Wieści ze starego folwarku
Anno Domini 2009
Pewnie każdemu z czym innym... Lista skojarzeń jest długa i raczej miła. Dlatego też świąteczne skojarzenia zostały wykorzystane także do reklamy, co zresztą skutecznie je obrzydziło. Dziś święta skojarzono z zakupami, toteż cała ich pierwotna oprawa i symbolika mają im służyć. Z czym kojarzy się dzisiaj dziecku choinka i Mikołaj, wiadomo - z prezentami, a zapewne połowa z nich nie wie już co to adwent czy roraty. Same święta to raczej czas dla telewizora, niż rodziny. Tyle fajnych filmów leci, że szkoda czasu na nudne, rodzinne spotkania. W telewizorze jest dużo ciekawiej, przecież tyle się tam dzieje - nie to co w "realu"!
Nam, "starociom", święta kojarzą się przede wszystkim z dzieciństwem. Nie było co prawda takich prezentów, telewizji i życzeń wysyłanych SMS-em, ale było cicho i skromnie. Lecz to "coś", co się czuło w powietrzu, na co czekało się przez długi adwent, co stanowiło odmianę w szarej codzienności, było właśnie "tym czymś". Ale dość narzekań i ckliwych wspomnień, dzisiaj też można przeżyć prawdziwe święta, pod warunkiem, że zechcemy je przeżyć nieco głębiej niż zachęca Mikołaj z reklamy.
Święta Bożego Narodzenia mają ogromnie dużo treści i symboli, winny być także okazją do budowania wewnętrznej radości, nadziei, pozytywnego nastawienia do świata, a szczególnie innych ludzi. Najważniejsze, by narodził się w nas optymizm, nadzieja, serdeczność, autentyczna radość płynąca ze spotkania z tym, który nas do życia powołał i z tymi, z którymi przyszło nam żyć - w bliższej czy dalszej odległości. Aby tak było, potrzebny jest wysiłek do podniesienia oczu znad telewizora czy ekranu komputera. Nie oczekujmy, że świąteczna atmosfera stworzy się sama - to od nas zależy, czy tak będzie!
Najłatwiej jest ponarzekać, powspominać, powybrzydzać i skrytykować. Warto jednak zadbać o to, by święta były czasem wyjątkowym, magicznym i wartym wspomnień, a na całą oprawę patrzeć zachwyconymi oczami dzieci - bo przecież karp wigilijny to nie taki sobie zwykły karp, a pierogi to nie takie tam jakieś z kapustą. Wigilia jest raz w roku i każda musi być wyjątkowa. Nikt z nas nie wie, czy będzie uczestniczył w tej za rok, czy pozostaniemy w niezmienionym gronie, w takiej atmosferze. Trzeba więc stworzyć tę nieuchwytną magię wyjątkowej chwili i wyjątkowych symboli, ale jednocześnie zadbać o to, by na symbolach się nie skończyło. Przecież to Święta Narodzenia Miłości i niech Ona je zdominuje, niech przesłoni prezenty i migające światełka, niech sprawi, że przesolony barszcz Matuli będzie smakował jak boska ambrozja! Tego wszystkim szczerze życzę i świątecznie pozdrawiam!
Pan Longin W. napisał do nas ciekawy list o wojennych losach pewnej rodziny. Otóż dziadek jego przyjaciółki - leśniczy Terakowski - po wygnaniu w nasze strony z Kaszub, pracował tu jako leśniczy. Pewnego wieczoru, udzielając pomocy nieznajomym, został zastrzelony w swojej leśniczówce (prawdopodobnie przez Niemców). Świadkiem tego zajścia było jego córka, leżąca jeszcze w kołysce oraz znajomy, któremu udało się jednak uciec. Leśniczego pochowano, wdowa po nim wróciła zaś po wojnie na Kaszuby i powtórnie wyszła za mąż. Po latach rodzina próbowała odnaleźć grób zamordowanego, niestety bez skutku...
Jeśli ktokolwiek posiadałby jakieś informacje na temat tej historii - prosimy o kontakt, a w imieniu autora oraz rodziny poszukiwanego już teraz dziękujemy za wszelkie informacje, które pomogłyby w odnalezieniu jego grobu. My również mamy nadzieję, że kiedyś uda się odkryć tę mroczną tajemnicę!
Ze swojej strony dodam tylko, że w naszej rodzinie także mieliśmy leśniczego. Tadeusz Tokarski bowiem swojego czasu rezydował w swej leśniczówce w Jeziorach k. Chotycz, jednak po ożenku w 1926 r.(?) wyprowadził się stamtąd na dobre. Być może historia dotyczy późniejszych lokatorów tej gajówki z okresu II wojny światowej?
Przy okazji namawiamy z tego miejsca do spisywania ciekawych historii z najbliższej okolicy. Ciekawe historie będziemy zamieszczać na stronach poszczególnych opisywanych miejscowości.
Na Polinowie od zawsze obok ludzi żyły zwierzęta. Wiadomo słynna była onegdaj polinowska stajnia - czyli hodowla koni. Niedawno, bo jeszcze 60-70 lat temu hodowano tu także rozpłodniki, czyli ogiera, buhaja i knura. Zawsze było też pokaźne stadko świń i krów. Tak duże gospodarstwo nie mogło obyć się bez kotów, w które zresztą obfitowało od zawsze. Kilka z nich przeszło nawet do lokalnej historii, a ja doskonale je pamiętam jako współmieszkańców Polinowa.
Generalnie ich rolą było tępienie myszy, przy okazji jednak były naszymi pupilami i pieszczochami. W latach 50. dwoje najsłynniejszych to Warszawiak u Cioci Stasi i Stryjka Józia oraz nasza Seniorita. Warszawiak był zapewne sprowadzony z warszawskich ruin po wojnie - stąd też jego nazwa. Był wielkim (może ze względu na to, że ja byłem mały) kocurem w biało-czarne łaty. Budził nasz respekt i szacunek ze względu na tuszę i warszawski rodowód.
Seniorita urodziła się w szafie na świątecznej sukience Matuli, stąd też niezliczone porody w czasie 18. lat swego żywota odbywała także w ulubionym miejscu, czyli szafie. Co prawda jeden raz zrobiła wyjątek i urodziła mi kociaka na czytaną książkę. Po prostu przyszła gdy leżałem na tapczanie i czytałem, a ona w ekspresowym tempie powiła mi potomka, choć nie pamiętam, czy był to osławiony kot Miglans - bohater opowieści i bajek snutych przez Wujka Andrzeja (obecnie afrykańskiego misjonarza klaretyna).
Wszyscy w okolicy bali się polinowskich psów: Ciapka, Reksa i Kanisa, które były spuszczane z łańcuchów na noc. Te zaś bały się naszej kotki Seniority, bo gdy ta miała młode rzucała się na nich z pazurami. Omijały ją więc z daleka.
Kot Miglans był niewątpliwie najsłynniejszym z polinowskich kotów. Cechowało go niesamowite lenistwo, inteligencja i interesowność. Był przemycany przez nas do łóżka, bo pięknie pachniał sianem i wspaniale mruczał. W wieku dojrzałym przepadał wiosną na całe miesiące i jak gdyby nigdy nic wracał jesienią aby wygrzewać się na ciepłej węglowej kuchni. Potrafił też wyjąć kawałek mięsa z gotującej się zupy i udawać niewiniątko po swych największych "szkudnych" wyczynach. Raz został też przyłapany na podjadaniu szynki wiszącej w piwnicy na haku, wysoko pod sufitem - wisiał na niej wczepiony pazurami i bezczelnie podżerał ją od dołu.
Zaciekłym wrogiem naszych ulubieńców była Ciotka Stefa z Warszawy, spędzająca u nas corocznie wakacje. Goniła koty z mieszkania, przez co mocno nam się narażała. Raz pędząc je z kuchni wpadła do otwartego zejścia do piwnicy. Spadając ze schodów złamała tylko palec u nogi, ale i tak mieliśmy satysfakcję i potraktowaliśmy to jako karę za obcesowe traktowanie naszych pupili.
Niezliczone były dynastie Hipków, Maćków, ale zdarzały się też oryginały, jak np. kot Fernando, który zginął śmiercią tragiczną podczas wyprawy do "krzysiowego" gołębnika.
Ich następcą był niedawno uspany kot Leon - potwornie wielki kastrat, który gościł na Polinowie w czasie wakacji.
Obecnie na Polinowie rezyduje wciąż płodna Kocica-Pifcica, mająca w tym roku aż dwa mioty, oraz jej pręgowany jedynak Kleofas, którego wiosną przyniosła nam w zębach i położyła na progu, ani myśląc wracać do stodoły. Ten "podrzutek" zapowiada się jednak na prawdziwie dzikiego pogromcę polinowskich myszy, choć nie tylko ich! Jako kilkumiesięczny kociak złapał bowiem pokaźnych rozmiarów kawkę, po czym gdy ta opadła już z sił i straciła ochotę na tzw. "zabawę" - po prostu odgryzł jej głowę! Słowo "respekt" dla niego nie istnieje, często wdrapuje się po nas jak po drzewach, wskakując znienacka na plecy. Przegania nawet własną matkę, którą powoli zaczyna już przerastać, ale póki co jest dla niej bardziej denerwujący niż groźny. Niemniej zmusza do groźnych pofukiwań i przywoływania do porządku. Mimo wszystko ten mały rozbójnik jest z jednym bardziej rozkosznych kotów - uwielbia się bawić, chodzi za nami krok w krok i stale dotrzymuje towarzystwa. Obecnie zamieszkuje spichlerz zamieniony na rodzinną izbę pamięci, dzięki czemu myszy trzymają się od niego z daleka.
We wrześniu nasza kocica już po raz drugi w tym roku okociła się, tym razem w stajni wujka Jasia. Tym razem okazało się, że są to aż trzy śliczne kociaki - pierwszy to iście eklektycznie ubarwiona kotka, drugi z kociaków jest podobny do Kleofasa, ma jednak biały krawat i wygląda bardziej łagodnie - wyraz jego pyszczka sprawia wręcz wrażenie jakby nieustannie się uśmiechał! Trzeci kotek wygląda z kolei jakby zabrakło dla niego miejsca w brzuszku mamy, bo ma wprost komiczną mordkę (podobną do... umorusanego prosiaczka?) i wydaje się być bardzo nieśmiały, nieustannie chowając się za swoją większą siostrą.
Wydaje się zatem, że w najbliższych latach atrakcji nam nie zabraknie - wszak w sumie daje to już 5 kotów! A na wiosnę znów tylko patrzeć, jak kocica przyniesie następne młode, a może i kilka - mam tylko nadzieję że będzie wiedziała, na którym progu złożyć swe potomstwo!
Miło nam poinformować, że we wrześniu liczba odwiedzin naszego serwisu przekroczyła okrągłe 50 tysięcy!
Dziękujemy zatem wszystkim naszym krajowym, zagranicznym, a nawet interkontynentalnym Gościom i zapraszamy do dalszych odwiedzin!
5 września na Polinowie odbyła się kolejna już ślubna sesja zdjęciowa. Tym razem Młoda Para wraz z drużbami przybyła do nas wieczorową porą, zaraz po ślubie, w związku z czym sesję zdominowała głównie polinowska Karczma oraz Krypta. Zdjęciom nie było końca, a weselni goście zdążyli się mocno stęsknić - sesja trwała bowiem około godziny!
Nowożeńcom życzymy wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia!
Prozaiczny odłów ryb w naszym niewielkim stawie przyniósł ostatnio sporą niespodziankę. W sieci znalazł się bowiem okazały (choć to chyba zbyt słabe określenie) szczupak, który skutecznie czyścił staw z drobniejszych rybek. Jego łupem stawały się także żaby, które po kilku latach wspaniałych koncertów całkowicie zniknęły z naszej sadzawki... Również i większe ryby złapane wędkę często posiadały ślady po ataku większego drapieżnika.
Szczupak przy wadze ok. 6 kg mierzył prawie 90 cm długości - wystarczy na kilka posiłków dla całej rodziny;) Ten wspaniały okaz był już widywany w Polinówce przed czterema laty, a ostatnio wiosną bieżącego roku, zdążając już urosnąć w legendę. Poza nim w stawie żyje jeszcze co najmniej trzy mniejsze, podpatrzone podczas wiosennego tarła (z ostatniej chwili: w dwa tygodnie po tym wydarzeniu udało nam się złowić jeszcze 3 kilku kilogramowe sztuki). Plusem ich egzystencji jest oczyszczanie stawu z ryb słabszych i chorych, niestety podczas ich niedoboru skutecznie wyniszczają też i inne, zdrowe osobniki. To kolejna niespodzianka w naszym stawie, który przeżył już parę inwazji - m.in. piżmaków, wyder, okoni i sumików karłowatych. Ciekawe co z rakami, które od wpuszczenia przed rokiem nie dały znaku życia. Być może w tym roku uda nam się wreszcie podpatrzeć, gdzie raki zimują!
Tak długo wyczekiwane, tak szybko minęły. Znów będziemy czekać, planować, tęsknić za słońcem, wolnością, podróżami. Po minionych wakacjach zostały wspomnienia, zdjęcia, pamiątki. Czy warto do tego wracać? Jeśli były doświadczeniem wnoszącym coś pozytywnego w nasze życie, to niewątpliwie warto. Wakacje są bowiem jak sól w potrawie - nadają życiu smak. Czasem kilka wyrwanych z codzienności dni pamięta się całe życie, podczas gdy miesiące codzienności nie pozostawiają w nas żadnych wspomnień...
Są różne metody letniego wypoczynku, zależne głównie od charakteru człowieka. Jedni pragną spokoju i lubią wracać do tych samych, znajomych miejsc, gdzie wszystko jest oswojone i przewidywalne. Inni kochają zmiany, gdyż wciąż coś się dzieje. Wyjeżdżają w nieznane miejsca, spotykają nowych ludzi, szukają przygody i chcą poznawać świat w swojej różnorodności. Nie można uznawać któregoś modelu za jedynie słuszny. Ważne, aby podobny typ wypoczynku akceptowali oboje małżonkowie, narzeczeni czy przyjaciele. Najpiękniejszy wyjazd można jednak zepsuć zbyt wygórowanymi oczekiwaniami czy żądaniami.
Po wakacjach najważniejsze są wspomnienia, ale to też dobry czas na to, by już planować następne. Bo człowiek to takie stworzenie, które lubi na coś czekać. Gdy nadejdą nudne, jesienne wieczory, warto wrócić do tego, co było ciekawe, piękne i rozmarzyć się perspektywą następnego lata. Jednak z doświadczenia wiem, że najfajniejsze są wyjazdy spontaniczne, nieplanowane, czasem trochę szalone. Planować można - czemu nie, ale z pewnym dystansem i pamiętając, że z niektórych naszych planów Pan Bóg ma niezły ubaw!
Po raz kolejny mamy przyjemność zaprosić wszystkich 9 sierpnia br. na msze św. z udziałem naszego stryja o. Andrzeja Kobylińskiego CMF w kościele pw. Ducha Świętego w Siedlcach. Jak zwykle przedstawi najnowsze wieści z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie od 20 już lat jako misjonarz zmaga się z tamtejszym klimatem oraz realiami, ale przede wszystkim głosi Słowo Boże.
W tym dniu po wszystkich mszach do puszek zbierana będzie ofiara na wsparcie misji z Wybrzeża Kości Słoniowej, zaś na stosiku pod kościołem nabyć można będzie hebanowe rękodzieła, oryginalne batiki i inne niepowtarzalne pamiątki prosto z gorącej Afryki. Największy wybór standardowo już będzie oczywiście rano, jako że ilość towaru jest ograniczona. Oczywiście jak co roku dochód ze sprzedaży w całości przeznaczony zostanie na misje naszych księży na Wybrzeżu Kości Słoniowej (m.in. budowę nowego kościoła).
Przy okazji chcielibyśmy serdecznie podziękować ks. kanonikowi Januszowi Wolskiemu za jego serdeczną gościnność, bowiem jako jeden z niewielu proboszczów rozumie prawdziwą misję kościoła, z nieskrywaną chęcią goszcząc polskich misjonarzy, bez względu na to z jak egzotycznego zakątka by tu nie zawitali. I tak co kilka tygodni w tamtejszej parafii można usłyszeć niecodzienne opowieści o misjach w najróżniejszych zakątkach świata: Kamerunie, Syberii, Kenii... Dopiero w takich chwilach czuje się prawdziwą misję Kościoła, a serce rośnie!
Kolejne msze odbędą się 23 sierpnia w kościele Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Białej Podlaskiej oraz 30 sierpnia w kościele św. Zygmunta Króla w Łosicach.
Serdecznie wszystkich zapraszamy!
Tak, tak, to nie żarty, bowiem 4 sierpnia o godz. 14.42 przez dawne Pole Siedzibne Polinowa przemknął 66. Tour de Pologne UCI Pro Tour. Dawny majątek przecina obecnie droga krajowa nr 19, stąd też owy wielonarodowy barwny korowód zawitał w nasze strony. Na wschodzie kraju miejsce miał III etap wyścigu: Bielsk Podlaski - Lublin o długości 225,1 km. Iście feeryczny był to widok - poczynając od kolumny reklamowej, aż po sam peleton i wozy serwisowe. Przy okazji kibicowania podziwialiśmy ucieczkę trzech śmiałków, którzy pozostawiwszy peleton daleko w tyle zdawali się nie podlegać prawom fizyki czy natury. Te jednak dały o sobie w końcu znać - zaraz po wjeździe do Lublina uciekinierzy zostali bowiem doścignięci.
Niestety z racji obowiązku fotografa niewiele udało mi się zobaczyć na żywo, a na dodatek zaaferowany gestami jednej z urodziwych uczestniczek ozdabiających kolumnę reklamową, przegapiłem przejazd ścisłej czołówki... No ale cóż, w końcu tam jadą tylko mężczyźni;) Warto dodać, że przed rokiem lubelski etap zakończył się skandalem. Kolarze, w ramach protestu, skończyli jazdę przed planowaną metą. Cały wyścig został później przeniesiony z września na sierpień, cieszymy się zatem razem z kolarzami.
Życząc zatem naszym sportowcom samych sukcesów żywimy nadzieję, że również w kolejnych latach będziemy mieli okazję oglądać to niecodzienne widowisko!
Nasz dziadek Jan Drelowiec zmarł 14 lipca 2009 r. w wieku 85 lat. Mimo sędziwego wieku, do ostatnich dni zachował absolutną sprawność umysłu, żywotność, humor i otwartość w kontaktach z ludźmi. Był typowym przykładem człowieka, który wyrwał się z wiejskich zaścianków i dzięki swej pracy, uporowi i aktywności osiągnął, jak na tamte czasy, spory sukces zawodowy i społeczny. Za młodu był zapalonym "działaczem" młodzieżowym. W Krzesku organizował młodzież wiejską, a potem tzw. spółdzielczość. I tak mu już zostało. Całe życie był wiernym wyznawcą zasad i organizacji lewicowych. Wciąż coś chciał organizować i ulepszać, jednocześnie mając ku temu talent. Był współtwórcą artystycznego Zespołu Ziemi Łosickiej, jedynego zresztą na taką skalę amatorskiego zespołu ludowego w latach powojennych.
Przez długie lata z zamiłowaniem jako jeden z pierwszych plantatorów uprawiał porzeczki, na emeryturze był zaś wielkim pasjonatem pszczelarstwa. Był głośny, szybki, skory do żartów, zapalony dyskutant szczególnie na tematy polityczne. Bez niego będzie po prostu ciężko, nazbyt spokojnie i nudnawo... No i nie zapyta już nigdy: "który z was się wreszcie ożeni" czy "co tam panie w polityce"?
Każdy jubileusz jest okazją do świętowania, ale niewątpliwie na szczególną uwagę zasługują tak wspaniałe rocznice jak 50-lecie pożycia małżeńskiego. I tak 12 czerwca swoje złote gody obchodziła pierwsza od niepamiętnych czasów para w naszej rodzinie - Państwo Maria z d. Kobylińska oraz Zdzisław Czmochowie.
Niedzielne obchody 16 czerwca poprzedziły siedleckie uroczystości. Małżeństwa, które przybyły na zaproszenie Urzędu Stanu Cywilnego do Sali Białej Miejskiego Ośrodka Kultury, zostały powitane Polonezem Ogińskiego, a jubileuszowa uroczystość rozpoczęła się od wzajemnych podziękowań małżonków za wspólnie spędzone lata. Podczas workowej uroczystości Brylantowe Gody obchodziły 3, zaś Złote - 19 par. Uczestniczące w uroczystości pary otrzymały nadane przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej medale za długoletnie pożycie małżeńskie, którymi Jubilatów dekorowali: wiceprezydent Siedlec - Marta Sosnowska oraz Wójt Gminy Siedlce - Mirosław Bieniek. Dostojni Jubilaci oprócz medali otrzymali także listy gratulacyjne, upominki i kwiaty, a na zakończenie był toast oraz gratulacje od członków rodzin małżeństw, świętujących Brylantowe i Złote Gody. Krótką relację TV Siedlce z tego wydarzenia można było obejrzeć na stronie TV Siedlce.
Obchody w rodzinnym już gronie rozpoczęły się w niedzielę 12 lipca mszą świętą w kościele pw. św. Zygmunta w Łosicach. Tak, tak, dokładanie pół wieku temu jako Młoda Para kroczyli tędy nasi Szanowni Jubilaci! Co ciekawe, kościół również wtedy przechodził generalny remont. Mszę odprawiał oraz kazanie głosił nasz ksiądz misjonarz - o. Andrzej Kobyliński, który dosłownie kilka dni wcześniej specjalnie na tę okazję przyleciał z gorącej Afryki. Po sesji zdjęciowej udaliśmy się na cmentarz, by wspólnie odwiedzić groby oraz odświeżyć pamięć o naszych bliskich, a także nacieszyć oczy widokiem nowego pomnika. Po powrocie i krótkiej przerwie wszycy udali się na uroczysty obiad, przy którym można było wreszcie spokojnie porozmawiać z dawno niewidzianą rodziną. Całość umilały tańce i suto zastawione stoły, wszak taka uroczystość to prawie wesele! Uroczysty dzień zakończyła wspólna kolacja w ogrodzie, podczas której opowieściom, wspomnieniom i łzom wzruszenia nie było końca. Niestety takich okazji zdaje się być już coraz mniej, przez co tym bardziej można delektować się takimi pięknymi chwilami!
Nie pozostaje nam zatem nic innego jak serdecznie pogratulować naszym Szanownym Jubilatom i życzyć im kolejnych jubileuszy w zdrowiu, szczęściu i miłości!
Miło nam jako pierwszym w kraju poinformować, że w dniu dzisiejszym rozstrzygnięty został przetarg dotyczący dzierżawy majątku Toporów na kolejne 29 lat. Cieszymy się z tego epokowego wydarzenia tym bardziej, iż stroną w umowie z Gminą Łosice jest Jegomość z Warszawy o nazwisku... Wężyk! Miejmy zatem nadzieję, że majątek wracając do potomków swych dawnych właścicieli zakończy wreszcie swój niechlubny, kilkudziesięcioletni okres agonii i dewastacji. Póki co cieszymy się razem z nowym posiadaczem, życząc mu sukcesów w przywracaniu blasku temu pięknemu miejscu oraz oczywiście oferując wszelką możliwą pomoc!
Spektakularny sukces portalu "Nasza Klasa" ma swoje uzasadnienie w naszej skłonności do wspominania. Lubimy cofać się w czasie, wracać pamięcią do zdarzeń z dzieciństwa i młodości. Z biegiem lat zapominamy fakty przykre, codzienne i nudne. Długo pamiętamy natomiast to, co stanowiło "poezję tamtych czasów", czyli miłe wydarzenia, osoby, nastroje, a nawet takie szczegóły jak stroje czy zapachy. Żywe są także skojarzenia osób z jakimiś zdarzeniami, przedmiotami czy miejscami. Szkołę pamięta prawie każdy do końca swoich dni. Najdokładniej zaś pierwsze szkolne przeżycia, czyli przeważnie niepewność a nawet strach przed nieznanym środowiskiem, pierwszych kolegów, pierwszą nauczycielkę i pierwsze oceny. Ja natomiast pamiętam, że w swojej Pani byłem prawie zakochany!
Szczenięce szkolne lata decydują czy szkołę się lubi, czy też nienawidzi. Osobiście lubiłem podstawówkę, nie lubiłem zaś liceum. Podstawówka była przede wszystkim mniej stresująca, klasa niewielka (dwudziestu paru uczniów), bez podziałów i konkurencji. Do szkoły ciągnęło też z powodu dziewczyn, które już w podstawówce wydawały mi się fascynujące.
Jedyna wizyta Matki na wezwanie w szkole odbyła właśnie z ich powodu. Bowiem zdaje się że w szóstej klasie wpadliśmy na pomysł, w jaki sposób zaglądać dziewczynom pod sukienki. Otóż służyło temu małe kieszonkowe lusterko, zamocowane na wierzchniej stronie pantofla. Potem trzeba było już tylko podejść do dziewczyny, zagadać i skromnie spuszczając wzrok monitorować obraz w lusterku. Nie pamiętam już tych z pewnością rozkosznych widoków, lecz awanturkę gdy wydały się te sprośne podchody. Wezwano rodzica i poddano w wątpliwość morale dziecka, ale Ojciec był aż dziwnie wyrozumiały, żeby nie powiedzieć zadowolony, widząc iż preferencje jego pierworodnego są prawidłowe, a co najwyżej za wcześnie rozbudzone.
Potem poszło już jak "z płatka". Najlepszym miejscem do zawierania nowych znajomości był obóz harcerski. W dobrym tonie było mieć tam swoją dziewczynę (7 klasa szkoły podstawowej), z którą chodziło się trzymając za rękę, na ogniskach przykrywało jednym kocem i wspólnie paliło fajki w krzakach. Całowanie jakoś nie stanowiło jeszcze wtedy specjalnej atrakcji.
Co innego czasy licealne. Lata 60. to rozkwit prywatek przy patefonie "Bambino", odtwarzającym znane szlagiery z pocztówek dźwiękowych. Nasza Matula zawsze była otwarta na takie niewinne imprezki, przy pączkach domowej roboty i oranżadzie. Światło oczywiście było zbyteczne, ogólnie było miło, ale grzecznie. Ulubiona zabawa to "gra w szczerość". Rozkręcona butelka wskazywała delikwenta, który musiał szczerze odpowiedzieć na trudne, osobiste pytanie typu: "która dziewczyna w klasie najbardziej Ci się podoba?". Alkohol pod postacią taniego wina piło się już bliżej matury i raczej na wyjazdach plenerowych (biwakach, wycieczkach szkolnych itp.). Skutek był zwykle jeden i to dość przykry. Młode organizmy broniły się przed tym mało szlachetnym trunkiem konserwowanym siarką i wydalały tą zdradziecką miksturę niedługo po wypiciu.
Szkolne autokary wożące nas z prowincji do warszawskich teatrów były niestety zanieczyszczane w swojej tylnej części. Tam to właśnie co odważniejsi, ukryci przed okiem nauczycieli, raczyli się winem i próbowali pierwszych pocałunków, tyle że potem bywało już mniej przyjemnie. O niewinne lata! (chociaż może nie do końca takie niewinne).
W liceum pojawiały się już pierwsze trwałe pary, szkolne zauroczenia czy miłości. Ale to już zupełnie inna bajka...
W piątek, 29 maja mieszkańcy Międzyrzeca Podlaskiego powitali Króla Aleksandra Jagiellończyka. W historii Łosic ów władca zapisał się listem napisanym podczas podróży z Litwy do Polski, datowanym: "Loszyce 7 listopada 1501". Zawiadamiał w nim swego brata o wyborze na króla Polski i zbliżającej się koronacji (list jest jednym z dowodów, świadczących o istnieniu w tym czasie w Łosicach pocztowej stacji królewskiej).
Na imprezie zostały zaprezentowane pokazy kowalstwa i rycerstwa, a zespół Tańca Dawnego Krina pokazał tańce dworskie, renesansowe i barokowe. Polinowskim akcentem okazał się niezłomny Wujek Jan, który na koniu Walku i ze sztandarem w dłoni otwierał królewski orszak.
Patronem tej historycznej imprezy była organizacja turystyczna "Szlak Jagielloński". Celem jej działalności jest reaktywowanie historycznego szlaku Kraków-Lublin-Wilno, jako międzynarodowego szlaku turystycznego oraz zapewnienie funkcjonowania na nim ruchu turystycznego. Więcej informacji można znaleźć na: www.szlakjagiellonski.pl.
Nas od kilku ładnych lat najbardziej nurtuje pytanie, czy Łosice leżały niegdyś na drodze tego właśnie szlaku? Mimo, że nie ma ich na oficjalnej mapie reaktywowanego szlaku, częstych pobytów królów, czy istnienia dużych stajni, gdzie orszaki miały możliwość zmiany koni, nie sposób podważyć.
Wiosną tego roku odwiedzili nas kolejni, rzadko spotykani goście. Tym razem, po m.in. czaplach siwych, kaczkach krzyżówkach, łasicach, wydrach, tchórzach, jeżach czy innych coraz rzadziej już spotykanych stworzeniach, są to... łabędzie!
Łabędź niemy (Cygnus olor) to gatunek dużego, wędrownego ptaka wodnego z rodziny kaczkowatych (Anatidae), zamieszkujący Eurazję od Łaby i Półwyspu Jutlandzkiego po Pacyfik (nazwę Cygnus nosił także najpopularniejszy swego czasu edytor tekstu pod AmigaOS;). Warto dodać, że może ważyć nawet do 12 kg, co czyni go jednym z najcięższych ptaków latających. Jego przeloty przypadają na marzec-kwiecień i wrzesień-grudzień, a zimuje w Europie, północnej Afryce oraz środkowej i południowej Azji. W Polsce częściowo wędrowny, ostatnio jak wiele innych ptaków zimuje w kraju, głównie na wodach śródlądowych. Występuje nielicznie, w Polsce jego populację szacuje się na 5-6 tys. par, w związku z czym objęty jest ochroną gatunkową i ujęty w Dyrektywie Ptasiej.
Jak widać, nasze polinowskie warunki oprócz nam, sprzyjają także i awifaunie, w dodatku tej coraz bardziej egzotycznej! Miejmy zatem nadzieję, że kolejni przybysze zagoszczą u nas na stałe i tak jak nasi dziadowie, odnajdą tutaj swój nowy dom!
Miło na poinformować, iż w najnowszym, 159. już numerze Gazety Łosickiej (3/2009) ukazał się półtora-stronicowy artykuł autorstwa naszego ojca Jacka Kobylińskiego. Pomysłodawcą tekstu jest jednak kto inny - Jan Drelowiec - nasz dziadek od strony mamy. To właśnie jego staraniem, jako wiceprezesa PZGS, Zespół w 1958 r. został zorganizowany.
Gorąco zapraszamy zatem do lektury - wielu mieszkańców Łosic i okolic zapewne pamięta jeszcze tamte czasy, a może nawet rozpozna się na archiwalnym zdjęciu?
Tegoroczne obchody Niedzieli Palmowej, tak jak przed rokiem, uświetniła uroczysta procesja ulicami Łosic. W barwnym korowodzie można było podziwiać m.in. Straż Honorową na koniach, w zastępach której zaszczytne miejsce zajął nasz weteran konnych wojaży - Jan Kobyliński. Jeźdźcy wyruszyli z Polinowa, by o godz. 10.15 na czele procesji przemaszerować ulicami łosickiego rynku. O godz. 10.30 odprawiona została uroczysta msza św. w kościele św. Zygmunta.
Tak jak i przed rokiem mieszkańcy nie zawiedli, pogoda również dopisała i miejmy nadzieję, że taka utrzyma się do Świąt Wielkanocnych!
Długoterminowe prognozy głosiły, że w tym roku zimy już nie będzie. Styczeń miał być ciepły i wietrzny, luty ciepły i mokry, a w marcu miała do nas zawitać prawdziwa wiosna. Tymczasem zima była i niechętnie ustępuje, choć luty ma się już ku końcowi. Dopadało sporo śniegu, w górach nawet więcej niż sporo. Jeśli teraz przyjdzie nagłe ocieplenie, możemy mieć w tym roku prawdziwe roztopy! Na dużych rzekach grozi to powodzią i podtopieniami. Jednym z pozytywnych aspektów tych zdarzeń jest wyczyszczenie koryt rzecznych z licznych mułów i osadów tam nagromadzonych.
To, co dzisiaj zdarza się bardzo rzadko, kiedyś było normą. Roztopami kończyła się niemal każda zima. Śnieg nie topniał, a jego warstwa przybierała na grubości od grudnia do lutego. Zwykle na początku marca przydarzał się ciepły i słoneczny dzień - wtedy to zaczynały się roztopy. Zmarznięta pod śniegiem ziemia nie wchłaniała wody, a stopniały śnieg spływał małymi strumykami stopniowo łączącymi się w coraz większe, te wpadały zaś do rowów i okolicznych rzeczek. Nasza Polinówka przyjmowała wody głównie z okolicznych pól na wschód od Łosic. Najpierw mętna woda pojawiała się na powierzchni lodu, który pokrywał rzeczkę. Potem lód pękał, a woda coraz śmielej rozlewała się na okoliczne łąki, szuflując starym korytem przez łąki Tokarskiego, napełniając po drodze dwa jeziorka, by spływając za stawami połączyć się z okresowym potokiem płynącym od strony cmentarza.
Roztopy stanowiły nie lada atrakcję dla polinowskiej dziatwy. Tego dnia działo się tak wiele, że w kąt szły zatem książki i zadane lekcje. Takiego widowiska nie można było przegapić, a na następne trzeba by było czekać co najmniej rok! Najlepszą zabawą było pływanie na krach lodowych. Lód był już co prawda kruchy i zabawy na nim kończyły się z reguły niegroźną kąpielą w lodowatej wodzie, ale nikt się tym jakoś specjalnie nie zrażał. Pamiętam jak sąsiadka Pani Irena siłą zaprowadziła mnie i brata Andrzeja do siebie i przebrała w suche ubrania jej chłopców. Nasze mokre okrycia spakowała i dopiero w takim stanie odprawiła do domu.
Przednią zabawą było też puszczanie na spienione wody łódek i ich wyścigi. W wodzie taplały się też zwierzaki polne, których nory zalała wcześniej woda (myszy polne, krety i ryjówki). Często strumień płynął nad mostkami z uwagi na zbyt małe światło przepustów, rozmywając przy tym gruntową drogę prowadzącą z Polinowa na pola. Wtedy powrót do domu był dość trudny nawet w gumowcach. Wujek Tokarski otwierał wtedy przepusty przy stawach, bojąc się o wytrzymałość grobli. Woda szumiała niosąc resztki liści, gałęzi i wszelkiego śmiecia. Ale kiedy opadła, ku uciesze wszystkich objawiało się piaszczyste dno Polinówki oraz jeziorka wypełnione wodą, która w promieniach wiosennego słońca tu nagrzewała się najszybciej, pozwalając nam na taplanie już na przełomie kwietnia i maja.
To, co dla nas było atrakcją, nad Bugiem stanowiło spory problem. Wojskowe amfibie wywoziły z zalanych gospodarstw ludzi i zwierzęta. Za to całe mienie chłopskie, w tym wszystkie uprawy, były obowiązkowo ubezpieczone - taki za komuny był obowiązek. Wiem, że tamtejszy chłopi wcale na powodzie nie narzekali, bo zgłaszali zawsze więcej niż tracili i dostawali solidne odszkodowania.
Gdy śniegi spłynęły, zaczynało się błoto. Ziemia rozmarzała stopniowo. Ta wierzchnia, rozmarznięta i nasączona wodą warstwa dawała efekt błota, które pogłębiało się w miarę rozmarzania ziemi. Koszmarnie błotnista była m.in. droga łącząca Polinów z Łosicami, biegnąca przez tzw. Błonie (zresztą adres Polinowa brzmiał wtedy "ul. Błonie 47"). Błoto obsychało jednak dość szybko w promieniach wiosennego słońca. Gdy obeschło zaś polinowskie podwórko, zaczynał się okres wiosennych zabaw, wśród których prym wiodła ta w chowanego. Trwała zwykle do zapadnięcia zmroku i trudno było nas zagonić do domów.
Zapach zamarzniętej ziemi, wiosenne głosy ptactwa, budząca się po zimowym śnie przyroda - to wszystko było zbyt interesujące by zamykać się w czterech ścianach. To, co działo się wokół nas nie było zagłuszane przez internet i telewizję, gry komputerowe czy nawet muzykę, bo ich po prostu nie było! Dzięki temu do dziś doskonale pamiętam zdarzenia, zapachy i nastroje oraz cały ten polinowski mikroklimat - dokładnie taki, jaki był - naturalny, powiązany z przyrodą, zmiennością pór roku i nieodłącznymi zabawami, które zmieniały się w zależności od tego, co działo się za oknem. Zastanawiam się jednak czy dzisiejsze dzieciaki będą miały co wspominać ze swego dzieciństwa...
Za oknem trzaska mróz. Zima w porywach przypomina tę sprzed pół wieku. Wzięło mnie więc na wspominki - jak to było na Polinowie podczas prawdziwych zim lat 50.
Zimy były onegdaj nie tylko mroźne, ale i śnieżne. Jak ścięło jesienne błoto w połowie grudnia - to puściło pod koniec lutego albo i w marcu. To co napadało, nie topniało zaraz jak obecnie, ale warstwa śniegu była coraz grubsza. Dróg nikt nie solił, więc sanna była przednia, a wypoczęte i znudzone bezczynnością konie rwały się w saniach do galopu. Każdy koń miał dzwonek lub janczary (może i taki był obowiązek?). "Dzięki" nim drogi były ani białe, ani czarne, ale żółte od nawozu - szczególnie te mocno uczęszczane.
W Łosicach na ulicy, w sklepach czy kościele pachniało kożuchami. Cała wieś i pół naszego miasta chodziło całą zimę w kożuchach. Ich kolor był jednolity - żółto-brązowy. Większość ludzi na nogach miało walonki, w których nogi nie marzły w nawet największe mrozy. Kobiety miały na głowach obowiązkowo kwieciste chustki, a babcie opatulone były w duże wełniane chusty z frędzlami. Najwięcej ludzi do Łosic zjeżdżało się w środy na jarmarki. Handlowano zbożem, prosiakami, krowami, końmi. Kobiety przywoziły osełki swojskiego masła, sery, jajka, olej. Za utargowane pieniądze wiozły na wieś "kupczy" chleb, maślane bułki, landrynki, a na piątek śledzie prosto ze stojącej w każdym sklepie beczki - w każdym, to znaczy we wszystkich trzech sklepach spożywczych w łosickim rynku. Dzięki tym beczkom w każdym z nich dominował zapach solonego śledzia, ale nie był to wcale zapach niemiły. Ryby spoczywały w grubej warstwie soli - tak zakonserwowane mogły leżeć bardzo długo bez uszczerbku na świeżości. Kiedy chłop coś sprzedał, często kupował ćwiartkę "czyściochy" w butelce z korkiem oblanym lakiem - do tego brakowało już tylko śledzia i chleba. Śledzia brał za ogon, stukał nim 3 razy o cholewę walonek aby sól obleciała (tzw. śledź a'la "bęc o cholewę"), popijał, zagryzał i był szczęśliwy bardziej niż dzisiaj biznesmen po nie wiem jak udanej transakcji!
Ale wróćmy na Polinów. Dzień zaczynał się wcześnie z uwagi na konieczność porannego obrządku. Pamiętam, że ojciec wstawał gdy było jeszcze ciemno. Ubierał się, mówił pacierz, wypijał szklankę wody, zapalał pierwszego sporta i szedł do obrządku. Ryczała domagająca się dojenia krowa, kwiczały głodne świnie, gdakały kury, chwaląc się zniesionym nad ranem jajkiem. Ojciec karmił i poił chudobę, równał ściółkę, ścielił świeżą słomę, przyrządzał karmę dla świń. A że się zbytnio nie spieszył, z reguły trwało to kilka godzin. Po obrządku przychodził na zasłużone śniadanie.
Tymczasem babcia i matula musiały podjąć zadanie wielce niewdzięczne - budzić i wybrać dzieci do szkoły. Wykaraskać się z ciepłej pościeli nie było rzeczą miłą, gdyż w nocy chałupy mocno się wyziębiały. Śniadanie było za to zwykle gorące i rozgrzewające. Najczęściej jajka w różnych postaciach i kakao lub kawa zbożowa na mleku. W szkole też za ciepło nie było. Palono w kotłowych piecach. Większość dziatwy ubrana była w grube wełniane swetry z owczej wełny pracowicie dziergane na drutach przez matki. Na dużej przerwie była gorąca kawa zbożowa na mleku i pajda chleba posmarowana marmoladą. Do dziś pamiętam smak tego szkolnego śniadania.
Szkoła nr 2 w Łosicach mieściła się w dwóch budynkach przedzielonych boiskiem. Na każdej przerwie odbywała się wojna na kule śniegowe: drewniak przeciwko murowańcowi. To były totalne bitwy! Wojownicy ustawiali się w tyralierę, każdy oczywiście z zapasem gałek śniegowych. Potem już tylko gromkie "hurrrraaa!" i właściwy atak. Strona przegrana chowała się w budynku szkolnym. Na następnej przerwie wszystko zaczynało się od początku. Nauczycielki wolały się w to nie wtrącać, chyba że poleciała szyba lub pogoń wdarła się za uciekającymi na korytarz. Wszyscy chodzili w butach, których podeszwy puchły od "pyłochronu" na podłogach.
Dzieciaki myły się z grubsza, a prawdziwa kąpiel była od wielkiego dzwonu. Wszy były rzadkością. Wykrywała je higienistka szkolna na systematycznych przeglądach. Delikwentowi sypano wtedy na łeb proszek, zakręcano w ręcznik i było po krzyku. Pcheł był za to dostatek z uwagi na zapchlone koty i psy. Kiedy mróz potrzymał dłużej i poniżej 20°C, szkoły zamykano. Nikt nie myślał jednak o odrabianiu w inne dni. Zresztą wszyscy pracowali i uczyli się także w soboty (trochę krócej, bo do 13.00). Ferie trwały od Bożego narodzenia do Trzech Króli, tj. ok. 2 tygodni. Na stawach i żwirowniach dziatwy było co niemiara. W domach się nie siedziało bo nie zawsze było radio, nie mówiąc o telewizorze czy komputerze.
Mało kto miał kupione łyżwy na plastynki czy prawdziwe narty. Jeżdżono więc na sprzęcie własnej roboty. Na polinowskie stawy schodziły się niemal całe "Nowodomki". Duży staw był zastrzeżony dla lodziarzy, ale na małym wujek Tokarski przeważnie pozwalał się bawić, choć gdy zebrało się dużo dzieciarni, gonił ją bez pardonu. Nam też nieraz się dostawało, gdy ten wpadał w zły humor. Ale na szczęście często wylewała na łąki Polinówka, przemarzając niemal do dna. Na rozlewiskach można było ślizgać się zatem do woli. Zima kończyła się wtedy prawie zawsze potężnymi roztopami. Ale to już temat na inne wspominki...
We wrześniu 2006 r. pisaliśmy z nadzieją o planach Miasta i Gminy Łosice odnośnie Toporowa i jego serca - zabytkowego dworu. Niestety, tak jak i w przypadku kompleksu w Męczynie plan się nie powiódł, a na skutek w dalszym ciągu niewyjaśnionej sytuacji prawnej jego sprzedaż i restauracja przez nowego nabywcę nadal pozostaje w sferze mglistych planów. Być może ożywienie przyniesie kolejna uchwała Rady Gminy w tej sprawie, na mocy której cały kompleks wraz parkiem zostanie wydzierżawiony na okres 20. lat, do czasu znalezienia poprzednich właścicieli. Może wreszcie po kilkudziesięciu latach stagnacji ktoś wreszcie zdoła ocalić pałac przed kompletną ruiną.
W styczniu ukazało się "Ogłoszenie wykazu zespołu dworsko-parkowego położonego w Toporowie przeznaczonego do wydzierżawienia w drodze przetargu stanowiącego własność Gminy Łosice". Miejmy zatem nadzieję, że wreszcie coś się zmieni i nie będzie to ostatni agonalny wstrząs umierającego na naszych oczach, kolejnego kawału historii...