Wieści ze starego folwarku
Anno Domini 2010
Miło nam poinformować, że ukazała się kolejna, druga już w tym roku po "Cichej nocy?" publikacja naszego brata - ojca Wojciecha CMF, nie licząc oczywiście kilku pomniejszych artykulików. W listopadowo-grudniowym numerze dwumiesięcznika Życie konsekrowane (nr 6(86) 2010 r.) ukazał się bowiem artykuł "Tolkien - teologia mitu". Warto wspomnieć, że to jedyne teologiczne pismo naukowe w Polsce (co znaczy m.in., że artykuły tam zamieszczone wliczają się do dorobku naukowego, a więc do habilitacji będzie jak znalazł;).
Patrząc na otaczający nas świat można dojść do wniosku, że błogostan jest dla ludzi stanem nienaturalnym lub wręcz iście patologicznym. Idealnie obrazuje to prawo Murphy'ego, utwierdzające nas w przekonaniu, że "w naturze nigdy nic nie jest całkiem w porządku, czyli jeśli coś idzie dobrze... to coś jest nie tak". A jeśli coś jest nie tak, człowiek natychmiast musi to poprawić i ulepszyć po swojemu, co dla natury z kolei oznacza przeważnie coś dokładnie odwrotnego. To, co dla człowieka jest "poprawą komfortu bytowania", dla przyrody oznacza zaburzenie jej idealnego porządku, tkanego misternie przez miliardy lat mrówczej pracy.
Tak to już bowiem na tym świecie jest, że od zarania dziejów naturalny spokój nawet najspokojniejszej okolicy musi zostać w końcu zmącony, a każdy jej mieszkaniec w swej bezradności musi w końcu przywyknąć do nowego, niekoniecznie lepszego, stanu rzeczy. Niekwestionowanym liderem tego typu zachowań były z pewnością "złote czasy PRL-u" obfitujące w wyrządzaną siłą krzywdę ludzką, zwłaszcza w stosunku do tych, którzy cokolwiek posiadali, cokolwiek tworzyli i cokolwiek znaczyli. Mimo stworzeniu mechanizmów prawnych zapobiegającym takim nadużyciom jak i szeroko pojętej "partyzantce", i w obecnych czasach co i rusz przychodzi nam ścierać się z lokalnymi kuriozami "nadopiekuńczej władzy", która każdemu ze swoich nawet najbardziej szkodliwych przedsięwzięć potrafi nadać status sprawy "niezbędnej i jedynie słusznej". Problem w tym, że w przeciwieństwie do sił natury, prawie każda władza jest ślepa i tak naprawdę mało kogo obchodzi dobro każdego z nas, nie mówiąc już o ubezwłasnowolnionym środowisku, w którym przyszło nam egzystować.
Nie będę już wspominał takich barbarzyńskich pomysłów dawnych czasów jak reforma rolna, parcelacja majątków, konfiskata dóbr materialnych (w naszym przypadku był to np. nowo otwarty młyn przy ul. Bialskiej), czy drobniejsze wybryki lokalnych włodarzy, jak spuszczenie serwatki do krystalicznie czystego potoku i trwałe wytrucie większości gatunków organizmów zamieszkujących jego wody. To były lata PRL-u, które dzięki Bogu, lecz niestety wbrew woli coraz większej ilości z nas, na szczęście nigdy już nie wrócą. Takie wydarzenia jednak jak przeciągnięcie nad działkami rekreacyjnymi wbrew woli właścicieli linii średniego napięcia, mającej zasilać Zespół Szkół nr 3 RCKU w Łosicach przy ul. Radzyńskiej i uraczenie ich piętnastoma tysiącami Voltów, miały jednak miejsce jeszcze w latach 90., choć jak widać i wówczas nie były raczej niczym niezwykłym... Dzięki temu do dziś nasz krajobraz uatrakcyjnia kilka trójnożnych, betonowych słupów, a niebo przecinają trzy stalowe liny...
Warto wspomnieć jeszcze o kolejnej, okazanej przez władzę samorządową swoim mieszkańcom, trosce. Sprawa dotyczyła bowiem wywłaszczenia w 1994 r. dotychczasowych właścicieli Polinowa z kawałka prawie 40 arów ziemi (za wspomnianym młynem) pod pretekstem utworzenia na nim obszaru "strefy chronionej" dla przepompowni ścieków, na terenie której docelowo miał obowiązywać całkowity zakaz budowy czegokolwiek, przez co i tak stałby się bezużyteczny dotychczasowym właścicielom. Jednak już po kilku latach, gdy tylko sprawa przycichła, nie przeszkodziło to władzy sprzedać ze sporym zyskiem ten teren dobrze znanemu, łosickiemu przedsiębiorcy i wydać decyzję zezwalającą na budowę, wcale niemałych, obiektów. W chwilę później nowy właściciel postawił w obrębie tej rzekomo "chronionej strefy" okazały gmach - hotel i pizzerię. Kolejny cud? Chyba tak!
Z kolei w roku bieżącym środkiem wspomnianego pola, w przyszłości przeznaczonego zresztą w planach pod zabudowę, miał zostać poprowadzony... wysokociśnieniowy przewód! - oczywiście skutecznie wyłączający okoliczne grunty z jakiejkolwiek możliwości zabudowy i czyniąc je w zasadzie bezwartościowymi... Dopiero po postawieniu sprawy na ostrzu noża i wysłuchaniu licznych pretensji i krzyków co do braku zgody właścicieli na taki kształt inwestycji, udało się zmienić przebieg tego diabelstwa i poprowadzić go mniej inwazyjną drogą, przy granicy działek. Ze strony technicznej okazało się to być nadłożeniem raptem kilkudziesięciu metrów - jak widać wszystko się da, trzeba tylko chcieć! Lecz skoro to nie nasze, to po co się trudzić? Podobnie jak inne, także i ten przypadek wymagał ruszenia głową, ale jak widać - to o wiele za dużo. Oczywiście jak i w szeregu innych przypadków winni są tu także projektanci, wykonujący pospiesznie kolejne zakontraktowane prace. Niestety w pośpiechu idzie to przeważnie w ilość, a nie w jakość. Jeżeli bowiem komuś zależy tylko na tym, by wykonać zleconą robotę po jak najmniejszej linii oporu, wziąć za taką fuszerkę pieniądze i ulotnić się, skutki takiej inwestycji nie mogą być po prostu inne niż tylko opłakane, a dodatkowo odbywa się to kosztem wieloletniej krzywdy mieszkańców. Kiedyś miałem uraz do ludzi negujących każdą taką inwestycję, ale powoli chyba zaczynam ich rozumieć...
Kolejnym większym "przedsięwzięciem" ostatnich czasów jest uszczęśliwienie mieszkańców Łosic projektem drogi ekspresowej S-19, mającej przebiegać kilkaset (a w niektórych przypadkach i kilkadziesiąt) metrów od ich okien. Niestety to tereny wprost wymarzone pod rekreację, a z kolei z technicznego punktu widzenia jedne najgorszych dla drogi - teren podmokły, ciek wodny, bagna... No ale cóż, widocznie po raz kolejny, po prostu "tak musi być"... Niestety i ten rok nie ustrzegł nas od "wspaniałych" pomysłów naszych włodarzy, które - jak to zwykle bywa - odbijają się bardzo negatywnie na kondycji psychicznej mieszkańców, jak i całym regionie. Faktem wiążącym te przypadki jest to, że beneficjentem tych pochopnych decyzji nawet w najmniejszym stopniu nie jest żaden z mieszkańców, a wyłącznie władza, zrzucająca ze swych jakże nadwyrężonych barków kolejny ciążący problem, tłumacząc się później, że przecież inaczej postąpić nie mogli, zapewniając przy tym mieszkańców o słuszności swych decyzji...
Pochylmy się zatem nad tegorocznym, kolejnym wyczynem lokalnych władz. "Niespokojna Spokojna" - tak można by podsumować ubiegłoroczny letni sezon na Polinowie. Wszystko zaczęło się od przebudowy górnego odcinka jednej z łosickich ulic, kończącej się zaraz za murami Polinowa. O konieczności tej inwestycji nie sposób dyskutować, bowiem temu odcinkowi drogi remont należał się już dawno. W czerwcu 2009 ogłoszono zatem nieograniczony przetarg pn. "Budowa drogi gminnej - ul. Spokojnej w Łosicach". Na uwagę zasługują jednak jego okoliczności oraz to, co miasto zrobiło niejako "przy okazji". Początkowo odwodnienie ulicy miało odbywać się grawitacyjnie i powierzchniowo, korytkami ściekowymi usytuowanymi przy krawężnikach - a więc tak, jak robi się to w każdej cywilizowanej miejscowości, nie tylko na drogach kategorii gminnej, ale również tych o większym znaczeniu, tj. powiatowych, wojewódzkich czy nawet krajowych. Takie rozwiązanie byłoby jedynie kontynuacją i usprawnieniem dotychczasowego, naturalnego rozwiązania, gdzie woda spływała w kierunku północnym, a następnie wsiąkała i samoistnie filtrowała, nikomu przy tym nie wadząc.
Wszystko byłoby piękne, gdyby nie jeden z nadgorliwych mieszkańców, posiadający swoją posesję kilkaset metrów dalej. Otóż pewnego dnia odwiedził burmistrza Łosic i zakomunikował, że jeśli choćby jedna kropelka wody z przebudowywanej ulicy spadnie na jej pole - spotkają się w sądzie. Taki obrót sprawy nie dziwił jednak nikogo ze znających sprawę mieszkańców, bowiem podobnych gróźb było w przeszłości już wiele, a dotyczyły dosłownie wszystkich i wszystkiego. I co zrobił burmistrz? Bez sprzeciwu przystał na żądanie obywatela, a w przetargu znalazło się sformułowanie "odprowadzenie wód deszczowych odbywało się będzie poprzez wykonanie zaprojektowanej kanalizacji deszczowej". Nie ma to jak pieniędzmi podatników zapewnić sobie święty spokój! Inwestycja na rzecz powierzchniowych korytek ściekowych musiała powiększyć się zatem o kompleksową kanalizację deszczową pod jezdnią, setki metrów rur, odstojnik, eko-płyty do umocnienia rowu, żeliwne studzienki rewizyjne, kanalizacyjne i inne nadplanowe urządzenia, nie licząc oczywiście kilku tygodni pracy ekipy budowlanej.
Przekupienie za kilka srebrników właścicieli gruntów i dokupienie przez gminę pod nikomu niepotrzebną inwestycję kolejnych arów ziemi okazało się tylko kwestią czasu. Co śmieszniejsze, jako że miasto nie mogło oficjalnie wykupić niezbędnego pod inwestycję pasa ziemi, burmistrz w zamian za zgodę na umiejscowienie ostatniego jej odcinka przekazał właścicielowi gruntów 5 tys. zł w gotówce, i to za pośrednictwem... wykonawcy robót! Przy tej okazji działki, na których posadowiono odstojnik i całą podziemną infrastrukturę staną się teraz bezużytecznymi, zarastającymi ugorami, bo i co na takim terenie można jeszcze zrobić... Co dziwniejsze, mieszkańcy ulicy Spokojnej wcale nie domagali się budowy kanalizacji deszczowej, bo i po co? Od niepamiętnych czasów woda z ulicy i tak spływała siłami grawitacji do niżej położonych terenów, a teraz dodatkowo spływ regulowałyby korytka. Całkowita końcowa wartość zamówienia (bez VAT) obejmująca wszystkie zamówienia i części wyniosła 578.788,27 PLN, przy czym sporą część tej sumy pochłonęła budowa od podstaw kanalizacji deszczowej. Inwestycja, mimo wielu próśb i pism mieszkańców, niestety doczekała się inwestycji, a nadgorliwy mieszkaniec zmarł rok później...
Kilkadziesiąt tysięcy złotych z pieniędzy podatników to jedno (projekt nie był finansowany ze środków Unii Europejskiej) a konsekwencje drugie. Otóż woda z całej ulicy, włączając w to również ul. Radzyńską i Leśną, spływa teraz nowym, kilkusetmetrowym kanałem wprost do strumienia, biorącego swój początek zaledwie kilkaset metrów na wschód. Jeszcze do niedawna z polinowskiego potoku można było śmiało napić się wody czy całymi dniami brodzić w wodzie, uganiając się za rybkami czy szlachetnymi rakami. Dziś uganiać można się co najwyżej za pływającymi po powierzchni petami, a picia wody nie proponowałbym nawet krowom, pojonym tu przecież codziennie od dziesięcioleci...
Strumyk po 150 metrach wpada natomiast do polinowskich stawów hodowlanych, liczących sobie już co najmniej 200 lat. Przez 200 lat w niczym nie zmąconym spokoju przyroda kwitła w tym miejscu o każdej porze roku - początkowo w formie dworskich sadzawek pośrodku pięknego angielskiego parku, a później użytkowanych jako stawy hodowlane. W międzyczasie stawy spełniały jednak jeszcze wiele innych funkcji - fryzjerki na przykład czerpały z nich wodę do mycia głów, a zimą lodziarze pozyskiwali lód do wyrobu lodów. Późniejszymi czasy przez wiele lat mieszkańcy całej okolicy zaopatrywali się tu w karpie z własnej hodowli - smaczne, czyste, nie faszerowane żadnymi chemikaliami. I ta sielanka kwitła aż do teraz, kiedy to władze wzięły się za "pomoc i uszczęśliwianie swoich mieszkańców". No cóż, na święta pozostanie nam zapewne mrożona panga z wietnamskiej hodowli, nafaszerowana chemią nie gorszą niż w niejedna sklepowa wędlina... Jak widać, miasto ma za nic wytyczne ochrony przyrody, w których czytamy m.in. "...Ponadto celem ochrony wód powierzchniowych i podziemnych przed zanieczyszczeniami komunikacyjnymi oraz zmniejszenia szkodliwości dróg jako barier antropogenicznych dla fauny, należy dążyć do uszczelnienia rowów przydrożnych odprowadzających zanieczyszczone wody opadowe z koron dróg publicznych". W naszym mieście mamy do czynienia z dokładną odwrotnością, a zanieczyszczoną chemikaliami wodę odprowadza się wprost do cieków wodnych I klasy czystości!
Interesującym pozostaje też, jak ta decyzja ma się do misji wspierania prywatnych przedsiębiorstw i rozwoju rodzinnych biznesów. Stawy bowiem nie są już obecnie zarybiane, a istnym horrorem stało się oczekiwanie na każdą kolejną burzę. Nigdy nie wiadomo bowiem, co tym razem deszcz przyniesie nam z ulic, a spodziewać się można wszystkiego. Po każdym większym deszczu w stawach zdycha obecnie kilka sztuk młodych karpi - zapewne tych najmniej odpornych na zanieczyszczenia. Jak widać, jedna bezmyślna decyzja może zniweczyć piękne plany i do końca życia spędzać sen z powiek w czasie każdego większego opadu deszczu, a coś co kiedyś cieszyło, dziś może doprowadzać do palpitacji serca.
Niestety nie pomogły liczne prośby i listy mieszkańców w tej sprawie. Na szkicach załączonych do korespondencji widniały nawet mapki z propozycją nieinwazyjnego i nieszkodliwego rozwiązania problemu, z którego wszyscy mieszkańcy byliby zadowoleni. Pomijając już bezpodstawność tej inwestycji, rurę można było np. połączyć z istniejącym rowem przy ulicy Targowej, skąd woda nie wadząc nikomu spokojnie wpadałaby tuż za stawami, a więc prawie wprost do oczyszczalni ścieków. Tymczasem wydaje się, że obecnie to strumień i stawy ze wszystkimi gatunkami organizmów żywych je zamieszkującymi mają przejąć tę zaszczytną funkcję filtrowania wody z wszelakich nieczystości.
Ostatnimi dniami na przykład z rury spustowej zaczęła spływać biała ciecz niewiadomego pochodzenia. Po krótkim dochodzeniu okazało się, że to jakiś kilometr stąd jeden z mieszkańców wykłada kostką podwórko, a deszcz zmył świeże wapno wprost do krystalicznych dotychczas wód Polinówki. Nie mówię już o brudnej pianie, niedopałkach, plastikowych butelkach i innych śmieciach spływających z całej ulicy, czy choćby stęchłej, wypompowywanej z piwnic wodzie. Tylko patrzeć, jak na powierzchni pokarzą się tłuste plamy ropy, oleju czy nawozu zmytego z gospodarskich podwórek czy celowo rozszczelnianych szamb. Często spotykanym, rzekomo nieszkodliwym procederem jest także wypompowywanie wody z zalanych piwnic, a w nich można spotkać dosłownie wszystko - rozlaną ropę, olej, ale także środki chemiczne: pestycydy i inne, często zabójcze dla organizmów żywych, substancje chemiczne. To wszystko ląduje w kratkach ściekowych, a zaraz potem w naszych wodach naturalnych. Nie sposób także pominąć destruktywnego działania soli używanej do zwalczania śliskości na lokalnych drogach, zmywanej przez kilka miesięcy każdej zimy. Na dodatek tak się składa, że w tym temacie orientuję się niezgorzej - o wpływie zimowego utrzymania dróg traktowała bowiem broniona przeze mnie przed kilkoma laty praca magisterska. Oczywiście przyroda jest w stanie przyjąć wiele, ale po ówczesnym przefiltrowaniu i przetworzeniu, czyli tak, jak to odbywało się dotychczas.
Zasilenie hodowlanych stawów z ponad 200-letnią tradycją ulicznym szlamem i przymusowe pożegnanie Polinowa z czystą wodą to jednak nie jedyna ufundowanych przez władzę atrakcji - za jednym zamachem bowiem zapewniła nie lada "rozrywkę" także mieszkańcom położonym niżej strumienia, przyczyniając się (z powodu zbyt małego światła przepustu pod ul. Targową) do podtapiania okolicznych domostw. Oczywiście kosztów kolejnej już w tym roku akcji straży pożarnej wypompowującej wodę z piwnic niefortunnie nikt nie przewidział w kosztorysie tej godnej podziwu inwestycji... Co będzie się działo podczas roztopów - aż strach pomyśleć, skoro tylko w tym roku byliśmy świadkami kilku już takich akcji.
Jak widać, pogrożenie palcem wystarczy do wyrzucenia przez władzę lekką ręką sporej sumy publicznych pieniędzy, na które zapotrzebowania bądź co bądź w Łosicach nie brakuje. Jest bowiem wiele pilniejszych inwestycji niż odwodnienie kawałka ugoru - w wielu miejscach ludzie tracą całe dobytki, podmywane są zamieszkiwane przez całe rodziny budynki, że nie wspomnę już o stanie dróg i innych samorządowych problemach. Wiele z mieszkańców od lat nie może doczekać się m.in. na kanalizację sanitarną. I nie chodzi tu o to, by każdą kolejną władzę piętnować, ale patrzeć na ręce i mieć świadomość na co wydaje się naszą, bo nikogo innego, krwawicę. W obliczu wielu niecierpiących zwłoki lokalnych problemów, nasze pieniądze wyrzuca się na rzeczy nie tylko zbyteczne, ale także dla wielu z nas szkodliwe i spędzające co noc sen z powiek. Tym bardziej bulwersuje brak jakiegokolwiek innego uzasadnienia tego posunięcia oprócz ucieczki przed rzekomą sprawą sądową. Po to jednak wybieramy władzę jako naszych reprezentantów, by w naszym imieniu umiała stanąć po stronie stronie słusznej sprawy i jej bronić jej imienia. Wygląda jednak na to, że o tym przypominają nam już tylko historyczni bohaterowie, bo raczej nie ci obecni... Ciekawe kogo burmistrz przestraszy się następnym razem? Po tym, jak już na wieki wpuścił ścieki z ulicy wprost do kilkusetletnich, hodowlanych stawów, może teraz pod groźbą jakiegoś mieszkańca z łosickiego zalewu zrobi publiczne szambo? Czekamy z niecierpliwością na kolejne wspaniałe pomysły!
Jeden z długich, listopadowych wieczorów spędziliśmy w dworze w Mościbrodach na wystawie "Dwory i pałace południowego Podlasia i wschodniego Mazowsza". Autor wystawy, Pan Sławomir Kordaczuk (z-ca dyrektora Muzeum Regionalnego w Siedlcach) prezentował kolekcję fotografii, których tematem są właśnie dwory i założenia pałacowo-parkowe najbliższej okolicy.
W Polsce przed II wojną światową istniało ok. 16.000 dworów. Były charakterystycznym elementem naszego krajobrazu i stanowiły o polskiej tożsamości. Te, którym udało się przetrwać wojnę, niszczały w okresie PRL. Dziś, w przytłaczającej większości porzucone, bezpańskie - rozsypują się. Z nominalnie istniejących 3.000 dworów, 2.000 znajduje się obecnie w stanie agonalnym.
Oprócz wrażeń wizualnych na wystawie można było doświadczyć czegoś "dla ucha" - Chopin w dworkowych wnętrzach brzmi zdecydowanie lepiej, niż w nawet najpiękniejszej sali koncertowej! (przynajmniej dla mnie).
A piszę o tym głównie dlatego, że sporą część dworów, które prezentowane były na wystawie, opisujemy w dziale "Łosice okolice", o istnieniu którego przypominamy i zapraszamy do odwiedzania (opisujemy m.in. dwór w Czeberakach, Dąbrowie, Hruszniwie, Huszlewie, Klimczycach, Korczewie, Kownatach, Krzesku, Łysowie, Mężeninie, Mordach, Patkowie, Puczycach, Sarnakach Tokarach, Wojnowie czy Wólce Nosowskiej). Najbardziej szczegółowo omawiamy jednak dwory w Chotyczach i Toporowie (dział "Toporów - Chotycze"), a to ze względu na to, że na przełomie XIX i XX w. ich właścicielem był nasz pradziadek - Alfred Wiktor Witalis Węgliński herbu Godziemba.
Niezmiernie miło nam poinformować, że w najnowszym numerze tygodnika regionalnego "Echo Katolickie" (nr 41 (798) z 14-20 października 2010 r.) w dziale "Temat tygodnia" ukazał się całostronicowy artykuł "Pamiętam niebieski różaniec", traktujący, ogólnie rzecz ujmując, o naszej rodzinie, Polinowie i jego mieszkańcach oraz rodzinnych tradycjach.
Gorąco zachęcamy zatem do nabycia periodyku i życzymy miłej lektury - w sam raz na jesienne, deszczowe wieczory!
Obecny rok z pewnością zapisze się jako rekordowy pod względem opadów deszczu. Naturalna retencja ziemi już dawno osiągnęła apogeum, przez co kolejne opady w mgnieniu oka wypełniały przydrożne rowy i podtapiały pieczołowicie doglądane uprawy. Jako że lejąca się z nieba woda zawsze szuka najkrótszej drogi do morza, a najbliższym ciekiem łączącym Polinów z Bałtykiem jest Polinówka, nietrudno zgadnąć na czyich barkach spoczywa bojowe zadanie ratowania okolicy przed powodzią. Już po raz kolejny w tym roku po kilkugodzinnych intensywnych opadach koryto nie poradziło sobie jednak z odprowadzeniem w ogromnej ilości wody, a spokojny na co dzień strumień wystąpił z brzegów. Jak jednak widać na poniższych zdjęciach, deszcz czy nawet i lokalna powódź nie robi większego wrażenia na koniach, a w zasadzie przeszkadza jedynie człowiekowi, który siłą wtargnął na tereny od wieków naturalnie zalewane przez wodę.
W obliczu periodycznie występujących ostatnio na terenie naszego kraju niszczycielskich epizodów wielu "mędrców" zachodzi w głowę, co jest przyczyną takiego stanu rzeczy. Oczywiście pogląd na ten temat uparcie kreują media, jak zwykle grzesząc przy tym brakiem zdrowego rozsądku. To właśnie głównie za sprawą czwartej władzy wielu fanatycznych eko-wojowników podziela zdanie "wielkich uczonych", w tym m.in. tegorocznego noblisty, na temat tegorocznych anomalii pogodowych jako skutków efektu cieplarnianego. Żeby jednak ferować podobne poglądy, plując przy tym modnym ostatnio w Polsce jadem, trzeba mieć również świadomość "kto za tym wszystkim stoi", jak to zwykł mawiać Gomułka. A w tym przypadku za sznurki pociąga nie kto inny, jak niesamowicie modni ostatnio eko-terroryści, a wraz z nimi ogromne sumy pieniędzy, lobby i polityka. Nie wszyscy na przykład wiedzą, że po "klimatycznej nagonce", w roku 2007 firma General Investment Management należąca do naszego dobrodusznego amerykańskiego noblisty-samarytanina Ala Gore'a, zarobiła na pośrednictwie sprzedaży tzw. kredytów CO2 ponad 50 milionów dolarów (a wg niektórych źródeł nawet dwa razy więcej). O jakości tez przez niego stawianych możemy się przekonać z jego książki pt. "Earth in the Balance" (Ziemia na krawędzi), na łamach której nasz noblista wspomina o Polsce następującymi słowami:
"Dowiedzieliśmy się, na przykład, że w niektórych miejscach w Polsce dzieci regularnie zabiera się pod ziemię do głębokich kopalni, by mogły odpocząć od gazów i zanieczyszczeń unoszących się w powietrzu. Można sobie niemal wyobrazić ich nauczycieli, wyprowadzających dzieci tymczasowo z kopalni, trzymających kanarki by ostrzegały o tym, że dalsze przebywanie na powierzchni jest niebezpieczne". Autorowi życzymy dalszych sukcesów na arenie międzynarodowej i kolejnych nagród! O winnym wszystkim tym paskudztwom dwutlenku węgla, Gazeta Wyborcza pisze m.in.: "Żaden wymyślony przez człowieka parametr nie miał takiego wpływu na tak wiele dziedzin życia".
W dzisiejszych czasach lęk i herezja nadzwyczaj dobrze się sprzedaje, a to tylko dzięki temu, że ciemnogród łyka te apokaliptyczne wizje, wciskane przez media jak ciepłe bułeczki. Codziennie z mediów dowiadujemy się na ten przykład, że każda toaleta pełna jest złych, unoszących się w powietrzu przez 24 godziny na dobę bakterii i zabić je może jedynie środek określonej marki, 3/4 dzieci ma pneumokoki i symptom ADHD, a bez kolejnych lekarstw z pewnością umrzemy na grypę przy najbliższej okazji. Niestety tych, którzy przeczytawszy skład tych cudownych leków odkryją, że zawierają one jedynie ibuprofen (środek znieczulający) i witaminę C (zdecydowanie lepiej zresztą przyswajalną w postaci świeżych owoców), można już policzyć na palcach.
Nie inaczej jest z żarówkowym szwindlem, przeprowadzonym ostatnio przez lobbystów. European Lamp Federation (ELF), organizacja branżowa skupiająca producentów 95% żarówek w Europie, od lat bombardowała opinię publiczną danymi, ile to dwutlenku węgla uda się zredukować dzięki wymianie starych żarówek na nowe. Żarówkowa rewolucja doskonale wpisywała się w europejską walkę z globalnym ociepleniem i odpowiadała na polityczne zapotrzebowanie zrobienia czegokolwiek dla ochrony klimatu, oczywiście przy chóralnym wsparciu decyzji o rezygnacji z żarówek przez organizacje ekologiczne (również opłacanych przez lobbystów). Greenpeace np. przygotował specjalną kampanię i przy udziale znanych ludzi przekonuje nas, żebyśmy kupowali świetlówki, a producenci świetlówek podkreślają, że pracują one nawet kilka lat dłużej niż żarówki i pozwalają zmniejszyć rachunki za prąd.
Okazuje się jednak, że oświetlenie stanowi na ogół ledwie 2% zużywanej w mieszkaniu energii. Nikt nie oświecił nas przy tym, że do wyprodukowania takiej nowoczesnej świetlówki trzeba zużyć kilkadziesiąt razy więcej energii niż przy produkcji tradycyjnej żarówki (ten sam paradoks dotyczy elektrowni wiatrowych). Oprócz tego te "cuda współczesnej techniki" zawierają lotną rtęć, stanowiącą silną i niebezpieczną dla środowiska oraz człowieka (w szczególności dzieci) truciznę, a mogącą wydzielić się podczas ich uszkodzenia. Oprócz tego w miejscach zbierania surowców wtórnych próżno szukać specjalnych pojemników na zużyte świetlówki, dlatego też ponad połowa polaków wyrzuca zużyte urządzenia na śmietnik (lub zgodnie ze starą, polską tradycją - do lasu). W rzeczywistości zatem ten rzekomy postęp w dziedzinie żarówek jest gwarancją zbytu dla ich największych producentów w Europie, a nie zapobieżeniu urojonemu efektowi cieplarnianemu. kolejnym kuriozum pozostaje fakt wprowadzania świetlówek zawierających przecież niemałe ilości rtęci, przy równie głośnej i drogiej kampanii wycofywania rtęciowych termometrów...
No a co z badaniami nad efektem cieplarnianym i jego anomaliami? Wbrew pozorom takie zjawiska nie są niczym niespotykanym. Okresowe wahania średnich temperatur występują w naturze od zarania, a coraz bardziej zacieranym wydaje się fakt, że największy wpływ na klimat Ziemi ma słońce, a nie człowiek. Analizując stare kroniki i pamiętniki meteorologowie odnajdują opisy równie drastycznych zmian klimatu, czego doskonałym przykładem jest stan pogody w Europie na przestrzeni ostatniego tysiąclecia.
Źródła historyczne donoszą o istotnych wahaniach klimatu na przestrzeni ostatnich stuleci, o które trudno jednak obwinić człowieka. W trwających kilka miliardów lat dziejach Ziemi okresy ciepłe przeplatane są zimnymi. Może trudno w to uwierzyć, ale w dobie średniowiecza w Anglii uprawiano winorośl, a na bujnych łąkach porastających Grenlandię spasano bydło i owce. Radykalna zmiana, która z pewnością wzbudziła niepokój ówczesnych mieszkańców naszego kontynentu, nastąpiła około 1550 roku i trwając nieprzerwanie przez 300 lat (do drugiej połowy XIX stulecia) sprawiła, że wieki XVII i XVIII nazywane są dziś "małą epoką lodowcową". Z opisów wiemy, że np. Bałtyk pokrywała tak trwała pokrywa lodowa, iż budowano na niej karczmy i zdarzało się, że zimą można było suchą stopą dostać się do Szwecji. Można przypuszczać, że powszechnie wiązano te nieprzemijające chłody z rychłym końcem świata. Współcześnie w opinii większości badaczy panuje przekonanie, że zmiany klimatu na kuli ziemskiej, w tym zwłaszcza na półkuli północnej, będą zmierzać nie do jego ocieplenia, a powolnego ochłodzenia klimatu. Trend ten jednak nie doprowadzi do epoki lodowcowej w ciągu najbliższych kilkuset lat.
Wniosek nasuwa się sam: dbajmy o środowisko, klimat, segregujmy odpady, oszczędzajmy wodę i prąd, ale za grosz nie wierzmy mediom, bo to przyroda, a nie wpływ ludzi, decyduje o klimacie. W obliczu napływających sprzecznych opinii i doniesień najważniejsze wydają się zdrowy rozsądek i umiar, zarówno w ferowanych sądach jak i podejmowanych środkach zapobiegawczych. Być może klimat wcale nie oszalał, więc i my nie dajmy się zwariować!
Skoro już mówimy o "zmienności fauny Polinowa", warto też dodać kilka słów o zmianach w kocim polinowskim świecie. Kocica-Pifcica zginęła wczesną wiosną śmiercią tragiczną pod kołami ruszającego z podwórka samochodu. Zaraz po tym wypadku jej syn Kleofas przepadł bez wieści. Do dziś nie wiadomo, czy śladem słynnego kota Miglansa wyruszył w podróż dookoła świata, czy może wybrał się w podróż dłuższą, z której nie ma już odwrotu... Podejrzenia padły na lisa, który kręcił się wiosną po okolicy i mógł wyprawić kociaka na tamten świat.
Tak czy inaczej słuch o nim zaginął, a na Polinowie zrobiło się bardzo smutno. Najbardziej przykry był moment przyjazdu na Polinów, bo jeszcze niedawno Kleofas często wybiegał nie wiadomo skąd na spotkanie i witał wszystkich swoim mruczeniem lub ewentualnie wskakiwaniem "na barana", co mu się często zdarzało. Wszyscy byliśmy bardzo przygnębieni z tego powodu i zaczęliśmy myśleć, skąd by tu przygarnąć jakiegoś kociaka. Na szczęście u sąsiadów okociła się ich ruda kocica i powiła 5 "rudzielców". Od razu zaklepaliśmy jednego i trzeba było tylko poczekać, aż malec trochę podrośnie. Na początku lipca miał już 1,5 miesiąca i stwierdziliśmy, że "już czas".
Alfred (bo tak daliśmy mu na imię) jest rudy od czubków uszu do końca ogona. Nie usiedzi 5 sekund w jednym miejscu, uwielbia gryźć i drapać (co jest szczególnie denerwujące przy kolacji, kiedy pod stołem atakuje nogi domowników), ale ogólnie jest słodki i bardzo grzeczny (kiedy śpi). Liczne przymioty odziedziczył zapewne swoim po ojcu - podejrzewamy, że jest bowiem synem nieodżałowanego Kleofasa, który był swego czasu w bliskich stosunkach z jego mamą...
To, że mamy dość uciążliwy i zmienny klimat, każdy przekonuje się na własnej skórze, i to wielokrotnie. Ale fauna... Z perspektywy prawie kopy lat życia mogę stwierdzić, że zaszło sporo zmian w składzie dominujących gatunków okolicy Polinowa.
I tak, pół wieku wstecz w łosickich lasach zabito ostatniego wilka, co doskonale zresztą pamiętam. Na polach i w lasach dominowały wtedy zające i kuropatwy. Każdej jesieni odbywały się duże polowania, a mimo to zwierzaków wcale nie ubywało. W naszej Polinówce dominowały wtedy kiełbie i ślizy, zaś w polinowskich stawach złote karasie, pełnołuskie karpie i piżmaki. Zimą wśród ptactwa dominowały gile i jemiołuszki, latem zaś jaskółki, szpaki, wilgi, a i dudek się trafił. Do rzadkości wcale nie należały sowy i kraski. Dużo mniej było za to szkodników, np. w ogóle nieznana była stonka ziemniaczana, a turkuć podjadek był ogromną rzadkością, prawie nie było też kleszczy. Więcej było zaś pożytecznych pszczół, trzmieli i bąków, w tym też tych kąsających.
Dziś fauna różni się gatunkowo od ówczesnej, i to znacznie. I tak, w lasach prawdziwą plagą stały się, dobrze odkarmione na przyleśnych polach kukurydzy, dziki. Liczne są stada sarenek i łosi. Znakiem naszych czasów jest też inwazja lisów, które prawie wchodzą już na podwórka. Wieczorem w ogrodzie można potknąć się o jeża, a ryby i żaby niestrudzenie mącą wody okolicznych stawów. Pojawiły się szkodniki wodne. Szczególnie dokuczliwe stały się czaple i wydry. Od niedawna pojawiły się też bobry, które mają szansę stać się kolejną plagą. Bardzo rzadko widać z kolei jaskółki, kiedyś licznie okupujące stajnie i obory. Rzadkością są już zające i kuropatwy, pojawiły się za to ogromne, czarne kruki i jastrzębie. Ogrody pustoszą pospolite (lecz w Polsce pod ścisłą ochroną gatunkową) kwiczoły. Dość pospolity jest także kos i synogarlica (dziki gołąb). Duże szkody w ogrodach wyrządza też turkuć podjadek i aż roi się od wszędobylskich mrówek. Jednym słowem na brak zwierzyny nie narzekamy, choć struktura gatunków znacznie się zmieniła.
Mimo że skład fauny mocno się zmienił, okolice Polinowa szczególnie wiosną tętnią życiem. Od godziny czwartej na ranem następuje takie nasilenie ptasich treli, że pozostaje tylko szczelnie pozamykać okna. Te stworzenia bowiem w zasadzie nie śpiewają, lecz się drą, i to kto głośniej i dłużej. Takiej obfitości ptactwa jak w naszej okolicy doprawdy trudno gdzie indziej uświadczyć. Zawdzięczamy to m.in. obfitości wody i związanego z nią pokarmu. Gniazda znaleźć można dosłownie na co drugim krzaku czy drzewie. Mamy też lokatorów - sikorki modre oraz sikorki bogatki w bartkowych budkach lęgowych. O ile jednak teraz narzekamy na ten ptasi rejwach, o tyle w sierpniu będzie nam go już brakowało. Cisza oznacza bowiem koniec sezonu lęgowego i niechybnie zwiastuje smutek jesieni. Ale póki co, autentyczne polinowskie "Ptasie radio" nadaje na pełnych falach!
W naszych Łosicach tradycja ustaliła pierwszą niedzielę po 8 maja (św. Stanisława) jako niedzielę odpustową. Obchody tego święta są od lat identyczne. Centrum świętowania znajduje się w kościele pw. św. Stanisława, przy łosickim Kozim Rynku. O dziwo święto patrona głównego kościoła pw. św. Zygmunta (2 maja) mija bez echa. Odpust rozpoczyna się i kończy uroczystą procesją z kościoła św. Zygmunta do kościółka św. Stanisława. Z uwagi na niewielkie gabaryty tej (w zasadzie) kaplicy, msza św. odprawiana jest przy ołtarzu polowym przed budynkiem kościółka. Tradycją jest kiepska pogoda, chociaż od 2 lat trend zdaje się nieco załamywać. Odpustową procesję i uroczystą sumę prowadzi zaproszony przez proboszcza ksiądz. Po mszy św. procesja wraca do parafialnego kościoła, a w małym kościółku zapada cisza aż do Bożego Ciała, gdy umiejscawia się tam jeden z czterech procesjonalnych ołtarzy.
W tym roku po raz pierwszy od ćwierćwiecza w odpustowych uroczystościach uczestniczył mój brat - ojciec Andrzej CMF. Misjonarz-klaretyn, zjechał z Afryki do ojczyzny na zakonną kapitułę, zaliczając tym samym tegoroczny urlop. Podczas uroczystości trochę kulił się z zimna, ale wytrwał mężnie do końca, czyli odpustowego obiadu na plebanii.
W tym roku w nieco nietypowym (z powodu kapituły generalnej) terminie, mamy przyjemność zaprosić na msze św. z udziałem naszego stryja - o. Andrzeja Kobylińskiego CMF. Jak zwykle podzieli się najnowszymi wieściami z Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie od 20 już lat jako misjonarz zmaga się z tamtejszym klimatem oraz realiami, ale nade wszystko głosi Słowo Boże.
Zapraszamy zatem na łosickie msze św.: 16 maja w kościele parafialnym Trójcy Świętej w Łosicach, zaś 23 maja w rodzinnej parafii naszego misjonarza - kościele parafialnym św. Zygmunta Króla w Łosicach..
W tych dniach po mszach o. Andrzej zbierał będzie przed kościołem ofiarę na misje na Wybrzeżu Kości Słoniowej - m.in. budowę nowego kościoła. Na ten cel w całości przeznaczony zostanie także dochód ze sprzedaży afrykańskich pamiątek - po każdej mszy przed kościołem nabyć będzie można bowiem oryginalne batiki, hebanowe krzyżyki i inne niepowtarzalne pamiątki, oczywiście prosto z gorącej Afryki, a przywiezione przez samego o. Andrzeja. O ile tylko pogoda pozwoli największy wybór będzie rano, jako że ilość towaru jest ograniczona!
Serdecznie wszystkich zapraszamy!
Tegoroczna zima przejdzie do historii jako nie tyle ekstremalna, co długa i śnieżna. Takich śniegów nie było już dawno. Zawdzięczamy to też brakiem odwilży od Świąt Bożego Narodzenia do połowy lutego. Młodzież takich zim raczej nie pamięta, ale onegdaj nie były rzadkością.
Obecne śniegi grożą zawaleniem słabszych dachów. Murowana stodoła u sąsiadów za Polinowem rozleciała się, jakby trafiła w nią bomba. Polinowskie stodoły, mimo leciwego wieku, ostały się dzięki solidnej konstrukcji i dbałości gospodarzy. Niemniej takich zwałów śniegu nie było na Polinowie już dawno. Zapowiadają się też prawdziwe roztopy, chyba nawet takie, jak to onegdaj bywały. Dobrze, że Polinówka nigdy na Polinów nie wtargnęła. Miejmy nadzieję, że jej wezbrane wody i tym razem przewalą się za polinowskim podwórzem.
W Empikach ukazał się właśnie 17 (1/2010) numer Magazynu Fantastycznego, w którym znalazło się długo oczekiwane opowiadanie naszego brata Wojciecha pt. "Cicha noc?". Jest to zabawna wariacja na temat Bożego Narodzenia, która delikatnie mówiąc nieco odbiega od ogólnie przyjętych wyobrażeń. Akcja dzieje się równolegle w niebie i na ziemi, dzięki czemu czytelnik może poznać dotychczas nieznane szczegóły tego wydarzenia. Przypomnijmy tylko, że opowiadanie zakwalifikowane zostało do druku już pod koniec 2008 r. i miało się ukazać jeszcze przed kolejnymi świętami Bożego Narodzenia, niestety niespodziewany obsuw i dość nieregularny cykl wydawniczy przesunęły publikację dopiero na poświąteczny okres bieżącego roku. Tematyka niekoniecznie może zatem pasować do panującej aury, no ale cóż - niestety na pewne rzeczy nie mamy wpływu...
W 2007 r. nadzieję na druk dawała także "Nowa Fantastyka" - największy tego typu magazyn w Polsce, niestety póki co sprawa rozeszła się po kościach. Jednocześnie przypomnę, że kilka lat temu opowiadanie zostało także wysyłane zamiast świątecznej kartki na forum Polinowa.
Ponieważ jest to debiut jeśli chodzi o te wydawnictwo, mocno trzymamy kciuki za następne publikacje!
Zimowy Polinów jest trochę senny, trochę pusty, ale za to bardzo pięknie przystrojony nieskazitelnie białym śniegiem, który wygląda odświętnie i tajemniczo. Przyroda wokół zasypana białym puchem, skuta lodem, chyba faktycznie śpi już od połowy grudnia. Zamarzły "na amen" polinowskie stawy i Polinówka. Ale pod grubym lodem, w zwolnionym tempie toczy się normalne, podwodne życie. Ryby i inne stwory wodne co prawda nie żerują, ale niemrawo poruszają się w lodowatej wodzie i ciemnicy, spowodowanej grubą warstwą nawianego na lód śniegu. Mieliśmy też wizytę wydry, o czym świadczą częściowo nadgryzione zwłoki karpia wyciągniętego na lód.
U źródeł pojawiła się zaś nowa plaga - bobry. Leży już parę olsz zwalonych przez tych futrzastych pilarzy. Imponującej wielkości są nie tylko szkody przez nie wyrządzone, ale i wióry po ich robocie. Te zwierzęta muszą mieć niewiarygodną wprost siłę w swych zębiskach! Trudno powiedzieć jaki będzie ich następny ruch i do jakich jeszcze szkód przyczynią się w okolicy. Póki co też chyba przysypiają, a ich działania są ograniczone. Aktywne są natomiast zimowe ptaki, czyli głównie sikory, jemiołuszki, gile i dzięcioły.
Mróz i śnieg nie straszny jest natomiast dla Karinki i Walusia, czyli polinowskich koni. Niezależnie od pogody spacerują po wybiegu, marząc zapewne o majowych, soczystych łąkach. Póki co jedyną ich rozrywką jest udział w zimowych kuligach i imprezach, na które zaprzęga je wujek Jasio. Pierwszy tegoroczny kulig sąsiedzki odbył się w sobotę, 9 stycznia. Aura tego dnia była niesamowicie zimowa, co nie wystraszyło organizatorów ani części gości. Były pochodnie, ognisko i niepowtarzalna atmosfera. Takiej zimowej scenerii nie było już dawno!
Aktywne są też polinowskie koty. Z całej piątki zostały już tylko dwa - nasza poczciwa kocica oraz jej dorosły już syn Kleofas, który gania i fuka na nią jak na młodszą siostrę. Trójka jesiennego przychówku została zaś przekazana przez Wujka Jasia w dobre ręce. Kocica jest dobrej formie i zapewne niebawem pocznie następne pokolenie. Ciekawe gdzie tym razem się okoci, a w konsekwencji czyim okaże się to zmartwieniem. Kot Kleofas wprost uwielbia wygrzewać się z nami przy kominku i żałuje tylko, że nie może tego czynić codziennie. Poza weekendami rezyduje w ocieplanej elektrycznym kaloryferem budce u Rodziny Tokarskich. Każdy nasz przyjazd na Polinów zaczyna się od powitania przez koty, które oczekują rewanżu w formie mięsnego poczęstunku.
Obecnie w zasadzie jedynym zimowym zajęciem jest odgarnianie śniegu i palenie w kominku. Nawet spacery muszą odbywać się po drogach, bo śnieg kopny i bez nart ani rusz. Szczerze mówiąc, gdyby nie sprzęt Wujka Jasia i jego "służby porządkowe", Polinów tej zimy byłby nie do zdobycia. Piękna jest zima na Polinowie, ale... oby do wiosny!