Depesze Ojca Wojciecha
Anno Domini 2014
Część V: Madame Zinimo
Żyła kiedyś kobieta, która miała tylko jedną pierś. Trzeba dodać, pierś olbrzymią, która wyrastała ze środka jej klatki piersiowej i zwisała aż do kolan. Kiedy kobieta chodziła, pierś podskakiwała w rytm kroków, powodując potworny hałas:
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
Dlatego też nazywano ją Madame Zinimo.
Straciwszy męża w czasie ciąży, przysięgła zjeść swoje dziecko, gdy tylko ukończy dziesięć lat. Urodziła syna i nazwała go Kolia. Gdy Kolia skończył dziesięć lat, Madame Zinimo, matka o zębach w kształcie kłów, powiedziała mu wprost, że zamierza go pożreć.
– Po co zjadać mnie teraz? – zapytał chłopiec. – Pozwól mi żyć kolejne dziesięć lat, a stanę się tak tłusty jak wół, którego zjedliśmy w zeszłym tygodniu.
– Nie, nie pozwolę ci żyć kolejnych dziesięciu lat. Już jutro zamierzam cię zjeść – odpowiedziała straszna kobieta.
– W takim razie wolałbym, byś mnie zabiła w nocy, kiedy będę spał. W ten sposób umrę nie cierpiąc.
– Dobrze, zrobię to dla ciebie, pod warunkiem, że pójdziesz spać w tym samym czasie co kury.
Tego wieczoru Kolia, tak jak chciała jego matka, położył się na swojej macie jeszcze przed zachodem słońca. O pierwszym pianiu koguta, Madame Zinimo weszła do chatki swojego dziecka i rzuciła w nie oszczepem. Jakież było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że Kolia zniknął, a na jego miejscu leży tylko drewniana kłoda przykryta ubraniem. Ale Madame Zimo posiadała zdolność wyczuwania na odległość zapachu swojego syna. Ruszyła więc w pogoń.
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
Zbiegły Kolia wbiegł w dolinę, w której pasło się stado bawołów. Najstarszy z nich, zaintrygowany niepokojem chłopca, zapytał co się stało. Gdy ten wyjaśnił jakie niebezpieczeństwo nad nim zawisło, bawoły obiecały ochronić go za pomocą swoich wielkich rogów.
Nagle w całej dolinie dał się słyszeć dziwny hałas:
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
– Co to takiego? – zapytał stary bawół.
– To moja matka nadchodzi. Słyszycie dźwięk, jaki wydaje jej pierś.
– W takim razie uchodź czym prędzej. Nie jesteśmy w stanie ochronić cię przed podobną kobietą.
Zdesperowany Kolia podjął swoją ucieczkę, aż zatrzymał go potężny lampart.
– Dokąd biegniesz, chłopcze?
– Moja matka chce mnie zjeść, więc uciekam.
– Szybko, schowaj się w moim kryjówce. Twoja matka nie ośmieli się przyjść aż tutaj.
Gdy tylko Kolia przyczaił się w miejscu, w którym lampart zwykle czatował na swoją ofiarę, ziemia zadrżała, podczas gdy echo napełniło cały las niebywałym hałasem:
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
Zinimo! Zinimo! Zinimo! Zi!
– Co to za osobliwy hałas? – zapytał bardzo przejęty lampart.
– Nic takiego. To tylko odgłos, jaki powoduje kołysząca się pierś mojej matki.
– Więc samo kołysanie piersi twojej matki sprawia, że ziemia drży? W takim razie, mały, bierz swoje manatki i spadaj stąd, bo z tego co widzę twoja matka jest jakąś czarownicą, a ja nie chcę mieć nic do czynienia z żadną z nich.
Wobec tchórzostwa lamparta, Kolia podjął swoją drogę wygnańca. Pokonawszy pięć gór i pięć rzek, gdy zobaczył na polanie barana, który siedział przy warsztacie tkackim i śpiewał monotonnym głosem:
Nie mam chrapki na nikogo
I nikt nie ma chrapki na mnie.
Poinformowany o powodach ucieczki, baran zapewnił:
– Uspokój się, chłopcze. Jeśli Bóg zechce, twoja matka nie odejdzie stąd żywa.
Ziemia zadrżała i echo przyniosło straszny łoskot zinimowego cyca.
– To ona – powiedział Kolia drżąc ze strachu.
– Nie bój się. Jeśli Bóg chce…
W tym momencie baran zauważył kilka kroków od swojej chaty Zinimo: starą kobietę o szkaradnej postaci i przekrwionych oczach. W ręku trzymała oszczep. Baran skoczył na nią i jednym gwałtownym uderzeniem głowy wbił oba rogi w cyc czarownicy. Krew popłynęła obfitym strumieniem i ogromna maczuga Zinimo upadła na ziemię.
Morał: Ani siła, ani broń nie może zwyciężyć bez odrobiny odwagi.
(Latilette (Tilé Yvonne), Contes et légendes Dan, t. 1, Abidjan 2013. Tłumaczenie własne z języka iworyjskiego.)
Część IV: O czarownicy złapanej w pułapkę
Dawno, dawno temu, w pewnej wiosce żyła czarownica o potężnych mocach. Kiedy tylko chciała, potrafiła zamieniać się w ptaka, w wodę, w drzewo i w ogóle we wszystko, w co tylko chciała. Gdy przemieniała się w ptaka, widywano nocą olbrzymie, białe ptaszysko przelatujące nad wioską z przeraźliwym krzykiem. Gdy przemieniała się w wodę, woda w źródle stawała się gorzka i powodowała rozwolnienie. Mieszkańcy wioski ze strachu kryli się przed nią w głębi swoich chat. Tym jednak, co czarownica lubiła najbardziej, było zdejmowanie swojej skóry i przechadzanie się po okolicznych polach, by straszyć dzieci. Dzieci z tej okolicy z powodu ptaków niszczących plony miały zwyczaj trzymać straż, by je przeganiać. Gdy pozbawiona skóry czarownica nadchodziła, dzieci uciekały przed nią z krzykiem, a ptaki młóciły ziarno bez przeszkód. Sprawiało to radość czarownicy, ponieważ potrafiła się cieszyć jedynie z nieszczęścia innych. Tak mijały lata, podczas których z winy czarownicy zawsze panował głód.
Aż pewnego dnia do wioski przybył cudzoziemiec ze swoją żoną, by się tam osiedlić. Założyli swoje pole niedaleko od pola czarownicy. Ponieważ nie mieli dzieci, sami trzymali straż przed ptakami. Gdy ziarna ryżu zaczęły dojrzewać, czarownica swoim zwyczajem zdjęła skórę i przyszła, by ich wystraszyć. Pierwszego dnia mężczyzna ze swoją żoną uciekli w popłochu, ale ponieważ sami byli czarownikami, nabrali pewności, że była to ich sąsiadka, która w ten sposób się odmieniła. Postanowili więc się zemścić. Nocą starli pełne wiadro ostrych papryczek, a wczesnym rankiem poszli z nim na pole i schowali się za termitierą. Po pewnym czasie ujrzeli nadchodzącą czarownicę. Zdjęła ona swoją skórę i rozpoczęła swoją zwyczajną przechadzkę po polach. Cudzoziemiec i jego żona schwycili pozostawioną skórę, natarli od środka pastą z papryczek i odłożyli na miejsce. Czarownica nikogo nie spotkawszy na swojej drodze wróciła i nałożyła z powrotem swoją skórę. Nie minęło jednak dwie sekundy, jak zwijając się z bólu, zrzuciła ją na nowo. Wieczorem tego samego dnia zmarła, wyznawszy wcześniej przed mieszkańcami wioski całe zło, które uczyniła.
(Latilette (Tilé Yvonne), Contes et légendes Dan, t. 1, Abidjan 2013. Tłumaczenie własne.)
Zacznę od tego, że półtora roku temu złapał mnie dur brzuszny, którego przez okrągły rok nie mogłem definitywnie wyleczyć. Na chorobę nałożyły się i inne problemy, o których nie chcę tutaj pisać. Dzisiaj mogę powiedzieć jednak, że był to, jak do tej pory, najtrudniejszy czas w moim dotychczasowym życiu i mam szczerą nadzieję (połączoną z żarliwą modlitwą) nie przeżywać więcej czegoś podobnego. W każdym razie, już gdzieś na wysokości Bożego Narodzenia 2013 roku, poprosiłem Ojca Prowincjała o przynajmniej czasowe przeniesienie mnie do pracy w Polsce, a ten do prośby tej się przychylił. I tak od pierwszego września rozpocząłem karierę duszpasterza dzieci w naszej łódzkiej parafii i nauczyciela w szkole podstawowej. Oznacza to również nieuchronny koniec „Depeszy”…
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre wyjść nie mogło. Na publikację czekają bowiem zapowiadane już wielokrotnie materiały archiwalne autorstwa mojego stryja – o. Andrzeja Kobylińskiego CMF. Może wreszcie znajdę czas, by wspólnie z Bartkiem się nimi zająć? Aby nie utracić zupełnie kontaktu z językiem francuskim, wysłałem sobie w paczce kilka książek z afrykańskimi legendami i bajkami, z których przynajmniej niektóre chciałbym przetłumaczyć. Paczka, po niemal pół roku, jednak doszła. Nie jest to więc pożegnanie definitywne. Zresztą kto powiedział, że do Afryki już nie wrócę?
Dzisiejsza porcja zdjęć prezentuje trochę egzotycznych kwiatów.
Ostatnia legenda skończyła się morałem, który niektórym mógł wydać się nieco dziwny. Jeszcze ktoś gotów pomyśleć, że jestem zwolennikiem poligamii. Nie, to po prostu afrykańskie opowieści są głupie. Ja je tylko tłumaczę. Problem poligamii (o którym już kiedyś pisałem) często wcale nie jest prosty do rozwiązania. Najlepiej pokazać to na przykładzie.
Leopold jest z wykształcenia pielęgniarzem, co na wiosce oznacza lekarza i farmaceutę w jednej osobie, a przy tym wieloletnim przyjacielem naszej Misji. Mimo, że ochrzczony w jednym z kościołów (sekt?) protestanckich, od bardzo dawna przyjmował w swojej wiosce katolickich misjonarzy. A że jego wioska, nosząca dziwną nazwę Cztery Skrzyżowania, leży ponad 100 kilometrów od Soubré, przy braku dróg asfaltowych jego dom stał się bazą wypadową do pobliskich wiosek i moi współbracia często spędzali u niego w gościnie po kilka dni.
Leopold miał żonę, która zostawiła go z kilkorgiem dzieci, by szukać łatwiejszego i ciekawszego życia. Rozwiódł się z nią zgodnie z prawem swojego kościoła i powtórnie ożenił. Po kilku latach pierwsza żona wróciła i zagroziła, że jeśli nie przyjmie jej z powrotem, będzie szkodzić na wszelkie możliwe sposoby jego drugiej żonie i jej dzieciom. Leopold, człowiek zamożny i dobrze usytuowany, był w rozterce. W końcu wybudował drugi dom, w sąsiedniej wiosce, gdzie prowadził przychodnię i tam umieścił pierwszą żonę, by kobiety nie musiały mieszkać razem. Było to najlepsze wyjście, jakie przyszło mu do głowy. I tak stał się regularnym poligamistą, pomieszkując to u jednej, to u drugiej żony.
Nie byłoby wielkiego problemu, gdyby w międzyczasie nie wyraził pragnienia przejścia na wiarę katolicką. Był świadomy tego, że drogę do sakramentów ma zamkniętą, przynajmniej do czasu uregulowania spraw małżeńskich. Stwierdził jednak, że to żadna różnica, skoro u protestantów nie ma ani sakramentu eucharystii ani spowiedzi, ani nawet małżeństwa. Tu pojawił się kolejny problem, bo po podziale parafii dostał nowego proboszcza (czarnego), który z poligamistą nie chciał nawet rozmawiać.
Szczęśliwym zrządzeniem losu trzeci dom wybudował w Soubré, dla swoich uczęszczających tu do szkoły dzieci. Dom jest zbudowany na terenie naszej parafii i zapisany na niego, a więc podlega naszej jurysdykcji. Przyjęcie osoby ważnie ochrzczonej do kościoła katolickiego polega tylko na publicznym wyznaniu wiary. A że poligamista? Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamień…
Żeby było śmieszniej, jego syn – Mateusz – jest kandydatem do naszego Zgromadzenia...
Część III: Córka Boa i córka Deszczu
W czasach gdy rzeczy, zwierzęta i ludzie wzajemnie się rozumieli i żyli w zgodzie, żył Gonlé, człowiek skryty i nieśmiały. Miał dwie żony: jedna była córką Węża Boa, druga córką Deszczu. Nazywały się Minneunh (Mały Wąż) i Lafineunh (Kropelka Deszczu). Lafineunch, która była drugą żoną Gonlé, bardzo go kochała i szanowała. Co do Minneunh, ta była przede wszystkim złośliwa, kłótliwa i samolubna. Zawsze chodziła ze skwaszoną miną i pomimo wszystkich wysiłków drugiej żony, by się jej przypodobać, nienawidziła jej serdecznie. Lafineunh myła jej dzieci, ubierała je, a nawet robiła za nią pranie. Wszystko to pozostawiało Minneunh niewzruszoną. W końcu Lafineunch zaczęła naśladować postępowanie Minneunh i odtąd nie było dnia bez kłótni. Obie kobiety prześcigały się wprost w złośliwościach.
Pewnego dnia postanowiły nie odzywać się do siebie aż do śmierci. Odtąd, jeśli ktoś składał im wizytę podczas nieobecności męża, miał spory problem, bo gdy witał się z jedną z nich jako pierwszą, druga nie odpowiadała już na żadne pozdrowienia. Kiedy ich mąż nakazywał im jeść razem, robiły to co prawda, ale milczały przy stole i starały się nawet na siebie nie patrzeć. Gonlé był dziwnym człowiekiem i pozostawał obojętny na wszystkie sceny zazdrości. Kiedy kobiety się biły, wołał nawet sąsiadów, aby mogli sobie popatrzeć. By je ukarać, zaprzestał dawać im jakiekolwiek prezenty, a nawet powstrzymywał się przed spełnianiem małżeńskich obowiązków.
Gdy kobiety zdecydowały się wreszcie ze sobą porozmawiać, zrobiły to tylko po to, by się założyć. Lafineunch powiedziała Minneunh, że jej ojciec jest szybszy. Minneunh odpowiedziała, że jest wręcz przeciwnie, a jeśli nie wierzy, powinny zorganizować zawody, w których obaj ojcowie wezmą udział. Kobiety miały przywołać ich śpiewem podczas porannego młócenia ryżu. Wygra ta, której ojciec przybędzie jako pierwszy i tym samym zdobędzie prawo do pierwszeństwa we wszystkim. Minneunh uprzedziła męża o tym zamiarze, a ten nie robił przeszkód. Przyrzekł nawet, że ta, która wygra, będzie jego ukochaną żoną.
W piątkowy poranek sędziowie pojedynku zajęli przygotowane dla nich miejsca. O ósmej napełniono dwa drewniane moździerze niełuskanym ryżem i obie kobiety zaczęły go młócić, przywołując śpiewem swoich ojców. Ci mieli przybyć do wioski zanim skończą pracę. Gdy Minneunh zaczęła, natychmiast od strony termitiery, gdzie żył Boa, dał się słyszeć straszny hałas. Ojciec usłyszał więc śpiew córki i był już w drodze. Córka Boa zaczęła podskakiwać z radości i młócić coraz mocniej i szybciej, jak opętana. Co do Lafineunch, ta pozostała cicha, a może przygnębiona? Śpiewała, ale nie widać było żadnego znaku deszczu. Niebo było niebieskie, bez śladu chmur, a słońce przygrzewało bardzo mocno. Gdy śpiewała, jej głos był bardzo smutny.
Minęła godzina odkąd Boa hałasował, ale nie przybył jeszcze do wioski. Na pewno był blisko, bo hałas stawał się coraz głośniejszy. Gdy od wioski dzieliło go zaledwie kilka metrów, niebo nagle pociemniało i zrobiło się ciemno jak w nocy. Huknęły pioruny, zawiał porywisty wiatr i spadł rzęsisty deszcz. Córka deszczu zaczęła krzyczeć z radości. Ujrzano wreszcie Boa, jak cały mokry wpełza do wioski. Jego córka posmutniała i nie chciała go nawet przyjąć.
To dlatego, aż po dzień dzisiejszy, w rodzinie poligamicznej, to druga żona jest tą ukochaną.
Pamięta ktoś jeszcze szał na piłeczki kauczukowe? Pojawiły się w Polsce gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych i w szkołach podstawowych natychmiast zdobyły serca dzieciarni. Były po prostu w modzie. A zastanawialiście się kiedyś, skąd się bierze kauczuk?
Wyprawa na plantację kakao, którą swego czasu uskuteczniłem, zachęciła mnie do przyjrzenia się z bliska również uprawie drzew kauczukowych. Pozyskiwanie kauczuku przypomina nieco zbieranie sosnowej żywicy. Tutaj również nacina się korę drzew, odkrajając jej cieniutki pasek. Ważne jest, by nie ranić przy tym drewna, a jedynie naruszyć łyko (poranione drzewo leczy się później wazeliną techniczną). To z niego wypływa biała maź, która ścieka do plastikowych kubków, a po wyschnięciu przybiera formę sprężystej gumy. Im wcześniej rano, tym maź jest gęstsza, dlatego pracę na plantacji z reguły zaczyna się o pierwszym brzasku, a kończy w okolicach godziny dziewiątej.
Drzewo kauczukowe to druga po kakao najważniejsza roślina uprawiana na Wybrzeżu Kości Słoniowej (przed palmą oleistą czy bananami). Obecnie jego uprawa przynosi spore dochody, dlatego wielu ludzi zakłada coraz to nowe plantacje, zwłaszcza na południu kraju. Roślina ta wymaga żyznej gleby, którą w dość szybkim tempie wyjaławia. Na terenach starych plantacji nawet przez kilkanaście lat nic nie chce rosnąć. Jest to powód, dla którego bogatsze państwa spychają tę uprawę do krajów biedniejszych.
Na Wybrzeżu sadzenie drzew kauczukowych uważane jest wręcz za zalesiane i bywały przypadki, gdy na ten cel rząd przeznaczał międzynarodowe dotacje organizacji ekologicznych. Tak oto wygląda ochrona środowiska naturalnego w Afryce...
Część II: Łakomy Donh i Żółw
Dawno, dawno temu, w czasach, kiedy ludzie i zwierzęta mówiły jeszcze tym samym językiem, Donh i Żółw byli bardzo dobrymi przyjaciółmi i często się odwiedzali. Pewnego dnia, gdy Żółw przebywał w gościnie u Donha, gospodarzowi przyszedł do głowy diabelski pomysł, by zjeść Żółwia. W dzień poprzedzający koniec wizyty, Donh wykopał szereg dziur wzdłuż ścieżki, którą miał iść jego przyjaciel i wrócił do domu.
Następnego dnia Donh odprowadził gościa aż do miejsca, w którym wykopał dziury i zostawił go. Żółw zrobił zaledwie dwa kroki i wpadł do pierwszej z nich. Zaczął więc wołać Donha na pomoc. Ten przybył natychmiast, udając zdziwienie:
– Co ta przeklęta dziura robi na środku ścieżki? – pytał.
Pomógł Żółwiowi wyjść z pułapki i ruszył w drogę powrotną. Tymczasem Żółw poszedł dalej i wpadł do kolejnej dziury. Zaczął płakać i lamentować, wzywając swojego przyjaciela na pomoc. Donh, który nie odszedł daleko, przybiegł przeklinając:
– Jak ty to robisz, że ciągle wpadasz w jakieś doły! Nie masz oczu?! Pomogę ci i tym razem, ale wiedz, że jeśli znowu wpadniesz w jakąś dziurę i będziesz mnie wołał by cię uwolnić, przestaniesz być moim przyjacielem. Będziesz dla mnie jakby obcym żółwiem: żółwiem z ziem czerwonych.
Ziemia, na której żył Donh była właśnie czerwona, więc i doły które w niej wykopał były tego samego koloru. Żółw przyjął warunek Donha, bo chciał wydostać się z dziury i ruszył w dalszą drogę. Niestety, wkrótce znalazł się na dnie trzeciej dziury. Tym razem Donh nie przebaczył nieuwagi swojego przyjaciela. Złapał go i zabrał do wioski, gdzie ugotował i zjadł wraz ze swoimi dziećmi.
Od tego dnia w kraju ludu Dan, gdy jakiś przyjaciel pożegnawszy się wraca kilka minut później, gospodarz mówi mu czasem w żartach: N’ma ma sétingui gbohohô si ciâh, co znaczy: „Znalazłem mojego żółwia z ziem czerwonych”.
Są depesze, na które pomysły chodzą mi po głowie całe lata, zanim zostaną napisane. Czasem dany temat musi po prostu dojrzeć, a czasem zwyczajnie nie czuję się kompetentny, by się nim zająć. W tym drugim przypadku konieczna jest pomoc z zewnątrz. Nie inaczej sprawa ma się z dzisiejszym tekstem.
Błażeja i Magdę Popławskich poznałem na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Przyjechali tam zbierać materiały do książki „Gorzka Czekolada” (do pobrania bezpłatnie w formacie PDF na stronie Polskiej Akcji Humanitarnej”). Kolejne spotkania nastąpiły już w Polsce. Przy okazji ostatniego z nich prosiłem Błażeja o tytuły, jego zdaniem, najlepszych książek o Afryce. Ten nie tylko stworzył listę top-10 polskiego reportażu (kolejność alfabetyczna wg autorów), ale i każdy z nich opatrzył krótkim komentarzem. Z czystym sumieniem polecam osobom, które ten temat interesuje i szukają na wakacje ciekawej lektury. No bo czym byłby urlop bez przynajmniej jednej książki w tygodniu?
- Olgierd Budrewicz, Równoleżnik zero, PWN, Warszawa 2010
uznawana za całokształt reportaży o Afryce; najczęściej wznawiana z jego książek; ciekawsze są krótsze teksty o miastach i kryzysach ekologicznych w Afryce, ale one wchodziły do większych zbiorów. - Arkady Fiedler, Madagaskar okrutny czarodziej, Iskry, Warszawa 1982
protoplasta Cejrowskiego tylko lepszy o niebiosa językowo, wzór sentymentalnej narracji o Afryce: kobiety, motyle – okiem estety i mitomana. - Wojciech Jagielski, Nocni wędrowcy, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2009
przełom w twórczości; wybitny reportaż o dzieciach żołnierzach w Ugandzie. - Wojciech Jagielski, Trębacz z Tembisy. Droga do Mandeli, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2013
książka, której Jagielski nie mógł nie napisać; rozprawa z fatum reporterskim. - Ryszard Kapuściński, Heban, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, Warszawa 2010
najważniejszy polski reportaż o Afryce, podsumowanie spojrzenia RK na Czarny Ląd. - Ryszard Kapuściński, Cesarz, Spółdzielnia Wydawnicza Czytelnik, Warszawa 1999
uniwersalny moralitet o władzy, metaforyczny i poetycki. - Adam Leszczyński, Naznaczeni. Afryka i AIDS, Trio, Warszawa 2003
pierwsze w Polsce studium na ten temat; obiecujące początki dziś już renomowanego reportera. - Kazimierz Nowak, Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd. Listy z podróży afrykańskiej z lat 1931-1936, Sorus Wydawnictwo i Drukarnia Cyfrowa, Poznań 2011
inspirator, szaleniec, ułańska fantazja na Czarnym Lądzie. - Małgorzata Szejnert, Dom żółwia. Zanzibar, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2011
mistrzyni reportażu w starciu z tematyką afrykańską; mikrokosmos Afryki Wschodniej. - Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2010
trudny i generujący sprzeczne emocje reportaż o Rwandzie.
Ja ze swej strony chciałem dodać jeszcze dwa tytuły. Kiedy pokazałem kiedyś Błażejowi swój świeży nabytek – nowiutkie wydanie Przygód Koziołka Matołka i Awantur i wybryków małej małpki Fiki Miki, zamiast spodziewanej salwy śmiechu, usłyszałem: „O, materiały źródłowe do mojego doktoratu”… Okazuje się, że książki te przez dekady kształtowały wyobrażenie Polaków o Afryce. Kto nie czytał, niech się nawet nie przyznaje, tylko szybko biegnie do księgarni by uzupełnić braki w edukacji.
Tytuł niniejszej depeszy jest oczywiście parafrazą czołówki serialu „Star Trek - Next genaration” (jak ja lubiłem ten serial!). Jak się okazuje, „ostateczne granice” można spotkać nie tylko w kosmosie, ale i w rzeczywistości o wiele nam bliższej.
"Jednego tylko dania bałem się spróbować,
pieczeni z małpiszona, bo mógłbym haftować."
Tak opisywał swoje rozterki kulinarne mój stryj o. Andrzej Kobyliński CMF, któremu żadne pieczone małpy od dawna nie są już straszne. Nigdy nie przekonał się natomiast do… cebuli, za którą osobiście przepadam w każdej postaci. Mnie z kolei wydawało się kiedyś, że nigdy nie uda mi się przełknąć czegoś, co ma więcej niż cztery nogi. Tymczasem prażone termity okazały się całkiem smaczne, o czym już kiedyś pisałem. Wówczas zobaczyłem ich królową. Trochę trwało zanim zdecydowałem się ją skonsumować. Była usmażona, ale dowiedziałem się, że równie dobrze można wyssać ją na surowo…
Inną „ostateczną granicą” był kot (najpierw dziki, później domowy). Co prawda rozbolał mnie po nim brzuch, ale górę wzięły tu raczej względy psychologiczne, bo w smaku kocina okazała się całkiem niezła. Nie znaczy to wcale, że „ostateczna granica” przestała istnieć. Co to, to nie. Jedynie przesunęła się nieco dalej.
Od dziecka panicznie bałem się gąsienic. Nie zrozumcie mnie źle: bardzo lubię pająki, nietoperze uważam za jedne z najpiękniejszych stworzeń (zaraz po kotach), szczury nigdy nie napawały mnie obrzydzeniem, przemogłem strach przed karaluchami… Jednak gąsienice mają w sobie coś tak obrzydliwego, że na samą myśl o nich dostaję gęsiej skórki, a obserwuję je zawsze z mieszaniną wstrętu i niemal perwersyjnej fascynacji. Chyba najbardziej obrzydliwym jest rodzaj larw żerujący w zmurszałym drewnie lub starych pniach palmowych. Są białe, tłuste i na samo ich wspomnienie się wzdragam. Podanie ich w warzywnym sosie nie bardzo poprawia tę sytuację. Dodatkowo ich czarne głowy okazały się twarde nawet po ugotowaniu…
Przełknąłem dwie, choć przy drugiej przed „cofką” ratowałem się kieliszkiem czerwonego wina. Tymczasem niektóre plemiona jedzą je surowe. Jak sobie pomyślę, że mógłbym wziąć do ust coś, co jeszcze pośmiertnie mogłoby pełzać mi po języku, stwierdzam, że są granice, których przekraczać nie wolno…
Bohaterowie „Wahadła Foucaulta” Umberto Eco wpadają na genialny w swej prostocie pomysł reformy wiedzy ludzkiej poprzez studia nad materiami niemożliwymi (coś podobnego proponował również Stanisław Lem w „Cyberiadzie”). Do takich perełek jak: „urbanistyka cygańska”, „historia rolnictwa antarktycznego” czy „współczesna literatura sumeryjska”, śmiało mogliby dodać „iworyjski styl architektoniczny”.
Aby przybliżyć nieco ten temat, chciałem dzisiaj opowiedzieć nieco o technice budowy tutejszych domów. Najprostszym sposobem na zapewnienie sobie dachu nad głową jest zbudowanie prostej wiaty przykrytej czarną folią. Kiedyś jej przykrycie wykonywano z misternie zaplatanych liści palmowych lub wysokich traw. Czarna folia okazała się jednak bezkonkurencyjna: tania, łatwa w montażu, szczelna i równie trwała. Ewentualnie na wierzch można rzucić kilka liści by plastik zbyt szybko nie nagrzewał się od słońca. Modele luksusowe posiadają również ściany wykonane ze środków liści palmowych lub bambusa. Generalnie to zabudowa kempingowa, obecna np. na plantacjach. W miastach podobne konstrukcje służą często za lokale usługowe, np. restauracje, choć dominują tu już konstrukcje drewniane, mocno przypominające nasze komórki na narzędzia.
Bardziej czasochłonnym sposobem stawiania domu jest oblepianie drewnianej lub palmowej kratownicy błotem. Tutejsza czerwona ziemia po wyschnięciu staje się twarda jak beton. Co prawda po każdym mocniejszym deszczu wszystko rozmięka i powoli spływa, ale naprawy nie są zbyt drogie, skomplikowane ani czasochłonne. Dodatkowym atutem konstrukcji ziemnych jest izolacja termiczna, która sprawia, że wewnątrz jest o wiele chłodniej niż w betonowych konstrukcjach, o których za chwilę. W tym modelu możliwy jest już montaż dachu z prawdziwej blachy falistej.
Kolejnym krokiem ku doskonałości są ściany z cegieł ulepionych z wyżej wspomnianej czerwonej ziemi i połączonych zaprawą murarską. Jeśli dodamy do tego zewnętrzną betonową zacierkę, będziemy mieli już solidny mur, nie do odróżnienia od betonowego, któremu żadne deszcze są niestraszne.
Najwyższym stopniem rozwoju myśli architektonicznej na Wybrzeżu jest beton. Ten genialny wynalazek XX w. zarezerwowany jest tu generalnie dla środowisk miejskich. Niestety beton w połączeniu z nieizolowaną blachą falistą, małą wysokością całej konstrukcji i mikroskopijnymi oknami pozostałymi po konstrukcjach ziemnych, powoduje efekt „piekarnika”. Zdarzają się oczywiście klimatyzowane modele luksusowe, z sufitem ze sklejki, albo piętrowe, z kolorowymi elewacjami lub obłożone (o luksusie przebrzydły!) ceramicznymi płytkami. Dzięki temu ostatniemu zabiegowi nawet po kilku latach na domach nie widać wilgotnych zacieków i wszechobecnych grzybów. Całości krajobrazu miejskiego dopełniają dwumetrowej wysokości płoty z tłuczonymi butelkami na wierzchu i kryjące się za nimi mikroskopijne podwórka. Mało kto myśli o tym, by przed domem posadzić jakieś drzewo, krzew, o kwiatach już nie wspominając. Wszystko to sprawia, że zarówno wioski, jak i miasta, są do siebie niezwykle podobne i niewiarygodnie brzydkie, ale któż by się przejmował takimi drobiazgami jak estetyka.
W ramach usprawiedliwienia należy dodać, że wymagania mieszkaniowe są tu naprawdę niewielkie. Przede wszystkim nie ma zimy, która wymogłaby solidniejszych konstrukcji, a całe życie codzienne od wieków i tak toczy się na podwórku. Dom służy zatem jedynie do spania i przechowywania rzeczy. Nie ma potrzeby, więc po co się męczyć? Czy nie czegoś podobnego uczy nas chociażby zasada Brzytwy Ockhama?
Dzisiaj na temat, o którym zamierzałem napisać od dawna, ale jakoś nigdy się nie złożyło. Znakomitą okazją stanowią Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w Brazylii. Te sprzed czterech lat, jak dobrze pamiętamy chociażby z piosenki Shakiry, odbyły się w Afryce (RPA).
Przyznaję, że nie jestem fanem sportu w ogóle, a już oglądanie meczy piłki nożnej mój spowiednik mógłby zadawać mi za pokutę. To zestawienie nie jest takie przypadkowe, jak niektórym mogłoby się wydawać, bo piłka nożna w wielu aspektach religię tu przypomina. Wygrana byle meczu przez reprezentację narodową spontanicznie zamienia się w święto: ludzie wychodzą na ulicę, krzyczą, tańczą, padają w ekstazie na ziemię. Z kolei przegrana oznacza żałobę - miasto nigdy nie jest tak ciche, jak po przegranym meczu.
Konflikty na boisku szybko przenoszą się na grunt społeczny. Z jednej strony mamy do czynienia z jawną nienawiścią i to nie tylko na trybunach, z drugiej przykładami niezrozumiałej dla mnie solidarności. Jeden ze współbraci opowiadał jak po przegranym meczu z Ghaną, połączonym z jakąś rozróbą między kibicami, w jednej z miejscowości należącej do parafii w Bouaflé mieszkańcy spalili dom Ghanijskich prostytutek (szczęściem kobietom udało się ujść z życiem). Po kilku dniach, gdy emocje już nieco opadły, okazało się to jednak nie tak dobrym pomysłem, jak wszyscy z początku sądzili… Dom odbudowano w czynie społecznym i wysłano oficjalną delegację z przeprosinami. Ku wielkiej uldze i radości (przynajmniej męskiej części społeczności) dziewczyny wróciły. Z kolei kiedy we wspomnianych wyżej Mistrzostwach Świata 2010 drużyna Wybrzeża Kości Słoniowej odpadła, wszyscy moi czarni współbracia nagle stali się zagorzałymi kibicami Ghany.
Jak każda religia, tak i piłka nożna ma swoich wyznawców, fanatyków i bogów. Do tych ostatnich niewątpliwie należy Didier Drogba, którego żadnemu szanującemu się kibicowi tego sportu przedstawiać chyba nie trzeba. Zakończę fragmentem artykułu, który swego czasu podesłał mi mój brat – Maciej (autora niestety nie znam): „W swojej ojczyźnie piłkarze WKS mają status bohaterów narodowych. W 2009 roku kilkadziesiąt tysięcy widzów chciało na żywo zobaczyć powracającego do kadry Drogbę. Na stadion w Abidżanie weszło znacznie więcej fanów niż obiekt mógł pomieścić. Doszło do tragedii. Jedna ze ścian zawaliła się i wybuchła panika. W efekcie ponad 20 osób zmarło, ponad 100 zostało rannych. Według FIFA stadion spełniał normy bezpieczeństwa. Kibice obarczyli winą służby bezpieczeństwa. Mimo koszmarnej tragedii wielu kibiców jest zdania, że warto zobaczyć takie gwiazdy jak Drogba czy bracia Toure, choćby miało zapłacić się najwyższą cenę. Dla Europejczyka, którego jedynym poświęceniem jest kupno biletu, te słowa są niezrozumiałe, pokazują jednak jaką rolę odgrywają piłkarze reprezentacji w Wybrzeżu Kości Słoniowej.”
W czasach mojego dzieciństwa, a więc jeszcze w epoce PRL-u, chyba najmodniejszą rośliną doniczkową w polskich domach była palma oleista. Na równi z lekturą powieści Alfreda Szklarskiego i niezwykle rzadkimi filmami przygodowymi czy westernami w telewizji, dawała ona człowiekowi namiastkę egzotyki pośród szarej rzeczywistości komunistycznej. Dopiero jednak po przyjeździe na Wybrzeże Kości Słoniowej dane mi było zobaczyć palmy w całej ich okazałości.
O wyrabianym z niej winie palmowym i „sałacie milionerów” już kiedyż pisałem. Bynajmniej nie kończy się jednak na tym zastosowanie tej naprawdę cudownej rośliny, które okazuje się być bardzo wszechstronne. Głównym celem jej uprawy jest oczywiście pozyskiwanie tłoczonego z owoców oleju, używanego do przygotowywania tradycyjnych potraw, lub jako… olej mechaniczny. Wykorzystuje się go również np. do produkcji margaryny (pamięta ktoś jeszcze „masło palmowe”?). Na studiach, podczas ćwiczeń laboratoryjnych, uczyłem się otrzymywać mydło ze smalcu. Podobnej sztuki i to na skalę przemysłową próbowałem dokonać na bazie wspomnianego oleju. Niestety odczynniki chemiczne w Soubré okazały się na tyle drogie, że poza zaspokojeniem ciekawości, interes zwyczajnie nie wyszedł.
Pozostałe po oleju wytłoki stanowią znakomity opał (eksportowany również do europy jak bio-paliwo i używane np. w elektrowniach). Popiół z kolei, jako bardzo bogaty w mikroelementy, chętnie jest używany jako nawóz w ogródkach i na plantacjach.
Liście palmy od wieków używane były do krycia domów, a ogołocone z bocznym listków rdzenie stanowią łatwy w obróbce budulec, z którego można wykonywać płoty i ściany. Z rdzeni samych listków wykonuje się miotły, przypominające nieco nasze brzozowe, zaś grube końcówki liści po wysuszeniu stanowią znakomity opał do przydomowych palenisk.
Niemal każda część tej rośliny może być więc jakoś spożytkowana i to często na kilka różnych sposobów. Paradoksalnie tylko pień do niczego się nie nadaje: wewnątrz przypomina on nasiąkniętą wodą, włóknistą gąbkę, bardzo trudną do spalenia. Na szczęście w tutejszym klimacie wszystko szybko gnije, a na starym pniu lubi rosnąć jadalny gatunek grzyba – taki afrykański opieniek, więc i z pnia można mieć jednak jakiś pożytek.
Jakiś czas temu wpadł mi w ręce katalog budów zaplanowanych na Wybrzeżu na dekadę 2001-2010. Miało być to dziesięciolecie „Wielkich Robót”. Oczywiście nic z tych szumnych zapowiedzi nie wyszło, bo po puczu wojskowym w Wigilię Bożego Narodzenia 1999 roku kraj począł stopniowo pogrążać się w coraz większym chaosie. Ci, którzy znali Wybrzeże sprzed tej daty mówią, że była to zupełnie inna rzeczywistość (materiały archiwalne z tego okresu autorstwa mojego wujka przygotowywane są obecnie do publikacji i być może zaczną ukazywać się sukcesywnie na niniejszej stronie jeszcze w tym roku).
I tu niespodzianka. Obecny prezydent w zasadzie od razu wziął się do roboty i podjął zarzucone projekty. Ukończył więc budowę jedynej autostrady w kraju z Abidżanu do Jamusukro, rozpoczął budowę nowego mostu w Bouaflé i trzeciego mostu nad laguną w Abidżanie (miasto jest niewiarygodnie zakorkowane), a także potężnej elektrowni wodnej w… Soubré. Warto przy tej okazji wspomnieć, że nasze miasto rozrosło się tak nagle jakieś ćwierć wieku temu właśnie na wieść o projekcie budowy wspomnianej zapory.
Prowadzone przez chiński (!) koncern prace nad zaporą idą pełną parą. W zasadzie codziennie słychać detonacje ładunków wybuchowych (to jakieś siedem kilometrów stąd), którymi kruszy się granitową skałę.
Paradoksalnie owe Wielkie Prace mogą nie być najlepszą wróżbą na przyszłość i oznaczać, że obecny prezydent niezbyt pewnie czuje się na swoim stołku. Boi się zatem wybuchu kolejnej wojny domowej (za poprzednią sam był w większej mierze odpowiedzialny) i w ten sposób próbuje zjednać sobie ludność.
Póki co należy jednak cieszyć się tym, co mamy, tym bardziej że w ramach rozbudowy infrastruktury pod elektrownię mają doprowadzić nam asfalt aż do terenu misji. Uwierzę, jak zobaczę.
Ostatnio przy okazji Konferencji Episkopatu, odbywającą się w San-Pedro, do Soubré z nieoficjalną wizytą postanowił przyjechać niedawno mianowany nuncjusz apostolski, abp Joseph Spiteri. No i tu pojawił się problem: na Czarnym Lądzie nie ma czegoś takiego jak wizyta nieoficjalna czy taż prywatna. Doświadczyłem tego kiedyś, gdy podkusiło mnie, by odwiedzić wioski należące do jednej z naszych kaplic.
Odwiedzając jakąkolwiek wspólnotę, należy najpierw odwiedzić jej szefa. Rzadko kończy się to na grzecznościowym przywitaniu i wypiciu przysłowiowej szklanki wody. Trzeba z nim chwilę porozmawiać, wymienić nowiny, a gdy chcemy już się zwinąć, okazuje się, że w tzw. międzyczasie żona zdążyła przygotować posiłek i niegrzecznie byłoby odmówić. Mówimy tutaj o zwykłej wizycie. Pomyślcie co będzie się działo, jeśli okaże się, że przyjeżdża ambasador Ojca Świętego?
Głównym punktem wizyty miał być obiad na sąsiedniej parafii, jednak po drodze Nuncjusz zapragnął odwiedzić jeszcze dwie inne wspólnoty położone przy szosie z San Pedro. Siłą rzeczy posiłek zaplanowany na 12:30 opóźnił się o prawie trzy godziny (parafianie czekali od 10:00). Zjawił się nawet prefekt (wojewoda) z oddziałem żołnierzy do pilnowania porządku. Nie obyło się bez części oficjalnej i artystycznej. Przy okazji rozmowy przy stole okazało się, że Nuncjusz doskonale zna nasze Zgromadzenie i jego charyzmat ze swojego doświadczenia pracy w Panamie. Dodatkowo, dzięki znajomości z kilkoma Polakami w Rzymie, potrafi wznieść w naszym języku toast.
Naprędce zorganizowano wycieczkę krajoznawczą na plac budowy zapory wodnej, z której skrzętnie skorzystałem (o zaporze opowiem nieco innym razem). W pierwotnym planie było miejsce na wizytę również na naszej parafii, ale siłą rzeczy zabrakło na nią czasu i kiedy zobaczyłem zmęczenie na twarzy nuncjusza, nie miałem już serca nią nastawać. Gratulowałem sobie w duchu, że jej nie ogłaszałem, z czego później i tak musiałem się przed całą parafią tłumaczyć i wyjaśniać, co znaczy dla mnie „wizyta prywatna”.
Szkołami ikonograficznymi nazywa się style malarskie tworzone przez grupy ikonografów z konkretnego terenu. Do dziś historia sztuki zarejestrowała ich wiele, a najbardziej znane są: moskiewska, nowogrodzka, twerska, kreteńska. Każda z tych szkół rozwijała się w specyficznych warunkach i różne czynniki, od teologii po klimat, wpływały na charakterystyczną dla nich linię rysunku, kolorystykę, proporcję postaci.
W ostatnich dniach, bardziej z przypadku niż chęci wpisania się w dzieje sztuki powszechnej, powstała niepowtarzalna, afrykańska szkoła iworyjska. Przyjechała tu jako ikonograf kształcony w bielskiej szkole, a więc z głową pełną najstarszych wzorców, na których bazuję z wielką fascynacją, geniuszem Teofana Greka i Rublowa, plikiem szkiców Drogi Krzyżowej nawiązujących do starych ikon i fresków i… Okazało się, że nie będzie tak prosto prostotę i głębię ikon przekazać Iworyjczykom, którym nawet sztuka użytkowa nie zawsze i wszędzie jest potrzebna.
Na dodatek znamienna dla ikonografii symbolika kolorów musiała usunąć się na dalszy plan wobec nieokiełznanej barwności tutejszych strojów. Zachować symbolikę kolorów było warto, ale trzeba też było pomyśleć o uczynieniu jej bardziej zrozumiałą dla Iworyjczyków. Fałdziste szaty znane z ikon przyszło zamienić na tradycyjne ubiory lokalne, których symboliki nawet nie byłam świadoma pracując nad szkicami Drogi Krzyżowej w Polsce. Musiałam też zmierzyć się z tutejszą gamą barw. Co ja mówię gamą – tłum na ulicy to nie żadna gama, tylko trzy symfonie barw jednocześnie zagrane. Pozakręcała słoiki ze spokojnymi ziemnymi pigmentami i już była gotowa baza kolorystyczna.
Pojawił się jeszcze jeden czynnik, który ukształtował tutejszą szkołę ikonograficzną – czas, a właściwie jego brak, bo przecież wszyscy mamy przed oczami cierpliwego mnicha piszącego ikonę całymi tygodniami. Tymczasem tygodni było siedem, stacji drogi krzyżowej w sumie dwadzieścia osiem i jeszcze paręnaście metrów fresku na okrasę. Wymusiło to szlachetną prostotę linii, o jaką się twórca nawet nie posądzał.
W ten sposób powstała iworyjska szkoła ikonograficzna: prosta w rysunku, barwna jak tylko farby pozwolą, pozbawiona hitonów i himetronów, za to nawiązująca do lokalnych wyrobów krawieckich. Na dodatek postaci nabrały nieco negroidalnych rysów, a skóra pociemniała im od afrykańskiego słońca. Po tylu zmianach strzeliste domki z dachówkami stały się elementem zupełnie niepasującym, więc zastąpiły je trochę wyidealizowane chaty, przy których wyrosły palmy, bananowce i mangowce.
Jako twórca nie znajduję innych cech szkoły iworyjskiej. Czasami nie umiem oprzeć się starym nawykom i moje poczynania ikonograficzne nieco zbyt ciążą ku Bizancjum, jak na tutejszym fresku, niemniej pozostaje prostota linii i bogactwo koloru, którą spotyka się tylko w tej szkole.
Z dawna twórcy mogę też pochwalić się dwoma uczniami. Pierwsza to moja polska asystentka, która bezbłędnie opanowała znamienną dla szkoły iworyjskiej kolorystykę. Druga to dziewczyna stąd, która styl iworyjski ma we krwi, jak się okazało, bo już dwie pierwsze ikony napisane przez nią doskonale wpisały się w tworzony nurt. Dwa miesiące, dwie Drogi Krzyżowe, dwa freski i dwóch uczniów… Tak, szkoła iworyjska rozwija się prężnie.
Małgorzata Waszkiewicz
Zanim przyjechałam na Wybrzeże Kości Słoniowej stworzyłam własne wyobrażenie tutejszego świata. Zderzenie z rzeczywistością pokazało, że nie wszystko wygląda tak, jak powinno. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że:
- palmy zamiast w piachu rosną w trawie;
- stada małp nie skaczą po drzewach (w czasie całego pobytu nie widziałam ani jednej);
- słonie, zebry, żyrafy, lwy, hieny i inne dzikie zwierzęta zamiast przechadzać się wśród pól i drzew występują wyłącznie w twórczości ludowej (na batikach i jako rzeźby);
- pająków jest znacznie mniej niż w Polsce;
- chmary komarów i much nie unoszą się nad głowami;
- w porze suchej potrafi spaść obfity, jak na polskie warunki, deszcz;
- kozy i owce (żywe) da się przewozić na dachu busa;
- świetnym materiałem na pokrycie dachu jest niezbyt gruba czarna folia;
- Iworyjki, mieszkające na co dzień w brudnych lepiankach, wychodząc z domu przeobrażają się niemal w księżniczki, nienagannie ubrane i uczesane;
- w barze nie może być zbyt czysto (powiedziałabym, że raczej jest brudno), żeby potencjalni klienci nie stwierdzili, że nie warto wchodzić, bo ceny są wygórowane;
- piękne, długie włosy tutejszych kobiet nie są prawdziwe, a sztuczne, często przyszyte nitką do ich własnych krótkich włosów;
- telefony komórkowe są w powszechnym użyciu (należy mieć kilka);
- chińskie produkty są często postrzegane jako wysokiej jakości.
C.D.N.
Iwona Waszkiewicz
Otwórzmy szampana i wznieśmy kielichy ku niebu, bo oto przed nami setna depesza! Przy tej okazji chciałem podziękować wszystkim przyjaciołom i znajomym za motywowanie mnie do pracy i duchowe wsparcie. Bez fałszywej skromności mogę powiedzieć, że bez Was dzisiejszy jubileusz nigdy nie miał by miejsca.
Przeglądam tak sobie te wszystkie wpisy i porównuję moje wcześniejsze przemyślenia z obecnymi. Wielu z tych tekstów już bym dzisiaj nie napisał… Dobrze więc, że napisałem je na czas, zanim jeszcze nad wieloma sprawami przeszedłem do porządku dziennego. Obecnie coraz częściej mam świadomość ślizgania się po powierzchni tematyki afrykańskiej i coraz mniej mam na jej temat do powiedzenia – o niektórych rzeczach po prostu opowiedzieć się nie da. Ale przecież ja nie o tym.
Na jubileusze zwykło zapraszać się gości, by samemu nie musieć wygłaszać długich przemówień. Postanowiłem więc zaprosić do pisania dalszej części niniejszej depeszy dwie osoby wychowane w najbliższym sąsiedztwie Polinowa, bo na ul. Targowej w Łosicach, które od początku stycznia do końca lutego gościły na naszej misji, pracując nad upiększeniem budowanego przez nas kościoła. Mowa o siostrach Waszkiewicz: Iwonie i Małgorzacie.
C.D.N.
P.S. Zdjęcia przedstawiają proces powstawania foutou [futu], czyli niejako narodowej potrawy Iworyjczyków. Podobne jest ono nieco do śląskiej kluchy. To o nim mój wujek pisał kiedyś w jednym ze swoich wiekopomnych trzynastozgłoskowców o ucztowaniu:
„Z mąki bananowej skosztowana bułka,
podziałała na mnie jak wymiotna pigułka”.
Stosunkowo często słyszę pytanie o jakieś specyficzne dla kościoła iworyjskiego tradycje. Jest z tym pewien problem, bo mamy tu do czynienia z kościołem niezwykle młodym. Część znanych nam zwyczajów chrześcijańskich trzeba więc dopiero zaszczepić, odpowiednio adoptując je wcześniej do miejscowych warunków. Z drugiej strony tradycje miejscowe najczęściej są nierozerwalnie związane z kultami pogańskimi i nie da się zaadoptować ich do liturgii. Istnieją jednak takie, które w pewien sposób nadają specyficzny rys miejscowego kościoła, a najlepiej jest to widoczne w przypadku Wielkiego Postu.
Środa Popielcowa
Wielki Post w całym Kościele Zachodnim rozpoczyna Środa Popielcowa. Nie znam jednak innego kraju, w którym jej obchody cieszyły się takim powodzeniem. Mimo, że nie jest to święto obowiązkowe, obie msze (rano i wieczorem) gromadzą kilka tysięcy ludzi. Dzieje się tak dlatego, że na posypanie głów popiołem przychodzą nie tylko chrześcijanie, ale i poganie, a nawet muzułmanie. Na nic zdaje się tłumaczenie, że popiół wysypany na głowę to żaden fetysz, ale zewnętrzny znak tego, co ma się dokonać w sercu, a więc nawrócenia i czynienia pokuty za grzechy. Ludzie wychodzą z założenia, że może i nie wiedzą, w czym ten popiół ma im pomóc, ale jeszcze nie słyszeli, by komuś zaszkodził…
Drzewko intencji
Każdego roku przed ołtarzem staje suche drzewko, na którym wierni mogą powiesić kartki ze swoimi wielkopostnymi wyrzeczeniami i intencjami. Wygląda to trochę jak wielkopostna choinka.
Droga Krzyżowa
Droga Krzyżowa od lat w naszej parafii nie odbywa się w kościele, ale w poszczególnych dzielnicach. Każde CEB wyposażone w książeczki z rozważaniami zbiera się więc osobno w umówionym miejscu i odprawia ją idąc gwarnymi ulicami miasta.
Wielkopostne pielgrzymki
Wielkopostne pielgrzymki to zwyczaj w Polsce zupełnie nieznany, a stanowiący rodzaj jednodniowych rekolekcji. Odbywają się one w trzech grupach. Tradycyjnie w pierwszą niedzielę Wielkiego Postu swoją pielgrzymkę mają dzieci, w kolejną młodzież przygotowująca się do chrztu, a w końcu dorośli i młodzież ochrzczona. Przygotowując pielgrzymkę trzeba wybrać najpierw miejsce docelowe, najczęściej na jakiejś plantacji w pobliżu miasta, i miejsca na trzy spotkania po drodze, podczas których omawia się jakiś problem najczęściej związany z hasłem roku. Po dotarciu do celu ma miejsce msza polowa i wspólny posiłek (każdy zabiera coś do zjedzenia ze sobą).
Niedziela Palmowa
Niedziela Palmowa to wielka manifestacja wiary. Procesja z placu przy ratuszu do kościoła zawsze wygląda niezwykle okazale, zwłaszcza że używa się podczas niej prawdziwych liści palmowych. Po mszy oczywiście się ich nie wyrzuca, ale podobnie jak w Polsce zasusza i przynosi do kościoła tuż przed Wielkim Postem następnego roku, by zrobić z nich popiół na Środę Popielcową.
Zaraz obok naszej parafii znajduje się szkoła katolicka. Zarząd nad nią przed laty odgórnie został oddany w ręce ludzi świeckich i rola księży ogranicza się w nich do oceny poziomu życia moralnego i religijnego nauczycieli. Zdarzało się bowiem, że nauczali w niej muzułmanie, buddyści a nawet animiści, ale za to krewni dyrektora.
Poniższa sytuacja miała miejsce naprawdę i spisuję ją na gorąco, skróciłem jedynie trochę odbyty dialog i pozostawiam ją bez dalszego komentarza, a jedynie kilkoma przypisami:
Przychodzi do mnie mężczyzna i mówi:
– Proszę ojca, chciałbym podpisać mój biuletyn nauczyciela.
– Przyniósł pan karnet chrztu1)?
– Gdzieś go zgubiłem.
– A gdzie pan był ochrzczony?
– W Gagnoa.
– Od jak dawna mieszka pan w Soubré?
– Od jakiś pięciu lat.
– Więc możemy sprawdzić w zeszycie z "Dernier du culte"2) czy figuruje tam pana nazwisko.
– Będąc szczery muszę powiedzieć, że od lat go nie płacę.
– Jest pan żonaty? – drążę dalej.
– Tak.
– A w jakim kościele brał pan ślub?
– Kościelnego jeszcze nie brałem.
– Dlaczego?
– Bo to poważna decyzja wziąć tak wielką odpowiedzialność za drugą osobę, a w sercu nie czuję się jeszcze na to przygotowany.
– Mają Państwo dzieci?
– Tak, trójkę.
– I co, zamierza pan zostawić żonę z dziećmi, bo nie jest pan gotowy na „tak wielką odpowiedzialność”? Nie jest na to trochę na to za późno?
– Ale nie mam pieniędzy na ślub.
– To akurat nie problem. Jeśli jest pan gotowy, to możemy to zrobić prawie za darmo na jakiejś mszy wciągu tygodnia, albo na Wielkanoc. Wystarczy 5.000 franków (jakieś 30 zł) na funkcjonowanie biura.
– ...
– A do którego CEB pan należy?
– No, mówiąc szczerze, przestałem tam chodzić.
– Dlaczego?
– Bo za bardzo krytykują tam księży, a ja nie chcę w tym uczestniczyć.
– Żyje pan bez ślubu, nie płaci składek, nie uczestniczy w spotkaniach CEB, więc jaki przykład życia chrześcijańskiego daje pan swoim uczniom?
– Ja nie daję przykładu innym, tylko samemu sobie3).
– Wie pan co? Niech pan lepiej pojedzie do Gagnoa odnowić karnet chrztu, ureguluje "Dernier du culte" za zaległe lata, wybierze się na spotkanie CEB w przyszłym tygodniu i poważnie pomyśli o swojej żonie, bo póki co, na pięć punktów za życie religijne, mimo że jest pan ochrzczony, nie mogę przyznać ani jednego...
- Karnet chrztu to rodzaj dowodu osobistego katolika, w którym wpisywane są daty i miejsca przyjętych sakramentów, spowiedzi wielkanocnej, liczbę dzieci i inne przydatne informacje.
- Dernier du culte to składka w wysokości jednej dniówki rocznie (jej wysokość zależy od zarobków), którą każdy katolik ma obowiązek uiścić w parafii, w której mieszka.
- Tego zdania nie da się dobrze przetłumaczyć. Chodzi mniej więcej o to, że wiara jest sprawą prywatną i ktoś po prostu stara się dobrze żyć.
Pewnego razu brat Jan poszedł skontrolować prace przy wylewaniu schodów do nowego kościoła i zobaczył, że jeden stopień jest nieco pochyły. Bierze miarkę i rzeczywiście: z jednej strony jest dwa centymetry niższy. Woła murarza i pyta:
– Zobacz jak żeś wylał beton, baranie. Przecież razem żeśmy mierzyli i miało być 15 centymetrów z każdej strony.
– Szefie, inaczej się nie dało – odpowiada bez zająknięcia murarz.
– Dlaczego?
– Bo deska była za wąska i z jednej strony nie sięgała linii.
– To nie mogłeś wziąć szerszej?
– ...
Powyższa historia przypomniała mi podobną, którą opowiadał mi jeden z moich współbraci (o. Piotr Boroń CMF), jeszcze przed moim wyjazdem na misje. Pracując kiedyś na Wybrzeżu przygotowywał z młodzieżą jakąś świąteczną dekorację. W jej centrum miał się znaleźć obraz maryjny. Po zamocowaniu okazało się, że wisi krzywo, a w dodatku jeden róg odstaje od ściany. Kazał więc jednemu ze swoich pomocników wejść na drabinę i go poprawić, podczas gdy on sam pójdzie poszukać sznurka. Wrócił po dziesięciu minutach, patrzy, a obraz jak wisiał krzywo, tak wisi.
– No przecież mówiłem, żebyś naprostował ten obraz – mówi już lekko zły.
– No, ale proszę Ojca, przecież wisi – odpowiada chłopak.
– Ale krzywo wisi, nie widzisz?
Odpowiedziało mu milczenie. Sam więc wszedł na drabinę, poprawił obraz, zszedł i pyta:
– Teraz widzisz różnicę?
Chwilę trwało zanim otrzymał potwierdzenie.
Dlaczego o tym opowiadam? By wytłumaczyć, że przeciętny murzyn niemal całkowicie pozbawiony jest wyobraźni. Niektóry mawiają nawet, że murzyn sam nic nigdy nie wymyślił. Tym razem to nie rasizm, ale obserwacja poparta naukowymi badaniami. Historia piśmiennictwa w Afryce (poza jej północnymi krańcami oczywiście) rozpoczyna się wraz z historią kolonializmu. Plemiona afrykańskie same nie wykształciły bowiem kultury pisanej. Najczęściej to dopiero misjonarze uczyli tubylców alfabetu łacińskiego i tworzyli gramatyki ich języków. Według etnografów, brak kultury pisanej owocuje z jednej strony olbrzymią rolą, jaką odgrywają w ich życiu emocje, z drugiej – brakiem myślenia abstrakcyjnego.
P.S. Po zastanowieniu postanowiłem dodać, że chyba nie mamy z czego być dumni, bo poziom rozrywki proponowanej przez współczesną telewizję i spadek czytelnictwa wydają się również nam nie wróżyć nic dobrego...
Afrykę ominął nie tylko okres średniowiecza, który w znakomitym stopniu ukształtował nasz sposób postrzegania świata, ale i rewolucja przemysłowa. Nieco upraszczając można powiedzieć, że jej mieszkańcy zostali wyrwani z epoki kamienia łupanego i wrzuceni do świata ponowoczesnego. Co ciekawe rzeczy takie jak radio, telewizja czy internet nie wpłynęły zasadniczo na sposób ich funkcjonowania. Jest jednak jeden wynalazek, który na zawsze zmienił oblicze Afryki, a jest nim... telefon komórkowy!
To niewiarygodne, ile czasu potrafią spędzić i ile pieniędzy wydać na rozmowy. Dla oszczędności większość ludzi nosi ze sobą nie jeden ale dwa, albo nawet trzy telefony, każdy z numerem innego operatora. W samym Soubré jest kilkanaście anten (wcale nie przesadzam) a w każdej, najbardziej nawet zapadłej wiosce, ludzie wiedzą gdzie pójść albo na jakie drzewo się wdrapać, by złapać zasięg. Gdy zaś zadzwoni ktoś podczas oficjalnego spotkania, potrafią odebrać połączenie i bez zażenowania rozmawiać przy wszystkich. Uważają bowiem, że ci, którzy są na miejscu mogą zaczekać, a ten kto dzwoni może mieć coś ważnego do powiedzenia. Taka kultura...
Ks. Gottfrid Marx w swojej książce „Tajemnicza Afryka”, w której opowiada o swoim doświadczeniu pracy misyjnej na Wybrzeżu Kości Słoniowej, pisze:
"Kultura Afryki i jej mieszkańców nie została wyryta na kamieniu. Nie świadczą o niej również monumentalne ruiny starożytności. Kultura Afrykanów jest kulturą serca, cywilizacją duszy i głębią człowieczeństwa".
Poniekąd ma rację i trudno z tym zdaniem dyskutować. Wiele jednak zależy od punktu widzenia i oczywiście można na tę sprawę popatrzeć zupełnie inaczej...
Dla przeciętnego Iworyjczyka mało ważne jest jakieś dzieło samo w sobie, albo kto czego dokonał. Ważne są nie efekty, ale to, co dzieje się wcześniej, a więc spotkanie, dyskusja, planowanie, radzenie. Nie daj Boże by komuś wydawało się, że poprzez zakasanie rękawów i po prostu zrobienie uda mu się czegoś dokonać. Cała jego praca nic nie znaczy, bo nie zasięgnął wcześniej opinii innych, starszych, mądrzejszych. Takie dzieło możne więc wsadzić, za przeproszeniem, psu pod ogon.
Stąd właśnie wynikają niekończące się spotkania, tworzenie komisji, rad, zarządów, struktur, podział funkcji i odpowiedzialności, których jest więcej niż samych ludzi. Każdy chce być kimś ważnym, docenionym i branym pod uwagę, co zazwyczaj wcale nie idzie w parze z konkretnym działaniem czy choćby minimalnym wysiłkiem. By ludzie mieli poczucie dobrze spełnionego obowiązku wystarczy, że problem zostanie gruntownie przeanalizowany, przedyskutowany i poczynione wspaniałe projekty. Czy coś w końcu z tego wszystkiego wyniknie czy nie, jest sprawą całkowicie drugorzędną. Liczy się droga prowadząca do celu, nie cel sam w sobie. Jest to coś, co nam, wychowanym na zrębach filozofii greckiej, prawa rzymskiego i teologii chrześcijańskiej trudno jest pojąć, ale tutaj tak właśnie to funkcjonuje, i by móc wśród tych ludzi żyć, trzeba to zaakceptować.