Kościoła przyjmuje ona tutaj wszystkich nowo ochrzczonych. Nad statuą umieszczono rzeźbę gołębia, która przypomina o obecności Ducha Świętego. Na lewo od baptysterium znajduje się kamienny cokół na świecę paschalną, po prawej – granitowy kamień węgielny, umieszczony u podstawy zarówno starego, jak i nowego kościoła. Ponad akweduktem widnieją batiki (to typowa dla Afryki Zachodniej sztuka) przedstawiające trzy sceny biblijne o kapitalnym znaczeniu: Jezusa i Samarytankę, Ostatnią Wieczerzę i Zesłanie Ducha Świętego. Obok posadowiona jest galeria dla chóru, który ma tu niepisany obowiązek nie tylko animować śpiew, ale i tańczyć.
Przed kaplicą Najświętszego Sakramentu znajduje się mapa Ziemi Świętej wykonana z kamieni i elementów ceramicznych. Co ciekawe, odwzorowuje ona prawdziwe uformowanie terenu, a korytem Jordanu rzeczywiście płynie woda, wpadająca następnie do Morza Martwego i służąca do błogosławienia wody podczas mszy św. lub, w przypadku dużej ilości katechumenów, jako druga chrzcielnica. Na zewnątrz, obok prawej wierzy kościoła, stanęła niepowtarzalna grota Matki Bożej Gwiazdy Morza. Trzeba bowiem wspomnieć, że kościół położony jest w końcu w dzielnicy portowej. W centrum wielkiej gwiazdy znajduje się muszla, a więc coś bezwartościowego, wyrzucony na brzeg, morski śmieć, symbolizujący tu ludzką naturę. Z muszli tej jednak, niczym perła, wyłania się figura Najświętszej Maryi Panny.
C.D.N.
Część II
Teraz trochę o samym sanktuarium. Issia to miasto nieco mniejsze od Soubré, położone od niego sto kilometrów na północ. Sanktuarium założył w 1990 r. francuski misjonarz, o. Pageaut, nadając mu imię Najświętszej Maryi Panny Wyzwolicielki. Jej figura przedstawia Maryję z małym Jezusem o przebitym sercu na rękach. U jej stóp znajduje się człowiek, który z ufnością patrzy na Zbawiciela, a ten gestem ręki rozrywa łańcuchy, którymi jest spętany. Figura znajduje się w grocie, do której prowadzą długie schody. Sanktuarium jest bowiem niejako przyklejone do gigantycznej skały, która góruje nad miastem.
Oprócz tego można tu znaleźć wszystko to, co w każdym sanktuarium znaleźć się powinno. Poza grotą maryjną mamy więc przytulny kościółek przystrojony ikonami, Drogę Krzyżową w plenerze, a nawet źródełko, oczywiście cudowne, i dużo zieleni. W ciągu każdego roku mają tu miejsce trzy pielgrzymki gromadzące tysiące wiernych ze wszystkich stron kraju: w Niedzielę Miłosierdzia Bożego, Zesłanie Ducha Świętego i Wniebowzięcie Najświętszej Maryi Panny. Najsłynniejsza jest ta pierwsza, podczas której podobno co roku wydarza się cud słońca, podobny do tego jaki miał miejsce w Fatimie podczas ostatniego z objawień. Nie byłem, nie widziałem, więc nie będę się na ten temat wypowiadał. Faktem jest natomiast, że jest to jedno z niewielu miejsc na Wybrzeżu, do których wracam z niekłamaną przyjemnością: wszędzie czysto, trawniki i kwietniki zadbane i dobrze utrzymane – tutaj to prawdziwy cud.
Po przybyciu na miejsce i rozdzieleniu obowiązków (czytań na mszę, stacji Drogi Krzyżowej itp.) najpierw było trochę czasu wolnego na prywatne zwiedzanie sanktuarium. Kto chciał, mógł się również w tym czasie wyspowiadać. Przed mszą św. spotkaliśmy grupę z Grand Zattry, która przyjechała z o. Aleksandrem na nasze zaproszenie. Poprosiłem go przewodniczenie mszy św., a że jak już wspomniałem, konferencję miał mówić nasz stażysta, tego dnia wykpiłem się krótką homilią (niech żyje wygodnictwo!).
Mszę odprawiliśmy o dziesiątej w niewielkiej kaplicy św. Józefa, gdzie miała miejsce również konferencja. W samo południe razem ze Wspólnotą Błogosławieństw odmówiliśmy przy grocie różaniec i rozpoczęliśmy Drogę Krzyżową. Później nastąpił dla wielu najważniejszy punkt programu, czyli posiłek. Panowie rozsiedli się więc wygodnie na krzesłach, całą robotę zostawiając dziewczynom (tak to już tutaj wygląda), czym mnie lekko wkurzyli i mieli przynajmniej po całej imprezie posprzątać.
W drodze powrotnej złożyliśmy jeszcze wizytę w domu nowicjackim Sióstr NMP Kalwaryjskiej i moim prywatnym zdaniem była to najbardziej udana część programu, bo żadna konferencja nie zastąpi dotknięcia jakiejś rzeczywistości. Po słodkim poczęstunku i spotkaniu z Mistrzynią Nowicjatu i nowicjuszkami w stylu „Sto pytań do…”, zostaliśmy oprowadzeni po domu. Ja szczególnie zadowolony byłem z wizyty w przydomowej wytwórni hostii (zwiedzał ktoś z was kiedyś coś podobnego?). Na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze pamiątkowe zdjęcie i ponownie zapakowaliśmy się do busa.
Droga powrotna, poza kilkoma interwencjami policji i żandarmerii domagających się łapówek, odbyła się bez nieprzyjemnych przygód. Nikt już nie śpiewał, co poczytałem za niechybny znak tego, że pielgrzymka się udała: nawet jeśli nie z rozmodlenia, to przynajmniej ze zmęczenia, jej uczestnicy nieco się wyciszyli. Zmówiliśmy jeszcze wspólnie Koronkę do Miłosierdzia Bożego i przed 18:00 byliśmy z powrotem w domu. Za rok może wybierzemy się do Jamusukro?
Część I
Dzisiaj postanowiłem załatwić trzy tematy za jednym zamachem, ale wyszło stanowczo za długo, więc podzieliłem depeszę na dwie części... Nie wiem, czy widzicie w tym jakiś sens, ale mniejsza o to... W każdym razie o grupie powołaniowej zamierzałem napisać już dawno (to jeden z tych tematów ciągle odkładanych na później), podobnie o Sanktuarium Maryjnym w Issia, ale jakoś się nie składało, a każdy temat traktowany z osobna jakoś się nie kleił. W końcu trafiła się autokarowa pielgrzymka grupy powołaniowej do Issia i o tym jest niniejsza depesza.
Decyzją biskupów Wybrzeża Kości Słoniowej grupa zrzeszająca młodzież i zastanawiającą się poważnie nad swoim powołaniem powinna istnieć przy każdej parafii i dwuletnie uczestnictwo w jej spotkaniach jest jednym z warunków przyjęcia do seminarium. W jej spotkaniach biorą udział zarówno chłopcy jak i dziewczyny szukające swojej życiowej drogi. Nie sposób zresztą mówić o powołaniu kapłańskim czy zakonnym bez wspominania o małżeństwie. Dodatkowo, raz w miesiącu, odbywają się również spotkania dla kandydatów do Zgromadzenia Misjonarzy Klaretynów, a Siostry ze Zgromadzenia NMP Kalwaryjskiej, które mieszkają z nami po sąsiedzku, osobno prowadzą formację dla swoich aspirantek, ale to nie należy już do tematu niniejszej depeszy. Spotkania grupy powołaniowej odbywają się raz na dwa tygodnie w niedzielne popołudnie. W ciągu roku mamy kilka konferencji, ale (przyznaję, że również z racji wrodzonego lenistwa w ich przygotowywaniu) wychodzę z założenia, że lepiej coś zrobić lub przeżyć, niż tylko o tym słuchać. Słowa najczęściej niczego nie zmieniają. Kiedy więc jest okazja, zapraszam jakiś gości (kleryków, księży, siostry, mieliśmy nawet spotkanie z parą narzeczonych z Polski, którzy przyjechali tu zbierać materiały do książki, ale o tym innym razem), organizujemy dzień pracy na parafii, trzy spotkania w roku są poświęcone odwiedzeniu rodzin i domów członków grupy, a przez dwa lata byliśmy gospodarzami Dekanalnych Spotkań Grup Powołaniowych. W tym roku postanowiliśmy zorganizować autokarową pielgrzymkę do sanktuarium NMP Wyzwolicielki w Issia.
Młodzież to taka dziwna część ludzkości, która ma wiele pomysłów i dużo by chciała, ale zazwyczaj nie ma na to środków. Tacy powiedzmy zapaleni myśliwi bez nabojów. Tutaj, gdzie mimo bogactw naturalnych kraju wiele rodzin żyje na skraju totalnej nędzy, a dzieci spowiadają się z kradzieży cukru do chleba albo mięsa z sosu taty, problem ten jest jeszcze bardziej widoczny. Nasza grupa powołaniowa co roku próbuje więc zarobić jakieś pieniądze na realizację swoich celów (uważam, że wychowanie do pracy jest elementem formacyjnym). W planach mamy posadzenie na misji manioku, ale najczęściej jest to akcja sprzedaży świec. Rzecz jasna nie mogą to być zwykłe świece. A jakie? – ktoś zapyta. Cytując klasyka, odpowiem: n i e z w y k ł e. No, w każdym razie z jakimiś dodatkami: tekstem z Pisma Świętego, kolorowym obrazkiem albo odblaskową naklejką (naklejki i papier samoprzylepny przywiozłem z Polski). Aby świece te przygotować trzeba najpierw wybrać teksty, powycinać je, poprzyklejać to, co tam akurat jest do przyklejenia, a trwa to spotkanie lub dwa i nie ukrywam, że jest mi to baaardzo na rękę... A święci się je, jak chce stara chrześcijańska tradycja, drugiego lutego, w uroczystość Ofiarowania Pańskiego, zwanej również w Polsce świętem Matki Boskiej Gromnicznej. Później członkowie grupy sami muszą się zorganizować by to wszystko sprzedać, a zazwyczaj nie udaje się to im tylko po niedzielnych Mszach świętych i muszą kombinować. Zarobione pieniądze są do tego opodatkowane (od trzech lat grupa regularne płaci składki na budowę kościoła – 12.000 franków rocznie, czyli jakieś 75 zł, jako wyraz swojego poczucia odpowiedzialności za parafię), ale większość z nich przeznaczona jest na jakiś z góry upatrzony cel. W tym roku była to wspomniana już pielgrzymka do Issia. Pielgrzymka historyczna, bo pierwsza organizowana przeze mnie! Oczywiście grupa musiała pokryć również koszty przejazdu moje i naszego stażysty – Narcyza, którego poprosiłem o przygotowanie konferencji (jak ja lubię wysługiwać się innymi).
Członkowie grupy sprzedali prawie wszystkie świece, choć z drugiej strony nie było ich zbyt wiele (pieniędzy, które zostały z zeszłego roku wystarczyło na zakup ledwie stu). Dodatkowo zaprosiliśmy do uczestnictwa w pielgrzymce członków grupy z sąsiedniej parafii (ci płacili za przejazd z własnych kieszeni), a także poinformowaliśmy inne grupy, by jeśli zechcą, dołączyli się do nas w Issia, ale już z własnym transportem. Na koniec zagroziłem jeszcze, że jeśli ktoś nie ureguluje rocznej składki (1.000 franków, czyli jakieś 6 zł), nigdzie nie pojedzie i po raz pierwszy ściągalność wyniosła 100%, choć niektórzy płacili jeszcze tuż przed wyjazdem.
W przeddzień pielgrzymki, a więc w Środę Popielcową, dziewczyny przygotowały u Sióstr jedzenie (ja byłem za kanapkami, ale zostałem przegłosowany i nie obyło się bez kilku garnków z sosem, makaronem i innych tego typu rzeczy, które trzeba było ze sobą zabrać). I tak, w czwartek rano, z jedynie czterdziesto-minutowym opóźnieniem, dwadzieścia trzy osoby wpakowało się do dwudziestoosobowego (po przeróbkach) busa i ruszyliśmy w drogę. Trzeba było jeszcze tylko kupić chleb (a że kobieta, u której go zamawialiśmy nie przyszła tego dnia do pracy, czekaliśmy na niego jakieś dwadzieścia min.) i zatankować (na pierwszej stacji benzyny akurat nie było, a do drugiej trzeba było się cofnąć i zaliczyliśmy kolejne opóźnienie). Z Soubré zamiast o 6:30 wyjeżdżaliśmy zatem o 7:45 i po raz nie wiem już który udało nam się udowodnić, że Afrykański kwadrans trwa godzinę i piętnaście minut (cholera, jak oni to robią?...Eee... Robimy?...) C.D.N.
Część I: Opowieść o królowej Poku
Niedawno w polskich kinach gościła pierwsza część ekranizacji „Hobbita, czyli tam i z powrotem” Johna R.R. Tolkiena. Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ ten profesor języka staroangielskiego dostrzegał, jak ważną rolę w życiu ludów i narodów odgrywają opowieści. Twierdził, że mity zapewniają im łączność z przeszłością i są narzędziem pomagającym zrozumieć świat. Stąd już tylko krok do wniosku etnograficznego: by lepiej zrozumieć drugiego człowieka, należy zapytać o opowieści jego ludu. Postanowiłem więc trochę poszperać, by znaleźć mity i legendy miejscowych plemion. Źródła pisane, do których mam dostęp, są niestety dosyć skąpe, ale nie chodzi tu przecież o opracowanie naukowe, a jedynie przedstawienie przynajmniej kilku z nich. Dziś legenda jednego z najliczniejszych tutejszych plemion – Baulé, którego jedną z cech wyróżniających jest poszanowanie dla starszyzny i szefów plemienia:
Dawno, dawno temu, nad brzegiem cichej laguny, mieszkało spokojne plemię. Mężczyźni byli tam szlachetni i odważni. Kobiety – piękne i roześmiane, a najpiękniejszą spośród nich była królowa Poku. Od dawna żyli w pokoju i nawet ich niewolnicy, synowie pojmanych niegdyś wrogów, byli u swych panów szczęśliwi. Jednak pewnego dnia przybyli wrogowie, liczni jak szarańcza. Trzeba było opuścić domy, plantacje, bogatą w ryby lagunę, zostawić wszystko i uciekać. Uciekali przez las. Ich ubrania podarły ciernie, które teraz raniły nagie ciała, ale trzeba było uciekać dalej, bez odpoczynku, bez oddechu prawie, bo wróg deptał im po piętach. Królowa Poku szła ostatnia, niosąc na plecach swojego syna. Na widok uciekinierów hieny śmiały się szyderczo, słonie i dzikie świnie uciekały, szympansy warczały groźnie, a zaskoczone lwy usuwały się z drogi. W końcu las się skończył, ustępując miejsca sawannie. Uciekinierzy śpiewali podczas drogi pieśń wygnańców:
O mój ukochany Ano, przybądź,
Opiekuńcze duchy mnie zabiorą.
Wyczerpani i wygłodniali przybyli pod wieczór nad brzeg wielkiego wodospadu, którego nurt rozbijał się o ogromne skały. Spienione bałwany sięgały wierzchołków drzew, a ryk wody mroził krew w żyłach. Przerażeni uciekinierzy spoglądali po sobie niepewnie. Czy to ta sama woda, która do niedawna ich żywiła i była ich sprzymierzeńcem? Trzeba wiedzieć, że wodospad zamieszkiwał pewien zły duch. Tymczasem ich prześladowcy byli coraz bliżej. Wówczas to po raz pierwszy przemówił czarownik:
– Woda stała się zła i nie uspokoi się, jeśli nie ofiarujemy jej tego, co mamy najcenniejsze. I wśród uciekinierów rozległa się pieśń nadziei:
Ktoś woła swego syna
Ktoś woła swoją matkę
Ktoś woła swego ojca
Nasze wnuczki będą wychodzić za mąż.
I każdy oddał swoje bransolety ze złota i kości słoniowej oraz wszystko to, co udało mu się uratować. Lecz czarownik odepchną tylko z pogardą to wszystko nogą i wskazał zaledwie sześciomiesięcznego księcia.
– Oto, co mamy najcenniejszego – powiedział. Jego matka, przejęta trwogą, przycisnęła syna do serca. Lecz matka była również królową. Na krawędzi otchłani uniosła nad głowę uśmiechnięte dziecko i rzuciła w rozszalałą kipiel. Wówczas to olbrzymie hipopotamy wynurzyły się z toni i ustawiły jeden obok drugiego w rzędzie. Uciekinierzy przeszli po tym cudownym moście, śpiewając:
Ktoś woła swego syna
Ktoś woła swoją matkę
Ktoś woła swego ojca
Nasze wnuczki będą wychodzić za mąż.
Królowa przeszła ostatnia. Na drugim brzegu zastałą swój lud, upadły przed nią na twarz. Lecz królowa była również matką i potrafiła powiedzieć jedynie: boauli, co znaczy: „dziecko zginęło”. Była to królowa Poku, a jej lud przyjął nazwę Baulé.
Część III
Jak przed rokiem w karnawale prezentuję kolejną, trzecią już, odsłonę galerii afrykańskich fryzur. Czy ostatnią? To się jeszcze zobaczy, bo kobieca pomysłowość nie przestaje mnie zaskakiwać i wydaje się nie mieć granic.
Tegoroczny Adwent upłynął na naszej misji pod znakiem przyspieszonych robót przy budowie kościoła parafialnego, a konkretnie jego zadaszania i urządzania prezbiterium gdyż proboszcz, o. Zbigniew Łaś CMF, koniecznie chciał odprawiać w nim mszę pasterską. Rzutem na taśmę, ale się udało. Po świętach wróciliśmy oczywiście z celebracjami do kaplicy, bo póki co, nowa świątynia straszy gołym betonem i klepiskiem zamiast posadzki, ale i tak podczas świąt wszyscy parafianie byli pod dużym wrażeniem. Są zresztą przy tej budowie niezwykle, jak na tutejsze warunki, ofiarni. Dość powiedzieć, że fundamenty i ściany zostały wzniesione wyłącznie z ich składek. Dach został sfinansowany z pieniędzy zebranych podczas naszych wakacyjnych kazań misyjnych, a sporo z nich jeszcze zostało na prace wykończeniowe.
Niech mi będzie dane w tym miejscu podziękować wszystkim ofiarodawcom – zarówno tym, z którymi spotkałem się podczas głoszenia kazań misyjnych, jak i tym, który dokonali wpłaty na konto naszej misji lub przekazali pieniądze bezpośrednio. Prace przy nowym kościele trwają już od trzech lat, jednak z uwagi na różnego rodzaju przeszkody (stan wojenny, trzy ataki rabunkowe na misję, problemy z zaopatrzeniem) wszystko trwa dłużej niż zakładaliśmy. Z jednej strony buduje się tu łatwiej niż w Polsce (jest wymagane o wiele mniej pozwoleń i papierkowej roboty), z drugiej – trudniej (jakość i dostępność materiałów, brak wykwalifikowanych robotników, korupcja…). Ceny za to są porównywalne z Polskimi (jedne rzeczy są tańsze, inne droższe, bo z importu), ale staramy się jak najlepiej możemy dobrze wykorzystać pozyskane środki. Stan na dzień dzisiejszy można zobaczyć na zdjęciach.
Wracając do świąt: w tym roku były w miarę spokojnie, o ile w ogóle mogą takie być w parafii. Ich obchody zaczęliśmy już o godz. 16:00, tradycyjnym Bożym Narodzeniem dla dzieci zorganizowanym przez ruchy dzieci i młodzieży zrzeszone w Komitecie Młodych (o którym szerzej kiedy indziej) i Parafialną Komisję do Spraw Dzieci. Były śpiewy, tańce, skecze, a nawet konkurs biblijny i lody (czyli plastikowe woreczki z zamrożonym sokiem owocowym). Nic wielkiego, ale dzieci były wniebowzięte. Normalnie nikt się nimi aż tak nie przejmuje. Punktualnie (co rzadkie, ale i na tym polu cuda się zdarzają) o 17:45 zaczęliśmy mszę św. Udało mi się uprosić, żeby kazanie wygłosił br. Jan Mężyk CMF – nasz ekonom, który nie ma ostatnio zbyt wielu okazji do popisywania się swoim talentem oratorskim, a że potrafi wciągnąć słuchaczy w żywy dialog, zawsze słucha się go z zaciekawieniem. Gdzieś w okolicach 18:30 zaświeciła pierwsza gwiazdka, a zaraz później noc zapadła ciemna (długie zimowe wieczory tutaj nie istnieją), więc w okolicach 19:00 rozpoczęliśmy naszą wspólnotową Wieczerzę Wigilijną (zwyczaj tutaj zupełnie nieznany). Do dwunastu dań trochę brakowało, ale i tak był barszcz czerwony (z torebki) z uszkami, bigos, ryba i jakieś przystawki. O godz. 20:00 chóry parafialne (a jest ich chyba z pięć) rozpoczęły kolędowanie i ludzie powoli zaczęli się schodzić. Mimo pokaźnych rozmiarów nowego kościoła i tak wszystkim nie udało się wejść do środka. O 22:00 proboszcz rozpoczął Mszę Pasterską, a po niej, w okolicach północy, spotkaliśmy się z mieszkającymi po sąsiedzku siostrami ze Zgromadzenia NMP Kalwaryjskiej, by francuskim zwyczajem wspólnie wypić kieliszek wina musującego i zjeść kawałek świątecznego ciasta. Rano czekał mnie jeszcze wyjazd do jednej z naszych wiosek, a wieczorem nasi wierni spotkali się w swoich dzielnicach (o Wspólnotach Kościoła Podstawowego też opowiem kiedy indziej), by jeszcze wspólnie poświętować.
Po wszystkich obchodach z bratem Janem wybraliśmy się na dwa dni do San Pedro – stolicy diecezji. Co prawda nie był to wyjazd wyłącznie rekreacyjny, ale nie zabrakło czasu na kąpiel w oceanie i sjestę na plaży, co mnie osobiście w grudniu cieszy jak mało kiedy.