nagłówek „Avorum respice mores” (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim herbu Szaława – dawnym właścicielom Polinowa link nagłówka

Depesze Ojca Wojciecha

Anno Domini 2012

17 (74). Swoje krytykujecie, cudzego nie znacie
22 grudnia 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFNiektórzy może zauważyli, że „Depesze” zaczęły ukazywać się również na regionalnym portalu informacyjnym „Podlasie 24”. Nie znaczy to wcale, że nie pozostałem wierny stałym czytelnikom strony Polinowa. Otóż na oficjalnych portalach nie wszystko można powiedzieć, ani tym bardziej napisać. Czasem trzeba teksty nieco ułagodzić, pozostając wiernym politycznej poprawności, a niektórych publikować tam wprost nie wypada. A to, mówiąc wprost, nie bardzo mi pasuje. Tak też ma się sprawa z dzisiejszym tematem.

Można powiedzieć, że święta to czas spotkań, szczególnie z rodziną. A co Polacy lubią robić najbardziej, gdy zbiorą się razem? Oczywiście krytykować i narzekać: na wrednych sąsiadów, głupich polityków i oczywiście środowiska kościelne, w skrócie mylnie nazywane „Kościołem” - „Bo księża to są chciwe, leniwe, niedouczone i w ogóle be…”.

Nie zamierzam podejmować się tu obrony „Kościoła”, bo to nie miejsce ani czas. Zresztą w poszczególnych przypadkach czasami trudno nie przyznać racji stawianym zarzutom. Ważniejsze jest jednak to, że, w odróżnieniu od konstruktywnej krytyki, podobne narzekanie do niczego nie prowadzi. Jak ktoś kiedyś zauważył w podobnym przypadku: „Prawda jest jak dupa – każdy ma swoją” (słowa „dupa” używam tutaj na prawach cytatu, więc proszę mi nie wypominać wulgaryzmów).

Zacznę z zupełnie innej beczki. Jeszcze do niedawna posądzałem niektórych współbraci pracujących na Wybrzeżu Kości Słoniowej o rasizm. Wystarczyło jednak trzy lata w Afryce, by niemal we wszystkim zacząć przyznawać im rację i dziwić się, że potrafili wytrzymać tutaj po dwadzieścia lat i więcej. Niech i mnie wolno więc będzie przy tej okazji ponarzekać na stan duchowieństwa, ale nie w Polsce, tylko tutaj, na Wybrzeżu:

  1. Na długo w pamięci pozostanie mi uroczysta msza św. z biskupem na zakończenie sesji otwarcia roku pastoralnego. Seminarium kończyłem we Wrocławiu, więc przy podobnych okazjach jestem przyzwyczajony raczej do majestatu gotyckiej katedry o tysiącletniej tradycji. Tutaj nie dość, że msza odbywała się w salce katechetycznej (tymczasowa sala służąca za katedrę znajdowała się za daleko, bo o jakieś 500 metrów dalej i nikomu jakoś nie chciało się ruszać z miejsca), a kazania nie głosił biskup, ale ksiądz, który czytał gotowca wydrukowanego z internetu (siedziałem w pierwszym rzędzie i mogłem odczytać na górze kartki adres strony, z której pochodził), to jeszcze Pan Jezus w Najświętszym Sakramencie był… hm… lekko nieświeży (hostie czuć było pleśnią) i naprawdę miałem wątpliwości, czy msza św. była ważna z powodu braku postaci eucharystycznych.
  2. Klasykiem jest sprawozdanie księdza odpowiedzialnego zdaje się za duszpasterstwo dzieci w diecezji (tego nie jestem pewien), który na sesji zakończenia roku pastoralnego, poproszony o podsumowanie swojej działalności, w obecności biskupa, wszystkich księży i sióstr zakonnych pracujących w diecezji, bez mrugnięcia okiem stwierdził po prostu: „W tym roku zrobiliśmy niewiele, ale to, co zrobiliśmy, zrobiliśmy z miłością. Dziękuję”. Sprawozdanie przyjęto bez zastrzeżeń.
  3. To, co dzieje się na spotkaniach dekanatu, pominę milczeniem (no może wspomnę tylko, że przysłowiowemu młóceniu słomy, z którego absolutnie nic nie wynika, nie ma tam końca). Podczas jednego z nich spotkałem jednak diakona, który poproszony o przewodniczenie nieszporom nie wiedział, który tydzień Liturgii Godzin aktualnie odmawiamy (w tym miejscu zapewne osoby duchowne i konsekrowane lepiej zrozumieją moje rozterki).
  4. Postawa roszczeniowa miejscowego kleru jest zatrważająca. Jeden ze współbraci opowiadał mi niedawno, że podczas spotkania kleru w ich diecezji padła propozycja, aby biali misjonarze fundowali samochody miejscowym księżom, „no, bo przecież ich stać...”. Pomijam już sprawę, że oczekiwania finansowe naszego biskupa są, delikatnie mówiąc, nieco wygórowane, bo dotyka to wszystkich księży, nie tylko białych; a że ktoś kiedyś podpisał jakiś kontrakt między diecezją a Zgromadzeniem?… Kto by się tym dzisiaj przejmował? Niestety problem ten dotyczy również naszych czarnych współbraci, których podejście do Zgromadzenia przypomina niekiedy stosunek rolnika do dojnej krowy.
  5. Niektórzy misjonarze, wracając po latach na Wybrzeże by odwiedzić parafie które tworzyli i kościoły, które budowali, zaczynają płakać, bo to, co było dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach i na co poświęcili najlepsze lata swojego kapłańskiego życia, dzisiaj niejednokrotnie przypomina slums i ruinę. No cóż, takie pojęcia jak piękno i funkcjonalność są tutaj ludziom niejednokrotnie jakby obce.

Paradoksalnie, wszystkie powyższe przykłady (a wybrałem tylko kilka najbardziej wyrazistych) są dowodem żywej obecności Ducha Świętego w Kościele… No bo jak inaczej, bez jego działania wytłumaczyć, że pomimo tych wszystkich niedoskonałości Kościół nie dość, że nadal istnieje, to jeszcze prężnie się rozwija? Po ludzku to niemożliwe…

16 (73). Czarny kamień
8 grudnia 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFW naszym parafialnym sklepiku, między różnego rodzaju dewocjonaliami, kupić można„czarny kamień” (pierre noire). Z wyglądu przypomina on kawałek łupka, a służy do leczenia ukąszeń węży i innego rodzaju jadowitego tałatajstwa. Sposób jego produkcji jest ściśle strzeżoną tajemnicą. Z tego co wiem, pewien misjonarz z Belgii ze Zgromadzenia Misjonarzy Afryki, zwanego Ojcami Białymi, zdobył tak wielkie zaufanie krajowców, że ich szaman, pod przysięgą zachowania tajemnicy, powierzyli mu sekret jego wyrobu. Wolno mu było przekazać go wyłącznie wąskiemu gronu swojej najbliższej rodziny, która od tego czasu zajmuje się wyrobem tego medykamentu, a Zgromadzenie dystrybucją na terenach krajów tropikalnych.

Jak to działa? Należy naciąć miejsce ukąszenia nożem, albo żyletką, powodując krwawienie i przyłożyć w to miejsce czarny kamień. Ten „przysysa” się do rany, wchodząc z krwią w jakąś reakcję i „filtruje ją”, wchłaniając truciznę. Dobra, wiem jak niedorzecznie to brzmi, tyle tylko, że… to działa. Nie wiem jak, ale jestem tego naocznym świadkiem. Słyszałem też świadectwa innych misjonarzy, którzy dzielili się swoimi doświadczeniami w leczeniu tym sposobem również ropiejących wrzodów.

Sam nigdy przez węża ukąszony nie byłem i wolałbym, aby tak już zostało. W podobnym wypadku zdałbym się mimo wszystko na surowicę. Co jednak, jeśli ukąszenie takie zdarzy się daleko od ośrodków zdrowia? Plantatorzy i rolnicy często noszą więc czarny kamień w kieszeni. W dodatku to specyfik wielokrotnego użytku. Po przyklejeniu się czarnego kamienia do rany należy poczekać czasem kilka dni, aż sam odpadnie – to znak, że cała trucizna z rany została wyssana. Później, według załączonej instrukcji, wrzucamy go do gorącej wody na jakieś pół godziny, aż przestanie wydzielać małe bąbelki powietrza. Następnie przez dwie godziny trzymamy go w mleku, by w końcu umyć w zimnej wodzie i wysuszyć. I już możemy stosować go ponownie. Medycyna naturalna, efekt placebo, a może jednak magia? Próbowałem zasięgnąć informacji kilku znajomych lekarzy i studentów medycyny, ale w Polsce nikt o tym specyfiku nie słyszał...

15 (72). Idziemy na zakupy, czyli poradnik początkującego rasisty
24 listopada 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFWielkimi krokami zbliżają się święta, a wraz z nimi okres wzmożonych zakupów. Dziś zatem o nich słów kilka.

Wybierając się na afrykańskie zakupy na dobry początek trzeba wiedzieć, że przeciętny czarny człowiek jest daleko większym rasistą niż przeciętny człowiek biały. Ten drugi przez tego pierwszego jest bowiem postrzegany jako chodzący bankomat – człowiek bogaty i naiwny, którego trzeba naciągnąć na ile się da, przy czym nie jest to uważane za coś złego. Wręcz przeciwnie – grzechem byłoby niewykorzystanie frajera. Sposób usprawiedliwiania się wgląda następująco: biali przez wieki wykorzystywali ludzi czarnych do niewolniczej pracy, a i dzisiaj zbijają fortuny na naturalnych bogactwach Afryki. Tak więc oszukanie białasa jest formą częściowego wymierzenia sprawiedliwości dziejowej. A że taka Polska mało, że nigdy nie miała kolonii, to jeszcze przez prawie 200 lat sama była podbita i zależna od obcych mocarstw? A kogo to obchodzi? Jesteś biały! Można tu spędzić większość część życia, a nawet się tu urodzić, doskonale poznać język, kulturę i próbować uczciwie zarabiać na swoje utrzymanie, a i tak zawsze pozostanie się kimś obcym. Obok wiecznie zaśmieconych ulic afrykańskich miast nieźle obrazował to film „Krwawy diament”, który polecałem przed wakacjami.

Kiedy więc idziemy na zakupy np. na targ albo do sklepiku z pamiątkami, warto poznać kilka podstawowych zasad:

  1. Nie należy się spieszyć (choroba wszystkich głupich toubabou); żeby kupić coś taniej, trzeba poświęcić trochę czasu.
  2. Należy wszystko dobrze obejrzeć i porównać ceny u różnych sklepikarzy – będziemy mieli ogólne rozeznanie w cenie i wiedzieli, który sprzedawca jest najmniej pazerny.
  3. Nigdy nie należy podawać ceny jako pierwszy. Trzeba to wymóc na sprzedającym, a potem wykrzyknąć coś w rodzaju: „Co?! Tak Drogo?! Chyba żeś zgłupiał!” Automatycznie zyskujemy w ten sposób w oczach sprzedającego.
  4. Jeśli nie mamy rozeznania, podaną cenę należy podzielić przez trzy (niektórzy radzą przez pięć), podać wynik jako proponowaną cenę zakupu i zacząć się targować.
  5. Zazwyczaj udaje się nabyć przedmiot po cenie co najmniej dwukrotnie niższej niż ta podana na początku, a i tak możemy być pewni, że jako biali zostaliśmy oszukani.
  6. Wytargujemy więcej, jeśli będziemy targować się o kilka rzeczy jednocześnie, zamiast o każdą pojedynczo. Poza tym, po dokonaniu transakcji wiązanej, albo jakiejś wartościowszej rzeczy warto upomnieć się o prezent (z franc. cadeau): zawsze dostaniemy jakiś drobiazg extra.
  7. Najlepszym sposobem na robienie zakupów jest zabranie ze sobą zaprzyjaźnionego tubylca. Mechanizm działa następująco: zostawiamy go w pobliżu i każemy zaczekać w ukryciu, po czym sami idziemy oglądać towar, wybrzydzając przy tym i w końcu nic nie kupując. Po odejściu tłumaczymy naszemu znajomemu co dokładnie ma kupić i podczas właściwych zakupów sami się chowamy. Miejscowy zawsze wytarguje więcej.
  8. Czasem warto jest targować się nieumiejętnie i zapłacić więcej. Po pierwsze zdobędziemy sobie w ten sposób czyjąś przychylność. Po drugie, to co dla nas stanowi niewiele znaczące kilka złotych, dla nich może oznaczać zaspokojenie głodu swojej rodziny. Oni nie przyszli tu żebrać, ale, na swój sposób, uczciwie zarobić na życie, które usłane jest tutaj różami wyjątkowo kolczastymi.
14 (71). Cztery pory roku
10 listopada 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFW Polsce środek listopada, a więc najbardziej przygnębiająca pora roku: ciemno, zimno i mokro – aż mi ciarki przechodzą po plecach, na samo tego wspomnienie. Tutaj na szczęście lato trwa 12 miesięcy. Czasem jest suche, czasem przekropne, ale zawsze mniej lub bardziej upalne.

Nie przeczy to wcale występowaniu pór roku. W dodatku podobnie jak w Europie mamy ich cztery, z tym że trochę inne, bo wyznaczane nie przez temperatury, a deszcz. Temperatura jest tu raczej stała (w dzień prawie zawsze powyżej 30°C i rzadko zbliża się do 40°C), a zmiany dotyczą raczej wilgotności powietrza. Mamy zatem dwie pory deszczowe: dużą – trwającą od marca do lipca, i małą – od końca września do połowy listopada, oraz dwie pory suche: dużą – od połowa listopada do początku marca (w tym czasie może występować harmatan) i małą – przypadającą na sierpień i wrzesień, która to jest najprzyjemniejszą porą roku (jeśli więc ktoś będzie się kiedyś wybierał w te strony, polecam właśnie te dwa miesiące).

Pora sucha nie znaczy wcale, że w tym czasie jest naprawdę sucho. Mówimy o tropiku: rzadko zdarza się tu tydzień zupełnie pozbawiony deszczu. Zdarzają się za to suche burze – niebo jest zachmurzone, wieje wiatr i wokół walą pioruny, ale nie spada ani jedna kropla deszczu. Duża pora sucha to również okres, w którym większość drzew liściastych gubi liście, które oczywiście zaraz odrastają, ale przez chwilę przypomina to bardzo ciepły polski październik.

W porze deszczowej za to pada w zasadzie codziennie, z reguły po południu, przez jakąś godzinę lub dwie. A kiedy pada tropikalny deszcz człowiek ma wrażenie, że w powietrzu nie ma dość powietrza by oddychać i brodzi po kostki w wodzie. Kiedy nie pada, świeci słońce i robi się wtedy naprawdę parno, tak że pot spływa po… – no, powiedzmy, że nie tylko po plecach. Pranie schnie przy tym trzy dni, a potem i tak zaczyna pleśnieć w szafie i co jakiś czas trzeba je przeprać i przewietrzyć.

13 (70). Co się zdarzyło podczas spotkania polskich misjonarzy w Jamusukro
27 października 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFO spotkaniach polskich misjonarzy misjonarzy już kiedyś pisałem. Ostatnie z nich miało miejsce wyjątkowo nie po Bożym Narodzeniu ani Świętach Wielkanocnych, ale w październiku, a to z powodu pierwszej w historii wizyty na Wybrzeżu przewodniczącego Komisji Konferencji Episkopatu Polski ds. Misji. Od 2011 roku jest nim bp Jerzy Mazur. Możecie go pamiętać w związku z aferą sprzed kilku lat, kiedy to Rosjanie nie chcieli go wpuścić do kraju po urlopie. Był wówczas biskupem diecezji św. Józefa w Irkucku.

O samym spotkaniu jako takim pisał nie będę, bo to nudne. Było udane i niech tyle wystarczy. Odbywało się w bazylice w Jamusukro, o której też już pisałem, a o samym mieście będzie jeszcze kiedyś oddzielna depesza. O czym więc w końcu chcę dzisiaj pisać? Otóż przy bazylice znajdują się dwa bliźniacze budynki w stylu neoklasycznym. W jednym z nich znajduje się rektorat i część mieszkalna zajęta przez Pallotynów, drugi to Dom Papieski. I z powodu braku miejsca właśnie w tym drugim budynku przygotowano dla nas (przed)pokoje. Zaraz po złożeniu bagaży ruszyliśmy więc z o. Tomaszem Pawlikiem CMF i ks. Andrzejem Zawadzkim na poszukiwania i zwiedzanie papieskich apartamentów. Udało się! A resztę niech dopowiedzą zdjęcia.

12 (69). Odpust parafialny
13 października 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFW niedzielę 7 października, w święto wspomnienia NMP Różańcowej, nasza wspólnota parafialna po raz pierwszy w ponad dziesięcioletniej historii swojego istnienia w sposób uroczysty świętowała odpust. Dlaczego dopiero teraz? Różnego rodzaju chrześcijańskie tradycje, nawet te ze starożytnym rodowodem, trzeba tu wprowadzać powoli, aby miały czas się ukorzenić. Nie wszystko naraz. Za to oprawa święta parafii wreszcie była taka, jaka być powinna.

Najpierw, podczas mszy św. w niedzielę poprzedzającą odpust, zamiast homilii miała miejsce nauka o istocie i możliwości otrzymania w tym dniu odpustu zupełnego. W czwartek zaczęliśmy triduum modlitewne ku czci naszej patronki. Każdego dnia była też okazja do spowiedzi, co wcale nie jest tutaj regułą. Wreszcie nadszedł wyczekiwany dzień parafialnego święta. Jak rankiem w każdą niedzielę, odprawione zostały msze św. o 7:00 i 9:00 (na późniejsze prawie nikt i tak by nie przyszedł, dlatego są tylko dwie; swego czasu eksperymentowaliśmy jeszcze z mszą św. o godz. 18:00, ale nic z tego nie wyszło), podczas których uroczyście został otwarty w naszej parafii rok pastoralny. Punktualnie o 12:00 zaplanowany był wspólny posiłek zorganizowany przez Legiony Maryjne (dołączyć mógł się każdy pod warunkiem przyniesienia jakiegoś dania, więc skończyło się na osobach najbardziej zaangażowanych w życie parafialne). Według niepisanej tradycji jego rozpoczęcie opóźniło się o afrykański kwadrans, czyli godzinę i piętnaście minut (nie żartuję - można by według tego niemal ustawiać zegarki).

Z kolei wieczorem, po wspólnym różańcu w intencji powołań kapłańskich i zakonnych, miała miejsce projekcja filmu fabularnego o historii objawień w Fatimie. Był wyświetlany na dużym ekranie, jak w prawdziwym kinie (nowy projektor przywiozłem po wakacjach z Polski), a głośne reakcje widzów, jak śmiech czy pomruki zadowolenia, oburzenia i dezaprobaty, do dzisiaj brzmią w moich uszach. Murzyni nie potrafią bowiem oglądać filmu w ciszy, ale wszystko, co dzieje się na ekranie natychmiast musi być skomentowane, choćby groźnym pomrukiem. Nie przeszkadza to jednak w obiorze filmu, tak jak to ma miejsce gdy ktoś gada podczas seansu. Wręcz przeciwnie – dodaje mu to niepowtarzalnego uroku. Tylko straganów zabrakło. Ale za rok postaramy się również i o nie.

11 (68). Jestem rasistą
30 września 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFStare powiedzenie misjonarskie mówi, że misjonarzem zaczyna się być po drugim urlopie (z tym, że ten następuje zazwyczaj po 4-6 latach pracy, a nie – jak w moim przypadku – po trzech). Chodzi chyba o to, że z jednej strony wraca się już bardziej jak do siebie, z drugiej – można zapomnieć o jakiejkolwiek egzotyce – istnieje tylko szara codzienność. I dla mnie nadszedł ten czas. Czy więc od momentu przyjazdu na misje coś się zmieniło w sposobie postrzegania przeze mnie świata? Na pewno. I nie chodzi mi tylko o to, że przytyłem. Pierwszą rzeczą jest chyba to, że stałem się... rasistą!

Nie znaczy to, że nie kocham ludzi, z którymi przyszło mi pracować, albo uważam ich za gorszych od siebie. Stwierdzam po prostu, że istnieją między nami różnice w sposobie pojmowania świata i trudno jest nam znaleźć wspólny język (nie chodzi mi w tym momencie o język francuski, a brak wspólnej płaszczyzny umożliwiającej dialog, jakby ktoś pytał). Pomijam też fakt, że rasizmu nauczyli mnie sami murzyni. Dochodzi do tego, że największym komplementem, który możemy powiedzieć murzynowi, to że myśli jak biały. Podczas wakacji usłyszałem następujący dowcip, który nieźle oddaje to, o czym mówię:

  • Jaka jest różnica między turystą a rasistą?
  • Jakieś 30 minut.

Nie śmieszny? No to posłuchajcie: historia mojego powrotu na Wybrzeże zaczęła się o czwartej nad ranem, kiedy to trzeba było zerwać się z łóżka, żeby zdążyć na samolot. Na lotnisku spotkałem się ze współbratem, o. Tomkiem Pawlikiem CMF, z którym odbywałem dalszą podróż, oraz wspólnymi znajomymi (którzy, nawiasem mówiąc, znaleźli sobie dziwne hobby wstawania w środku nocy by przeżyć ckliwe pożegnanie, a później jakby nigdy nic iść do pracy). Lot do Brukseli minął bez przygód. Na samolot do Abidżanu czekaliśmy 5 godzin, do czego byliśmy przygotowani, w przeciwieństwie do tego, co nastąpiło potem. Bo potem było już tylko gorzej.

Przy wsiadaniu do samolotu kilka osób (czarnych) zdążyła się pokłócić o miejsca (nie ważne, że te są numerowane) i przestrzeń w lukach na bagaż podręczny. Kiedy po uprzejmej, ale i stanowczej interwencji załogi wszyscy wreszcie usiedli okazało się, że samolot ma awarię i dla jej usunięcia trzeba opuścić samolot. Zaczęło się ogólne szemranie (słyszałem, że podobna sytuacja miała miejsce dwa tygodnie wcześniej, kiedy na Wybrzeże wracał mój wujek; stąd już tylko krok do wniosku, że przynajmniej Bruss Arliness wysyłają do Afryki swoje najgorsze maszyny). Trudno się tym pretensjom dziwić, ale z drugiej strony lepiej wylądować w końcu na lotnisku w Abidżanie, niż gdzieś po drodze, np. w Morzu Śródziemnym.

Ostatecznie lot był opóźniony cztery godziny. Kiedy wreszcie zmęczeni sześciogodzinnym lotem (19. godzina mojej podróży) wylądowaliśmy w Abidżanie, okazało się, że w dzielnicy, w której mamy parafię, doszło do serii ataków na posterunki policji i żandarmerii. Były ponoć nawet strzały z broni ciężkiej. „Nieznani sprawcy” zabrali broń stróżom prawa i (tfu!) porządku, pozamykali ich w komisariatach i uciekli. Kiedy zdążyli się już dobrze schować i nie było niebezpieczeństwa, że wrócą, na pomoc ruszyły posiłki i tym razem zamknięto całą dzielnicę aż do rana. Noc spędziliśmy więc koczując na lotnisku, próbując zdrzemnąć się na twardych krzesełkach w jakimś bufecie. O szóstej rano wzięliśmy taksówkę i dojechaliśmy do naszej parafii. Taksówkarz zażądał za kurs 4 razy więcej niż normalnie. Byliśmy zbyt zmęczeni i źli, żeby się z nim targować. Zapłaciliśmy.

10 (67). Filmy na lato
16 czerwca 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFZ przyczyn których nie zamierzam tutaj wyjaśniać, również i w tym roku przyjechałem na urlop do Polski. Wiąże się to z trzymiesięczną przerwą w publikacji kolejnych depesz. Nie chcąc jednak zawieść tych, którzy zdążyli się z nimi zżyć, przygotowałem niniejszą depeszę.

Zaczyna się lato: czas wymarzonych wakacji i urlopów, intensywnych przeżyć i przygód. Takim przynajmniej jawił mi się on kiedy byłem jeszcze dzieckiem, ale chyba udało mi się coś z tego entuzjazmu uratować. Nie każdy jednak może zrealizować swoje marzenia. Nie każdego stać na sfinalizowanie jakiejś wyśnionej wyprawy do egzotycznych miejsc. Wreszcie dla niektórych ważniejsza jest spłata kredytu za samochód, remont mieszkania, zakup lodówki, opłacenie czesnego na studiach, wyprawka dla dzieci do szkoły… Bo życie bywa brutalne, i bywa, że boli.

Cóż więc pozostaje? Pozostają książki podróżnicze i filmy, które niekiedy w niemal magiczny sposób potrafią nas przenieść do miejsc nigdy niewidzianych. Nie żebym namawiał kogoś do spędzania najpiękniejszych dni w roku zamkniętym w czterech ścianach z książką w ręku lub przed telewizorem, bo i w najbliższej okolicy można znaleźć wiele rzeczy wartych obejrzenia (co udowadnia m.in. niniejsza strona internetowa – wystarczy trochę poszukać), ale pogoda w Polsce bywa kapryśna, więc może warto wcześniej przygotować się na taką ewentualność.

Przed moim wjazdem na misje, jeszcze w seminarium, moi współbracia wspaniałomyślnie postanowili mnie uszczęśliwić wypożyczając w każdy czwartek filmy o Afryce, skutecznie doprowadzając mnie tym w końcu do szału. Trwało to jakiś czas, skutkiem czego jeszcze dzisiaj bez większych problemów potrafię wymienić kilkanaście tytułów o tej tematyce. Z reguły przypominają one jednak barwne pocztówki, które nijak mają się do rzeczywistości, albo też traktują ją bardzo wybiórczo. Istnieją oczywiście wyjątki. Postanowiłem zatem skomponować listę kilku z nich, które, moim prywatnym zdaniem, zasługują na szczególną uwagę osób, żywo zainteresowanych tą tematyką. Dzięki obrazom takim jak te, jak i odrobinie nieodzownej wyobraźni, można nie tylko poznać bliżej mentalność mieszkańców gorącego kontynentu, ale i prawie poczuć jego zapach, który zazwyczaj bynajmniej nie pieści zmysłów. Oto one:

  1. Strzelając do psów (2005)
  2. Krwawy diament (2006)
  3. Nigdzie w Afryce (2001)
  4. Ostatni król Szkocji (2006)

Korciło mnie, żeby dorzucić jeszcze jeden lub dwa tytuły, ale postawiłem na względną różnorodność. Wybrałem też jedynie te, w których Afryka odgrywa rolę niejako pierwszoplanową, a nie stanowi jedynie tło dla przedstawionej historii. Uczciwie ostrzegam, że nie są to obrazy łatwe ani przyjemne w odbiorze, dlatego uprzejmie proszę zwracać uwagę na ograniczenia wiekowe. Odradzam je też ludziom wrażliwszym (no może poza „Nigdzie w Afryce”, bo to jednocześnie piękna historia miłosna). No cóż – taka właśnie jest Afryka. Czujcie się zatem ostrzeżeni. Wszystkim bez wyjątku polecam już za to cykl programów pana Wojciech Cejrowskiego „Boso przez świat” o Afryce Zachodniej.

9 (66). Jedzenie termitów
2 czerwca 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFStare powiedzenie mówi: „co kraj, to obyczaj”, a inne: „gorszy się tylko gorszy”. Dotyczy to również kuchni. Kuchnia polska, z uwagi na brak w naszej historii długich okresów głodu, obecnych chociażby w historii Francji, jest stosunkowo uboga w wymyślne dania, i może dlatego tak smaczna. Na świecie je się bardzo różne świństwa. Nie inaczej jest z krajami Afryki.

Weźmy takie termity (nie zamierzam dawać tu wykładu zoologicznego, więc jeśli ktoś jest ciekawy ich trybu życia, nich poszuka informacji w internecie albo poczyta „Tomka na czarnym lądzie” Alfreda Szklarskiego). Małe, białe robotnice są zdatne do jedzenia na surowo (próbowałem tylko raz, po jakimś programie o sztuce przetrwania w trudnych warunkach, ale trudno tu mówić o jakiś walorach smakowych). Prawdziwym przysmakiem jest królowa termitów, jednak wcale nie jest łatwo się do niej dostać. Ukryta mniej więcej pośrodku kopca, w komorze nieco poniżej poziomu ziemi i dobrze strzeżona przez zastępy strażników. Aby się do niej dostać należy rozwalić cały, twardy jak beton, kopiec. Konieczny jest do tego kilof. Kiedy się już tego dokona, reszta termitów nie ma racji bytu i w ciągu kilku dni kopiec pustoszeje.

W porze deszczowej za to, zaraz po pierwszych opadach, z kopca wychodzą tysiące skrzydlatych termitów w celu rozmnażania i założenia nowych kopców (królowa jest zapładniana tylko raz w życiu). Rytuał godowy rozpoczyna się w nocy, a jako że skrzydlate termity lecą do światła, wystarczy postawić pod lampą lub latarnią miskę z wodą, by wypełniła się żywą manną z nieba. Rano odcedzamy wodę, a termity wkładamy na pewien czas do rozgrzanego piekarnika, aby je wysuszyć i uprażyć. Podczas prażenia termitom odpadają skrzydła, które następnie należy wydmuchać, bo obstają w gardle. I już możemy siadać do stołu. Termity są bogate w białko i bardzo pożywne, stanowiąc dzięki temu znakomity suplement diety. Ich smak przypomina prażone ziarnka słonecznika.

Przede mną jeszcze przynajmniej jedno danie, którego boję się spróbować: sos z gąsienic. Ale kiedyś się przemogę i, o ile treść żołądka nie cofnie mi się przy tym do gardła, nie omieszkam Wam o tym opowiedzieć.

8 (65). Nie tylko w pustyni, nie tylko w puszczy
19 maja 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFHenryk Sienkiewicz, w znakomitej skądinąd powieści w „Pustyni i w Puszczy” (choć znam osoby uważające, że powinno się ją czytać w czyśćcu – za pokutę), wspomina między innymi problemy z katechizacją Afrykańczyków, jakie napotykają jego bohaterowie:
Pojęcia o złem i dobrem miał [Kali] aż nadto afrykańskie, wskutek czego między nauczycielem a uczniem zdarzyła się pewnego razu taka rozmowa:

– Powiedz mi – zapytał Staś – co to jest zły uczynek?
– Jeśli ktoś Kalemu zabrać krowy
– odpowiedział po krótkim namyśle – to jest zły uczynek. – Doskonale! – zawołał Staś – a dobry?
Tym razem odpowiedź przyszła bez namysłu:
– Dobry, to jak Kali zabrać komu krowy.

Nie wiem, skąd Sienkiewicz czerpał podobne informacje, którymi książka jest zresztą naszpikowana, natomiast faktem jest, że i dzisiaj można spotkać ludzi myślących w podobny sposób i uwierzcie mi, że z reguły wcale nie jest to zabawne. Kiedy na przykład ktoś mówi na spowiedzi, że ukradł sznurek, należy się dopytać, co było przywiązane na drugim jego końcu, bo może się okazać, że był to wół.

Podzieliłem się tą obserwacją z jednym z naszych kleryków, który oburzony stwierdził, że nie można sprawy tak uogólniać, bo ludzie z niektórych plemion wcale tak nie myślą (co moim prywatnym zdaniem stanowi jedynie potwierdzenie reguły). Staś był zbyt młody, by zmiarkować, że podobne poglądy na złe i dobre uczynki wygłaszają i w Europie – nie tylko politycy, ale i całe narody – dodaje pesymistycznie polski noblista. Dlaczego więc dziwić się murzynom?

7 (64). Grand Bassam
5 maja 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFPierwszą stolicą Wybrzeża Kości Słoniowej, będącego wówczas jeszcze kolonią francuską, było położone kilkadziesiąt kilometrów na wschód od Abidżanu, Grand Bassam. To takie Ivoryjskie Gniezno, tylko że 1000 lat młodsze. To tutaj 28 października 1895 roku przybyli pierwsi misjonarze. W stulecie tego wydarzenia, w pobliżu miejsca ich lądowania, postawiono pomnik upamiętniający to wydarzenie. Dziś niestety miasto okres świetności ma już dawno za sobą. Przemysł i wszystkie wielkie inwestycje zostały przeniesione do Abidżanu, a z uwagi na sytuację polityczną i ogólną niechęć do białych, turyści coraz rzadziej tu zaglądają, wybierając spokojniejsze i bardziej przyjazne kraje. Poza kilkoma wyjątkami, wspaniałe domy kolonialne, powoli, acz nieuchronnie, popadają w ruinę. I tutaj zaczyna królować bród, góry walających się śmieci, brzydota i bylejakość. Wokół ciągle jeszcze rozciągają się co prawda wspaniałe plaże, niestety są coraz bardziej zanieczyszczone z uwagi na bliskość abidżańskiego portu. Warto za to zajrzeć na miejscowy cmentarz. Jego wygląd stanowi jeden z nielicznych chlubnych wyjątków od reguły.

6 (63). Pagn
21 kwietnia 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFPagn to rodzaj barwnego materiału, z którego zazwyczaj szyje się tu ubrania lub używa do dekoracji. Kupuje się go na sztuki (piece) o znormalizowanej wielkości. By uszyć koszulę wystarcza jedna, ale już na sukienkę potrzeba ich zazwyczaj trzy (wydaje się, że życie kobiece jest zawsze bardziej skomplikowane). Istnieją jego różne jakości, przybliżona cena wynosi od 2 do nawet 50€ za sztukę, a liczba wzorów i kolorów potrafi przyprawić o zawrót głowy. Niektóre są przygotowywane zresztą na jakieś specjalne okazje, np. w okresie kampanii wyborczej zdarzają się nawet takie z podobiznami kandydatów.

Co roku episkopat ivoryjski produkuje ozdobiony emblematami religijnymi pagn narodowy (pagn national), z którego nasi parafianie są w zasadzie zobowiązani uszyć uniformy do chrztu, pierwszej komunii czy bierzmowania (ich krój jest już dowolny). Nie są to jednak ubrania jednorazowe, ale używa się ich później od święta albo i co dnia. Stają się tym samym elementem dawanego świadectwa.

5 (62). Pogańska ofiara albo rekolekcje wielkopostne
25 lutego - 7 kwietnia 2012 r.
Część I: Wstęp
25 lutego 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFW tym tygodniu zaczął się okres Wielkiego Postu, będący dla tych, którzy chcą nazywać się chrześcijanami, czasem szczególnego wysiłku duchowego i przygotowania do najważniejszych świąt w roku. Wśród ćwiczeń wielkopostnych szczególne miejsce zajmują rekolekcje – czas refleksji i wzmożonej modlitwy, na które coraz więcej ludzi niestety nie potrafi lub nie chce znaleźć czasu. Jeśli więc ktoś chce, może potraktować kolejne odcinki niniejszej depeszy jako swego rodzaju internetowe mini-rekolekcje (oczywiście niemające na celu zastąpienie tych parafialnych). Będą się one ukazywały regularnie co tydzień: począwszy od dzisiaj, aż do Wielkiej Soboty. Dla tych, którzy chcieliby podejść do tematu poważnie, pod właściwym tekstem depeszy umieszczam pytania i polecenia do tekstu oraz skrót do odpowiedniego fragmentu Pisma Świętego do prywatnej medytacji. Ci, który uważają, że to zbyt daleko idąca indoktrynacja, niech po prostu zakończą lekturę odpowiednio wcześniej. Przepraszać nie zamierzam.

Jak już wspomniałem, Wielki Post ma nas przygotować nas do świąt wielkanocnych, podczas których w sposób szczególny wspominamy punkt zwrotny w historii ludzkości, a więc ofiarę, jaką złożył za nas na krzyżu Jezus Chrystus. I właśnie słowo „ofiara” chciałbym tu zaakcentować. Nam kojarzy się ono chyba przede wszystkim z „ofiarowaniem” czegoś komuś, a więc podarunkiem lub bezpośrednio z mszą świętą. Czy nie wbijano nam do głów podczas długich lat katechezy szkolnej, że msza to „Najświętszą Ofiara”? Ale czy ktoś wytłumaczył, co kryje się pod tym stwierdzeniem?

Pomyślałem, że warto byłoby zobaczyć jakie znaczenie ma to słowo dla przeciętnego Ivoryjczyka. Chrześcijaństwo na Wybrzeżu Kości Słoniowej jest stosunkowo młode (pierwsi misjonarze przybyli na te ziemie nieco ponad sto lat temu) i istnieje ono obok tradycyjnych kultów pogańskich, o których wspominałem już niejednokrotnie. Jak wyglądają zatem pogańskie ryty ofiarne i jakie podobieństwa można znaleźć między nimi a obrzędami mszy św.? Wbrew pozorom są one uderzające1. A zatem zacznijmy:

W tradycji afrykańskiej potrzebne łaski wypraszane są za pośrednictwem duchów przyrody i przodków. Niemal każda wioska ma wyznaczony specjalny dzień na złożenie im rocznej ofiary. Ich ryty oczywiście różnią się nieco między sobą, jednak ogólny schemat pozostaje ten sam. Oto opis jednej z nich:

1) Przy przygotowaniu niniejszego cyklu w większej części oparłem się na katechezach przygotowanych przez mojego proboszcza – o. Zbigniewa Łasia CMF, tylko gdzieniegdzie coś zmieniając bądź dorzucając od siebie.


Część II: Obrzędy wstępne
3 marca 2012 r.

O wschodzie słońca, ubrani w białe stroje mieszkańcy wioski, zbierają się na placu pośrodku wioski i ze śpiewem na ustach ruszają w drogę. Procesja zatrzymuje się przed miejscem przeznaczonym do składania ofiar. Nikt nie ma prawa postawić na nim swojej stopy dopóki szef wioski, zazwyczaj tożsamy z najwyższym kapłanem, nie dokona rytów przebłagalnych. Występując przed zgromadzonych wiernych podrzyna gardło kurze i rzuca ją na miejsce święte. Jeśli kura zdechnie na brzuchu, znaczy to, że duchy są łaskawe i spokojnie można kontynuować obrzędy. Jeśli jednak w przedśmiertnych drgawkach kura przewróci się na plecy i zdechnie w tej pozycji, oznacza to, że duchy są zagniewane i nie przyjęły ofiary. Całą operację należy zatem powtórzyć i dzieje się tak aż do momentu, gdy jakaś kura zdechnie w końcu na brzuchu lub zabraknie kur. W tym drugim przypadku wraca się do wioski i przekłada ofiarę na inny dzień, mając nadzieję, że duchy będą wówczas w lepszym humorze.

W innych plemionach ryty ekspiacyjne nie muszą być tak krwawe. Zamiast podrzynania kurzego gardła wylewa się na przykład palmowe wino na ziemię mówiąc: „Niech przyjdzie pokój!”, a wszyscy zebrani odpowiadają: „Niech przyjdzie!”. Następnie wszyscy wspólnie śpiewają: „Przodkowie, nie ofiarowaliśmy wam ofiary, więc jesteście na nas zagniewani. Tak jak szympans bijący swoje dziecko nie zrzuca go na ziemię, tak i wy, przodkowie, przebaczcie nam, a my obiecujemy poprawę”, wychwala się wielkie dzieła, jakie ludzie otrzymali za ich pośrednictwem. W końcu szef wioski zwraca się do duchów w imieniu wszystkich zebranych i przedstawia potrzeby wspólnoty. Prosi zatem o płodność, pokój, obfite plony, zdrowie itp.

  • Znajdź kolejne etapy ceremonii i porównaj je z obrzędami wstępnymi każdej mszy św.
  • Spróbuj wyjaśnić znaczenie każdego z nich.

Mt 5, 23-24

Dla tych, którzy chcą wziąć na poważnie zaproszenie do tych mini-rekolekcji, przedstawiam poniżej, jak mogłaby wyglądać przykładowa refleksja nad pierwszym z poleceń:
Każda msza święta rozpoczyna się od rytów bliźniaczo podobnych do tych obecnych w rytach pogańskich. Najpierw mamy do czynienia ze śpiewem towarzyszącym procesji, nawet jeśli oznacza ona jedynie przejście księdza i ministrantów z zakrystii do ołtarza – miejsca składania ofiary. Następnie główny celebrans pozdrawia wszystkich zebranych słowami: „Pan z wami” („Niech przyjdzie pokój!”), na co wszyscy odpowiadają „I z duchem twoim” („Niech przyjdzie!”) i przechodzi do rytu przebłagalnego, na który składa się wezwanie do uznania naszej grzeszności, akt pokutny i śpiew „Panie, zmiłuj się nad nami”. Nie zapominajmy również o intencji, w której msza św. jest sprawowana i chwili czasu po pierwszym „Módlmy się”, podczas której każdy z uczestników mszy św. zaproszony jest do wypowiedzeniu w sercu intencji, z jaką przyszedł do kościoła. Prawda, że podobne?


Część III: Liturgia Słowa
10 marca 2012 r.

Po przedstawieniu duchom intencji, w których ofiara jest składana wszyscy siadają, a kapłan opowiada historię, od której kult wziął swój początek. Na przykład:

„Nasi ojcowie mówili, że miejsce, w którym składamy ofiarę jest tak stare jak świat. Zostało jednak odkryte, gdy Zansi, jeden z naszych przodków, przemierzał las w poszukiwaniu zwierzyny i przybył właśnie tutaj. Wśród konarów wielkiego drzewa ukazał mu się duch pod postacią olbrzymiego pytona, który rzekł:
- Powiedz swoim pobratymcom, aby przybyli tu i oczyścili to miejsce. Następnie niech powrócą, by złożyć ofiarę, aby wam się w życiu szczęściło. Załóżcie również w pobliżu wioskę, a ja będę się wami opiekował.
To od tego czasu miejsce to stało się miejscem sprawowania kultu. A wy wszyscy jesteście świadkami łask, jakimi zostaliśmy obdarowani dzięki ofierze, jaką składamy tu każdego roku”.

  • Dlaczego kapłan podczas ceremonii opowiada o początkach sprawowanego kultu?
  • Jaka część mszy świętej odpowiada opowiadaniu mitów podczas ofiary pogańskiej?
  • Dlaczego przypominanie minionych wydarzeń jest tak ważnym elementem każdej religii?

Pwt 26, 5-11


Część IV: Wyznanie wiary i modlitwa wiernych
17 marca 2012 r.

Na wystąpienie kapłana wszyscy odpowiadają chórem: „To prawda! Nasza wioska zawsze była pod ochroną duchów i naszych przodków. Nasze duchy-obrońcy są prawdziwymi duchami, a nasi przodkowie są słowni”. Następnie uczestnicy zgromadzenia zbliżają się po kolei do świętego drzewa (znajdującego się zazwyczaj pośrodku miejsca kultu) i trzymając rękę na jego pniu przedstawiają duchom swoje prywatne prośby. Na koniec każdy z nich pociera pień ręką i przykłada ją sobie do twarzy, a następnie wraca na swoje miejsce.

  • Znajdź i nazwij dwie zasadnicze części, na które można podzielić powyższy fragmenty psalmu.
  • Dlaczego wyznanie wiary, zarówno w kultach pogańskich jak i podczas mszy św., następuje dopiero po wysłuchaniu świętych tekstów?

Ps 106, 1-5


Część V: Ofiarowanie darów i konsekracja
24 marca 2012 r.

Po tym, jak każdy mieszkaniec wioski przedstawił już indywidualne prośby duchom, kobiety składają swoje dary u stóp świętego drzewa - ryż lub kule z papki bananowej nasączone olejem palmowym i owinięte w specjalny rodzaj liści, zwanych też „liśćmi pokoju”. Przewodniczący zgromadzenia ofiarowuje je w ich imieniu duchom i przodkom, mówiąc przy tym: „Oto wasze pożywienie”. Następnie wylewa wino palowe na złożone wcześniej dary, mówiąc: „Oto wasz napój” i ponownie wychwala wielkie dzieła, jakich dokonały w przeszłości duchy i przodkowie. W końcu przyprowadza się barana ofiarnego, zakupionego ze składki, a kapłan zwraca się do duchów tymi słowami: „Powiedzieliście nam, by przychodzić tu i składać ofiarę za każdym razem, gdy jesteśmy w potrzebie. Nie odrzucajcie nas, ale zechciejcie wysłuchać. Oto baranek, którego wam ofiarujemy. Dajcie nam zdrowie i szczęście podczas rozpoczynającego się roku”, po czym podrzyna baranowi gardło, pozwalając krwi spływać na ziemię u stóp świętego drzewa.

  • Jakie są kolejne etapy tej części ceremonii?
  • Co wskazuje na uczestnictwo wszystkich członków wspólnoty w ceremonii składania ofiary?
  • Jakie części mszy św. współgrają z zaprezentowanymi wyżej częściami ceremonii pogańskiej?
  • Jakie znaczenie ma dla pogan, a jaki dla chrześcijan, zwrot „baranek ofiarny”?

Mt 26, 17-19. 26-29


Część VI: Komunia i rozesłanie
31 marca 2012 r.

Podczas pieczenia nad ogniskiem ofiarnego barana, uczestnicy śpiewają pieśni wychwalające dzieła duchów oraz ich przodków, prosząc w nich o potrzebne łaski. Kiedy baran jest upieczony, główny przewodniczący zgromadzenia kładzie na ziemi kawałki mięsa i wylewa na nie palmowe wino, a następnie zaprasza wszystkich uczestników na ucztę.
Po skończonym posiłku każdy z uczestników ceremonii naciera ciało kaolinem, czyli specjalnym rodzajem glinki o białym kolorze i zrywa zieloną gałązkę z jakiegoś pobliskiego krzewu. Kapłan dziękuje przodkom i duchom za przyjęcie ofiary, a następnie dotyka swoją gałązką pnia świętego drzewa i swojej twarzy. Pozostali idą w jego ślady, po czym ogłasza się koniec ceremonii. Mieszkańcy wioski ustawiają się w dwóch rzędach i udają się do wioski, wymachując trzymanymi w dłoniach zielonymi gałązkami. Absolutnie nikt, nawet dziecko, nie ma prawa oglądać się w tym momencie za siebie. Jest to bowiem moment, kiedy duchy, przybierając materialną postać, rozpoczynają swoją ucztę, co nie jest przeznaczone dla ludzkich oczu.

  • Znajdź kolejne etapy ceremonii
  • Spróbuj wyjaśnić znaczenie każdego z nich i porównaj je z obrzędami mszy św.
  • Komunia św. również jest ucztą. Jakie łaski nam przynosi?

Mt 15, 32-39


Część VII: Na zakończenie
7 kwietnia 2012 r.

Jeśli ktoś śledził uważnie pytania i polecenia umieszczone pod każdym fragmentem tekstu z łatwością mógł zauważyć, że ryty mszy świętej zewnętrznie niewiele różnią się od rytów pogańskich. Dla przeciętnego poganina czymś oczywistym jest, że aby złożyć ofiarę, trzeba zabić: krew musi zostać przelana, a życie odebrane. To wymiar Eucharystii, o którym często zapominamy w naszej „ugrzecznionej” wersji chrześcijaństwa. Tymczasem chrześcijaństwo to najbardziej krwawa z religii świata: nigdzie indziej krew i ciało nie są otoczone takim kultem i czcią. Rację miał ktoś, kto porównywał "Pasję" Mela Gibsona do filmu dokumentalnego wprost z masarni. Porównanie to nie wydaje mi się niestosowne, bo to właśnie Jezus Chrystus, Bóg-człowiek, jest naszym barankiem ofiarnym. Za każdym razem, gdy sprawujemy mszę św., nie tylko wspominamy, ale i uobecniamy ofiarę, jaką złożył na krzyżu. Więcej, za każdym razem to my sami przybijamy go do krzyża naszymi grzechami, a później spożywamy jego ciało by dostąpić ich odpuszczenia. Takie stwierdzenie można znaleźć w orzeczeniach Soboru Trydenckiego. Słusznie więc można nazwać chrześcijan „bogożercami” (a przynajmniej tych chrześcijan, dla których Eucharystia pozostała sakramentem i nie utracili ciągłości sukcesji apostolskiej).

Pozostaje pytanie skąd wynikają te podobieństwa. Istnieje kilka możliwych wyjaśnień. Najbardziej prawdopodobne wydaje się to, że ryty te stanowią odpowiedź na wewnętrzne potrzeby religijne każdego człowieka i są wynikiem jego logicznego rozumowania. Takie stwierdzenie wymaga jednak wcześniejszego zaakceptowania istnienia prawa naturalnego, a więc kodeksu moralnego wszczepionego w serce każdego człowieka przez samego Stwórcę. Możliwe też, że podczas kształtowania się liturgii starotestamentalnej, na której obrzędy mszy św. są przecież wzorowane, ludy pierwotne przejmowały wzajemnie niektóre elementy swoich kultur, a przy tym i rytów ofiarnych, w pewnym stopniu je unifikując. Można więc powiedzieć, że wszystkie one pochodzą ze wspólnego pnia.

Jakakolwiek nie byłaby prawda, okazuje się że również od pogan można się czegoś nauczyć, a przynajmniej mogą nam oni przypomnieć o rzeczach, o których prawie już zapomnieliśmy.
Czego więc Wam życzyć na te najważniejsze święta w roku? Może ponownego odkrycia obecności Boga w Waszym życiu i tego, aby nigdy się On wam nie znudził, tak jak i On, mimo wszystko, nigdy nie nudzi się nami. Chrystus zmartwychwstał!

4 (61). Afrykańskie "Opowieści z Krypty"
Część IV: Nawa znaczy "wodospad"
18 lutego 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFRegion w którym mieszkam nosi nazwę Nawa, co w miejscowym narzeczu znaczy po prostu „wodospad”. Soubré położone jest bowiem nad rzeką Sasandrą, a zaledwie kilka kilometrów za miastem znajduje się największy na Wybrzeżu Kości Słoniowej wodospad.

Oprócz tego, że jest to jedyna rzecz warta zobaczenia w promieniu jakichś stu kilometrów, stanowi on również tradycyjne miejsce składania pogańskich ofiar, regularnie zresztą praktykowane po dzień dzisiejszy - w każdy piątek po pełni księżyca. Niestety dla „niewiernych” stanowi ono tabu i nikomu z nich nie wolno przyglądać się tym świętym obrzędom.

Jeszcze do początku lat dziewięćdziesiątych były to także ofiary z ludzi… Na Wybrzeżu Kości Słoniowej składano je najczęściej w dwóch przypadkach: śmierci jakiegoś miejscowego kacyka, by zapewnić mu dobry start w zaświaty, lub na polecenie czarownika dla załatwienia jakiejś trudnej sprawy. Bliskość wody i siła prądu rzecznego ułatwiały w tym przypadku pozbycie się kłopotliwych śladów. W ofiarach z ludzi najczęściej składane były dzieci, bo te nie miały szansy stawiać zbyt zaciętego oporu. Porywano je wprost z ulicy i do dzisiaj, co troskliwsi rodzice, nie pozwalają swoim pociechom bawić na dworze po zmroku (czyli po 18:30).

Przy okazji słuchania tych opowieści przypomniała mi się miejska legenda z czasów mojego dzieciństwa, o czarnej wołdze prowadzonej przez samego diabła, która miała krążyć wieczorami po osiedlu i porywać niegrzeczne dzieci. Ktoś to pamięta? W każdym bądź razie tutaj w podobnych opowieściach kryło się nieco więcej realizmu.

Ostatni udokumentowany przypadek w Soubré usiłowania złożenia ofiary z człowieka miał miejsce w roku 1991. Policja zatrzymała wówczas mężczyznę przewożącego w bagażniku związanego chłopca i osądzono go za usiłowanie morderstwa. Nikt jednak nie wie, co dzieje się w dzikszych regionach kraju i nie jest wykluczone, że pomimo zachodzących w społeczeństwie zmian, proceder ten jest praktykowany po dzień dzisiejszy...


Rzeka Sasandra

3 (60). Mój baobab
4 lutego 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFPodobno każdy mężczyzna powinien w swoim życiu wybudować dom, spłodzić syna i posadzić drzewo. Znając moje uzdolnienia techniczne, za budowę domu (a tym bardziej kościoła) się póki co nie zabieram. Z płodzeniem synów sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana (nie żeby była całkowicie beznadziejna, ale…). Pomyślałem więc sobie, że chociaż drzewo mógłbym posadzić. Ażeby udowodnić, że nie jest ze mnie znowu aż taka trąba, pomyślałem, że najlepiej gdyby był to jakiś porządny gatunek: dąb, sekwoja, heban, albo… baobab. Czy ktoś z Was może się pochwalić, że chociaż widział takowy, poza ilustracjami Saint-Exupéry’ego czy zdjęciami z podręcznika do geografii? No właśnie...

Popchnięty zatem miłością własną, zacząłem szukać po temu sposobności. Po wielu staraniach udało mi się w końcu zdobyć nasiona, na co nasz kucharz oznajmił, że przecież gdzieś w krzakach jeden, kiedyś wycięty baobab ciągle jeszcze regularnie odbija i można wziąć z niego szczepki. Co za szelma?! Jaki tupet?! Nie mógł o tym wspomnieć wcześniej?! W każdym bądź razie posiałem nasionka w foliowym woreczku, przez miesiąc podlewałem, by w końcu, w dniu moich 32 urodzin, uroczyście posadzić baobab na trawniku w bezpiecznej odległości kilku… nastu metrów od domu. Nazwałem go Wojtuś, ale nie ze względu na i tak zbyt wielki egocentryzm, ale szacunek do mojego świętego patrona, wielkiego misjonarza i człowieka, który przez swoje męczeństwo stanął u podstaw niepodległości Polski. On też w końcu wywodził się ze szlachetnego rodu i wcale nie ciągnęło go do biskupstwa.

2 (59). Afrykańskie fryzury
Część II
21 stycznia 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFKarnawał w pełni, więc może ktoś poszukuje kolejnych ciekawych wzorców? Niespełna dwa lata temu zaprezentowałem kilka propozycji na oryginalną fryzurę – dzisiaj galerii część druga i zapewne nieostatnia, bo moje prywatne archiwum nieustannie się rozrasta.

Kilka osób pytało mnie ile trwa wizyta u fryzjera, który wyczarowuje takie cuda. Popytałem i teraz już wiem, że nie ma jednoznacznej odpowiedzi na to pytanie: jedne to sprawa niespełna kwadransa, inne to nawet siedem godzin żmudnej pracy. Zależy to nie tylko od rodzaju fryzury, ale również od zręczności fryzjera. Średnią arytmetyczną obliczcie sobie sami.

1 (58). Spotkania polskich misjonarzy
7 stycznia 2012 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFKażdego roku w okresie bożonarodzeniowym ma miejsce spotkanie polskich misjonarzy pracujących na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Owa tradycja liczy sobie już 22 lata, sięgając początków misji klaretyńskich w tym kraju. Zapoczątkował je arcybiskup Jerzy Bolonek, pełniący tu wówczas funkcję nuncjusza apostolskiego.

Nie są to oczywiście spotkania robocze. Radość, której podczas ich trwania nigdy nie brakuje, ostatnimi czasy dość mocno wymieszana jest z nostalgią za starymi, dobrymi czasami. Każde spotkanie organizowane jest gdzie indziej, co pozwala poznać również inne miejsca posługi oraz warunki pracy rodaków. Tegoroczne odbywało się u naszych współbraci w Bouaflé. Spośród dziesięciu obecnych misjonarzy (kilku nie mogło bądź nie chciało przyjechać, tłumacząc się licznymi obowiązkami duszpasterskimi), czwórka z nich uczestniczyła również w tym pierwszym, w roku 1990. Wśród nich był również mój stryj - o. Andrzej. Polscy misjonarze to oczywiście nie tylko klaretyni, ale również pallotyni, franciszkanie i księża diecezjalni (czyli tzw. fideidoniści).

Niemal każdego roku kogoś z naszego grona ubywa - po wypełnieniu misji wraca wtedy do kraju i zastępowany jest już przez miejscowych księży. Nie inaczej sprawa ma się z misjonarzami innych narodowości i nie ma w tym procesie nic niezwykłego. Taka jest kolej rzeczy i jeden z celów naszej misji. Przez ponad 100 lat ewangelizacji czarnej części Afryki udało się zaszczepić chrześcijaństwo w sercach tych ludów, nawet jeśli wyznawcy Chrystusa znajdują się tu w znacznej mniejszości w stosunku do zalewu mahometan. Dalsze losy chrześcijaństwa, jego wzrost i rozwój będą jednak spoczywały już na barkach tubylców. Problemy, z którymi będą musieli się zmierzyć są liczne i różnorodne. Do wielu rzeczy będą musieli dotrzeć i nauczyć się sami. Uczciwie jednak należy przyznać, że nasza obecność tutaj na dłuższa metę mija się z celem. Lokalny Kościół musi w końcu zacząć myśleć samodzielnie. Prawdopodobnie mam szczęście być jednym z ostatnich białych misjonarzy, którzy tu przyjechali. Oto powoli, acz nieuchronnie kończy się pewna epoka. Epoka wspaniała i chwalebna, stanowiąca świetlaną kartę w historii Kościoła powszechnego.


2010 r. - Grand Bereby

Ojcowie serwisu Polinów
Misje w Afryce i chór Claret Gospel
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy