Wieści ze starego folwarku
Anno Domini 2014
Boże Narodzenie było w tym roku wyjątkowe. Po pierwsze było kiedy poświętować, bo jeśli ktoś nie pracował w weekend, miał do dyspozycji aż cztery dni błogiego lenistwa. Prędko tak długich świąt nie będzie. Po drugie, dzięki powrotowi Wojtka z Afryki spotkaliśmy się na Polinowie w pełnym (a nawet poszerzonym o Zuzię) składzie, co nie zdarzało się już od kilku lat.
Po trzecie były to święta ze śniegiem. Wieczorem pierwszego dnia świąt sypnęło i krajobraz zaczął przypominać ten ze świątecznych pocztówek. Będzie co wspominać:)
Zaduszki sięgają genezą czasów pogańskich. Tradycja mówiła, że w ten dzień należy pójść na cmentarz i dokonać rytualnej uczty na grobie przodka. Kiedy było już po porządkach związanych z pracą w polu i kiedy przyroda zamierała, wśród ludzi panowało przekonanie, że jest to czas, kiedy wszelkie błądzące dusze, duchy przodków, demony chodzą po ziemi i należy je godziwie przyjąć, by nikomu nie zagroziły.
My wybraliśmy jednak ucztę na Polinowie w domowym zaciszu, chociaż zapewne na grobie przodka też byłoby przyjemnie;)
W polskiej tradycji data ślubu wchodziła do historii rodziny. Starano się pamiętać o tamtym dniu by przez świadomość, że tyle już się razem przeszło, przeżyło, doznało dobrego i złego, czerpać siły na następne lata. W tym roku obchodziliśmy nie byle jaką, bo 40. rocznicę ślubu naszych rodziców - Aliny i Jacka Kobylińskich.
Uroczystość rozpoczęliśmy mszą ś. odprawioną w intencji jubilatów w kościele Św. Zygmunta w Łosicach. Później kontynuowaliśmy świętowanie w "Dworze Droblin". Pogoda dopisała tak jak czterdzieści lak temu i mogliśmy się cieszyć spacerami w promieniach październikowego słońca. Rodzicom życzymy, abyśmy w takim zdrowiu i humorach mogli się spotkać za 10 lat przy okazji złotych godów!
„Wiwat! Niech żyją! Dziś na rubinowe gody
Życzliwy szczerze z toastem nie zwleka.
Czcigodna para: pani i pan młody
Niech w szczęściu złotych godów doczeka!”
Możemy się cieszyć nadspodziewanie pogodnym i ciepłym końcem lata. Pogodowo było jak na nasze warunki klimatyczne udane. Były nawet okresy upałów, a chłody krótkie i niezbyt uciążliwe. Ominęły nas katastrofalne ulewy, wichury i gradobicia, chociaż całkiem blisko przechodziły. Początek września dał jeszcze możliwość cieszenia się ciepłem i słońcem jako ostatni akord lata. Mamy też dodatkowe atrakcje jak wysyp grzybów, obfitość jeżyn, malin, śliwek i jabłek.
Nawet koty opływają w dostatek myszy, które zaczynają schodzić się z pól z zagród. Wrzesień to także pora obfitości pająków, których pełno na każdym krzaku czy w zakamarkach zabudowań. Pajęczyny najlepiej widać o wschodzie słońca, gdy skrzą się oblepione poranną rosą. Piękne są te mgliste, pogodne poranki, gdy promienie wschodzącego słońca przebijają się przez mgłę. Takiej orgii kolorów jak u schyłku lata i na początku jesieni nie ma w żadnej innej porze roku.
Niestety jest już cicho, bo ptactwo szykuje się do odlotów albo intensywnie żeruje, gromadząc siły na zimę. Nie mają już czasu ani chęci na pieszczenie naszych zmysłów. Mieszkańcy Polinowa też szykują się na przetrwanie długiej jesieni i srogiej zimy. W piwnicy regały uginają się od przetworów. W garach jeszcze perkocą śliwy, papryka i pomidory. Będzie co wyciągać, gdy spadnie ostatni zamrożony owoc, a śnieg przykryje wszystkie zagony. W drewutniach i piwnicach piętrzą się stosy drewna i węgla. Już niedługo coraz cieplej będziemy spoglądać na rozgrzane kaloryfery. Niestety zacznie się też walka z masą opadłych liści. Najgorsze są te topolowe, grube i skórzaste, które przywiewa wiatr z sąsiedniej posesji. To prawdziwe utrapienie, z którym póki co musimy się pogodzić. No cóż, szkoda lata, po którym pozostały już tylko wspomnienia. Obiektywnie trzeba przyznać, że tyle atrakcji i miłych chwil nie zapewni nam żadna inna pora roku. Zanurzając się w ciemne i szare dni jesieni i zimy, tęsknić będziemy za ciepłem i kolorytem lata. Ale gdyby było permanentne, nie byłoby tak cenione.
28 września obchodziliśmy ważną rodzinną uroczystość. Najmłodsza latorośl naszego rodu - Zuzia Kobylińska - powiększyła grono chrześcijan.
Msza odbyła się w Siedlcach w kościele Błogosławionych Męczenników Podlaskich, a brał w niej udział m.in. nasz brat Wojtek Kobyliński, któremu udało się wyrwać na weekend z nowej parafii w Łodzi. Odprawił mszę świętą "za Zuzię i cały ród Kobylińskich", a później udzielił małej chrztu. Zuzia nie licząc pięciominutowej wizyty w kancelarii "na uspokojenie" wszystkie zabiegi zniosła bardzo dobrze.
Po sesji zdjęciowej przed kościołem pojechaliśmy do dworku Reymontówka pod Siedlcami, gdzie w staropolskich klimatach spędziliśmy dalszą część imprezy. Wszystko udało się pięknie, nawet pogoda pozwoliła cieszyć się polską, złotą jesienią. Przy pożegnaniach zastanawialiśmy się, kiedy i z jakiej okazji spotkamy się znowu w takim gronie.
Ostatni tydzień sierpnia to w naszej rodzinie "triduum", czyli trzydniowy kompleks urodzinowo-imieninowy i okazja do świętowania. Niestety przypomina on, że wakacje mają się ku końcowi. Trzeba bardzo uważać, żeby nie trafić przypadkiem na łosicki środowy jarmark i nie przeżyć horroru. Liczne stoiska z tornistrami, zeszytami, podręcznikami nadal wywołują uczucia obrzydzenia i strachu za razem, mimo że przecież od szkolnych czasów minęło już tyle lat. Trauma musiała być naprawdę bardzo silna i poczynić poważne szkody w psychice;)
Po ponad półtora miesięcznych upałach non stop druga połowa sierpnia była chłodniejsza i przekropna. Chwil ze słońcem jednak nie brakowało i można było cieszyć się urokami już troszkę jesiennej przyrody. Tym trudniej znieść rozstanie, wszystkie pożegnania i ruszyć do swoich codziennych obowiązków. Ale cóż, następne wakacje już za 10 miesięcy!
Wakacje w pełni, tysiące robotników opuszcza rozpalone ulice miast jadąc na wczasy po słońce, po siły, po zdrowie. Uzdrowisko Polinów-Zdrój przeznaczone dla szerokich mas ludzi pracy dziś rozbrzmiewa śmiechem przodowników i racjonalizatorów. Ze słońca, wody i powietrza korzystają górnicy, hutnicy, nauczyciele i inni ludzie pracy.
Wczasowicze czują się doskonale. Korzystają z kąpieli w stawie, w przerwach popijając wodę z ujęcia "Polinówka", która ożywia ciało i umysł. Hitem sezonu są okłady z błota z polinowskiego stawu, doskonale wpływające na cerę i gładkość skóry.
Kuracjusze w cudownej okolicy nabierają sił do dalszej pracy ku chwale nasze socjalistyczne ojczyzny. Trzeba głęboko zaczerpnąć w piersi wiejskiego powietrza, aby po urlopie z nowymi siłami stanąć przed bramą fabryki. Wczasy to wielka zdobycz Polski Ludowej!
(na podstawie kronik z lat 50/60.)
10 czerwca nasze drzewo genealogiczne powiększyło się o nową gałązkę - Zuzię Kobylińską. Po miesiącu na tym świecie Zuzia w końcu odwiedziła Polinów i zaliczyła przy okazji sesję zdjęciową. Wszystko jej się bardzo podobało i była wyjątkowo grzeczna, dlatego pewnie będzie częściej Polinów odwiedzać. A za rok Dziadek Jacek pewnie będzie musiał zbudować piaskownicę:)
5 lipca, po kilkunastu latach, na Polinowie miało miejsce niecodzienne spotkanie. Przypadkowo "zjechali" się bowiem dawni mieszkańcy Polinowa, obecnie rozrzuceni po różnych zakątkach kraju. Swoją obecnością zaszczycili nas bowiem m.in. przyjezdna z Warszawy Anna oraz Jerzy Kobyliński, mieszkający obecnie aż na Warmii. Sesję zdjęciową poprzedziły rozmowy na dopiero co postawionej ławeczce, która jak wszystko wokół, ma swoją długą i burzliwą historię. Jej nogi zostały bowiem odlane na specjalne zamówienie w lidzbarskiej odlewni żeliwa! Później musiały jednak odczekać swoje, tj. ponad 10 lat, zanim zaczęły dzielnie służyć. Dzięki wujowi Janowi nowa-stara ławka jest obecnie ozdobą świeżo odnowionej elewacji starej oranżerii i jak przed laty gromadzi na pogawędki wszystkie pokolenia Polinowa, doskonale służąc także jako tło do rodzinnych zdjęć.
W niedzielę, 29 czerwca o. Andrzej Kobyliński CMF podczas mszy św. miał głosić kazania w kościele św. Zygmunta w Łosicach, niestety dopadła go prawdopodobnie zawleczona z Afryki malaria, wskutek czego wylądował w szpitalu. Zastąpi go natomiast nasz brat - o. Wojciech Kobyliński CMF. Życzymy szybkiego powrotu do zdrowia!
Maj 2014 r. to kolejna data, podczas której Polinów dźwiga się z ruin. A w tym wypadku nie ma tu nawet cienia przesady, bowiem dotychczasowa elewacja z całą pewnością takich cech nadawała całemu budynkowi. Sypiący się tynk i barbarzyńsko zamurowane, a wcześniej częściowo wyłupane okna to tylko niektóre z atrakcji, mających świadczyć o tym, że lata świetności owa budowla ma już dawno za sobą... Remont zapoczątkował wujek Jasio, nie mogąc dłużej spoglądać na sypiącą się, południowo-zachodnią elewację od strony jego ogrodu.
Ekipa prężnie przystąpiła do pracy, solidnie przytwierdzając metalowe rusztowania, których to owe ściany nie widziały przez ostatnie dziesięciolecia... Smaku całości dodawał fakt, że uparłem się na odtworzenie pierwotnego kształtu okna - a do część z niego trzeba zburzyć, zaś inną zamurować. Początkowo majsterkowicze zapewniali, że to dla nich pestka, jednak gdy zaczęli pasować cegły szybko okazało się, że zadanie jest... awykonalne! Jak bowiem ułożyć cegły, aby trzymały się całości przy wypukłym łuku? Co innego odwrotnie - siły ściskające znane były bowiem już w Starożytnym Egipcie. Fantazja budowniczych tego niecodziennego budynku okazała się jednak na tyle rozległa, że ówcześni budowniczy - nawet mając do dyspozycji najnowsze zdobycze techniki - po jakichś 300 latach nie potrafili odtworzyć pierwotnego dzieła... Zacząć trzeba było jednak od rozbiórki, a nawet ta nie okazała się bułką z masłem... Po wzruszeniu konstrukcji szczytu wszystko zaczęło się sypać i aż dziw, że nikt przy tym nie ucierpiał czy nie dostał cegłą po głowie. Upadek z tak wysokiego rusztowania mógł bowiem skończyć się tragicznie! Po niezbędnych pracach murarskich, wzmocnieniu obitej cegły, położeniu nowych tynków oraz malowaniu, z początkiem czerwca dzieło można było uznać za zakończone. Z jednym małym wyjątkiem - a mianowicie oknem. te bowiem, wykonane w Pruszynie na specjalne zamówienie, również okazało się na tyle problematyczne, że trzeba było na nie czekać ponad jeszcze ponad miesiąc. Wreszcie jednak i to doszło do skutku, a jego montaż 7 lipca finalnie zakończył dzieło.
W czerwcu prace przeniosły się na ścianę południowo-wschodnią, a więc główną elewację budynku - od podwórza. Tu było już mniej niespodzianek, a zamiast zbicia całego tynku, na większości powierzchni wystarczyło jego wzmocnienie. Przy tej ścianie również uparłem się na wybicie okna, choć w tym przypadku na szczęście nic nie trzeba było domurowywać. Prace potrwały od 10 do 20 czerwca i także zakończyły się sukcesem. Na uwagę zasługuje też nowatorski sposób odtwarzania boniowania rogów elewacji... trzonkiem od szczotki! Oprócz usunięcia masy przeróżnych kołków, haczyków, anten, rurek, kabli i innych niepotrzebnych gadżetów ze ściany, niestety pozostały jeszcze szpecące skrzynki licznikowe - ale miejmy nadzieję, że i to uda się z czasem usunąć. Otwór okienny został zaklejony dyktą i pianką montażową, jednak tę trzeba było i tak wyciąć, a następnie założyć nową płytę, ówcześnie pomalowaną czarnym sprayem. Całość sprawia jednak wrażenia prawdziwego otworu okiennego i nie rzuca się w oczy. Można zatem podsumować, że majowo-czerwcowe remonty mimo trudności powiodły się znakomicie, znacząco podnosząc estetykę Polinowa, a sam budynek nie wyglądał tak ładnie z pewnością od grubo ponad wieku!
Aby się przekonać, kto tak naprawdę rządzi i dominuje na Polinowie, wystarczy wiosną wstać wcześnie przed wschodem słońca i wyjść na zewnątrz. To, co słychać wokół wręcz oszałamia kakofonią dźwięków. Ptactwa jest tyle i zachowuje się tak głośno, że zagłuszają odgłosy niedalekiego miasta czy tranzytowej drogi. W powietrzu słychać przeróżne odgłosy, od gwizdów (szpaki) przez trele (zięby, sikory) po skrzeczenia (kwiczoły), gruchania (synogarlice) do głuchego bębnienia (dzięcioły). Jeśli dodamy do tego kwakanie dzikich kaczek na stawach, ćwierkanie wróbli i pliszek oraz już niebawem sonaty słowicze, to i tak nie obejmę wszystkich dźwięków wydawanych przez dziesiątki ptasich gardeł. Chyba za punkt honoru każdy przedstawiciel swojego gatunku przyjmuje, że to jego głos musi dominować nad innymi. Stąd też każdy wschód słońca jest witany nie zgodnym chórem, ale mieszaniną głosów przeróżnych i bardzo intensywnych.
To szaleństwo trwa od marca do lipca. W marcu dominują szpaki, kosy, zięby i kwiczoły. Później słowiki i wilgi. Rzadkim ostatnio gościem jest zimorodek, widywany najczęściej jesienią. Można wtedy podziwiać nie tylko jego upierzenie, ale też i sposób w jaki ogłusza upolowane rybki. Ujmuje wtedy swoją zdobycz w okolicach rybiego ogona i tłucze zwisającą głową rybki o coś twardego, aż przestanie się rzucać. Wtedy dopiero ją połyka. Podobnie sprawa ma się ze ślimakami, których potłuczone skorupy często ścielą nadbrzeżne kamienie. Ptaki chwytając muszle w dziób miotają nimi następne o twarde podłoże, w ten sposób dobierając się do "miękkiego".
Co innego czynią czaple. Te polują bardzo wcześnie rano. Tłuką ostrymi dziobami wszystko co się w wodzie rusza. Często to duże sztuki, których nie są w stanie przełknąć, ale te poranione i tak zdychają. Ptactwo jest też bardzo kłótliwe i często dochodzi do bójek. Biją się głównie samce o gniazdo, dziuplę, samicę, i to najczęściej w obrębie własnego gatunku.
Czasem zastanawiam się, czemu w okolicy Polinowa jest taki ornitologiczny zwierzyniec. Myślę, że to zasługa obfitości wody, drzew i zarośli. Może też niektóre gatunki, jak np. sikory, zadomowiły się dlatego, że są w zimie dokarmiane, a mieszkania na okres wylęgów mają gotowe. W maju trochę narzekamy, bo wprost nie daje się spać przy otwartym oknie. Ale gdy w lipcu wszystko cichnie a w sierpniu prawie niczego już nie słychać, robi się smętnie. Jesienią gniazda i dziuple pustoszeją. Szpaki na przykład gromadzą się w liczne stada, a ich odgłosy zupełnie nie przypominają tych wiosennych. Zimą słychać tylko sikory, a w cieplejsze dni wróble. W pobliskim lesie żyją potężne kruki, których złowrogie głosy powodują „gęsią skórkę”. Na szczęście one, a także wrony, gawrony i kawki Polinów omijają z daleka.
Teraz wiosną na Polinowie rządzą ptaki – przynajmniej w powietrzu i na drzewach. Dlaczego przy tym aż tak się wydzierają to ich tajemnica i akustyczny dodatek do pięknych, wiosennych klimatów.
W zeszłym roku o tej porze szalała zima, która jeszcze w kwietniu pokazywała swoje „uroki”. Tegoroczna była nader łaskawa i odpuściła już w lutym, chociaż zaczęła się w drugiej połowie stycznia. Mamy więc wczesne przedwiośnie, chociaż niektórzy jeszcze straszą nawrotem mrozu i śniegu. Będzie pewnie różnie, ale zimy już raczej nie ma się co bać, bo kontynent nie zdążył się w tym roku wychłodzić.
U schyłku zimy wszyscy wypatrują pierwszych oznak jej końca. Pierwsze zmiany wyczuwają ptaki, które zaczynają inaczej się odzywać. Szczególnie sikory i wróble cieszą się z pierwszych oznak wiosny. W tym roku bardzo wcześnie, bo w połowie lutego, pojawiły się szpaki. Siadają na wierzchołkach świerków i ogromnych topoli, po czym trelami rozbrzmiewającymi na całą okolicę oznajmiają swe przybycie. Zaraz za nimi pojawiły się kwiczoły, których głosy nie są już tak przyjemne dla ucha. Skowronki czasem na krótko dadzą głos i zaraz milkną. Za to sikorom dzioby się nie zamykają. Rano o wschodzie słońca w okolicy Polinowa nie jest już cicho i smętnie, a powietrze rozbrzmiewa od powitalnych świergotów i gwizdów. Aż wierzyć się nie chce, że to wszystko dzieje się już w lutym. Roztopów w tym roku nie było. Polinówka nieco przybrała i słychać było szum przelewającej się wody na tamie przed stawami, ale z koryta rzeczka nie wystąpiła.
W świecie roślin pierwsze przebudzenia. Jak zwykle zaczyna kwitnąca leszczyna. Pionierskie przebiśniegi kwitną w pełni. Zaczynają też pierwiosnki, przylaszczki i starce wiosenne. Niektóre stokrotki kwitły jeszcze w styczniu przed mrozami i przetrwały pod śniegiem. Wszystko czeka na odrobinę ciepła i słońca, a wegetacja ruszy pewnie w połowie marca. Zimę dobrze przetrzymały bobry w wielkiej żeremi na źródliskach Polinówki. Próbowały się do nich dobrać zdziczałe psy, ale nie poradziły sobie z tą solidną bobrową rezydencją. Obecnie ogołacają z kory ścięte jesienią drzewa i poprawiają swoją siedzibę. Podwyższyły też poziom wody na tamie i woda prawie przelewa się przez groble. Jeśli się rozmnożą, mogą być z nimi problemy. Marzec to także koci miesiąc, co widać, ale i słychać, zwłaszcza nocami. W namiocie pod folią wiosna w pełni – zieleni się sałata, wzeszła rzodkiewka. Na Wielkanoc nowalijek będzie pod dostatkiem, w dodatku ekologicznych. Na Polinowie zawsze jest pięknie, ale wiośnie nic nie dorówna, a ona już blisko i miejmy nadzieję, że przyjdzie wcześniej niż zwykle.
Miło nam poinformować, że w najnowszym, 5. wydaniu "Echa Katolickiego" z 30-05 lutego 2014 r. w dziale "Rozmaitości" ukazał się wywiad-artykuł z naszym ojcem Jackiem Kobylińskim. Tym bardziej cieszy, że jego zapowiedź znalazła się na pierwszej stronie tygodnika! Życzymy miłej lektury!
Wielkim marzeniem mojego brata klaretyna o. Andrzeja, przebywającego od 23 lat na posłudze misyjnej na Czarnym Lądzie, jest usiąść w bujanym fotelu z kotem na kolanach, przed rozpalonym kominkiem, gdy za oknem huczy wiatr i sypie śnieg. Niestety u niego cały czas gorąco, zielono, a co oswoi kota, to mu parafianie zjedzą... To marzenie przypomniałem sobie w ubiegły weekend, gdy siedziałem przy kominku z naszą kotką i słuchałem szumu wiatru za oknem. Tak to już jest, że marzy się o tym, czego się nie ma, a nie zawsze docenia się to, co się ma na co dzień.
My mamy to szczęście, że możemy się cieszyć wielką zmiennością przyrody. Każda pora roku jest diametralnie różna i nawet gdy występują jakieś anomalie, to ogólny porządek zostaje zachowany. Nawet, gdy wiosna jest zimna i kapryśna, to przecież kiedyś przyjdzie i zakwitnie. Jesień, nawet najcieplejsza, nie powstrzyma żółknięcia i opadania liści. A zima, nawet tak łagodna jak obecna, w końcu zmrozi stawy i zabieli krajobraz. Ta zmienność i nieprzewidywalność pogody i przyrody jest wielkim i niedocenianym walorem naszego środowiska, w którym żyjemy.
Jednocześnie natura raczej oszczędza nam zjawisk ekstremalnych. Nie grożą nam wulkany, trzęsienia ziemi, tornada czy niszczycielskie orkany. Owszem, zdarza się, że lokalnie zdejmie parę dachów czy podtopi tych, co ryzykując budują się w bezpośrednim sąsiedztwie rzek. Ale główny impet huraganów przejmują wybrzeża oceaniczne, cierpią też Niemcy, a do nas dochodzą już wiatry mocno osłabione. Mrozy też nie mają syberyjskiej mocy, a jeśli już ściśnie to nie na pół roku, jak tam.
Mamy więc wszystkiego po trochu i w umiarkowanych dawkach. Trzeba więc umieć się cieszyć każdą porą roku, każdym zjawiskiem przyrodniczym, gdyż za dzień, dwa, już może być zupełnie inaczej. Środek zimy to czas, gdy otuleni ciepłem domów doceniamy ich walory i bliskość z naszymi domownikami. To też dobry czas na zaległe lektury i słodkie lenistwo przed telewizorem. Natomiast nie ma złej pogody na spacer. To tylko kwestia chęci i odpowiedniego ubrania. Nasze organizmy wymęczone brakiem światła bardzo potrzebują takich chwil, spędzonych w wolnej przestrzeni.
Wieści z Polinowa niewiele. Stawy były wolne od lodu do połowy stycznia i zachęciły stada dzikich kaczek do przetrzymania zimy w naszej okolicy. Mniej zadowolone są polinowskie „morsy”, bo choć sezon dawno już rozpoczęty, to kąpiel bez przerębli nie ma tego uroku co na przykład minionej zimy. Bobry w źródliskach Polinówki umacniają swoją siedzibę i ogołacają kolejne drzewa z kory. Wiewiórki wcale nie śpią i przychodzą po wykładane orzeszki. Konie na zimowym wybiegu są codziennie ganiane, aby nie utraciły kondycji.
Jeszcze troszkę a zaczniemy wyglądać wiosny, chociaż zimy jeszcze w zasadzie nie było. Słoneczko będzie coraz wyżej i śmielej przygrzewać, a dnia już przybyło. Zapewne jeszcze zima pokaże swoje uroki, ale jej koniec jest coraz bliższy. Więc, aby do wiosny...
A poniższe zdjęcia, wykonane zaledwie tydzień po przelaniu na kartkę powyższych słów, niech będą potwierdzeniem tezy o zmienności naszej pięknej przyrody...