nagłówek „Avorum respice mores” (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim herbu Szaława – dawnym właścicielom Polinowa link nagłówka

Depesze Ojca Wojciecha

Anno Domini 2017

9 (125). Baśnie i legendy afrykańskie
Część XIV: Ślub córki Boga
2 grudnia 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFMając dość nieustannych narzekań młodych pokoleń, bez przerwy skłóconych ze starszymi, Bóg postanowił ustanowić społeczeństwo nowego rodzaju, w którym będą żyli jedynie ludzie młodzi. Z jego rozkazu wszystkie stare osoby miały być niezwłocznie zgłaszane, zatrzymywane i skazywane na śmierć. Tylko Ekèndèba zdołał ocalić swoją matkę, ukrywając ją na polu białej fasoli.

Po tym wybuchu gniewu, Bóg wyprawił w swoim pałacu wielkie przyjęcie na cześć swojej córki, która obchodziła właśnie piętnaste urodziny. Cóż to było za wydarzenie – święto osiągnięcia pełnoletności jedynej córki Boga! Aż po dziś dzień wspomina się je, jakby miało miejsce wczoraj. Na przyjęciu obecny był oczywiście Człowiek, ale również Ekèndèba, czyli Pająk, Zając, Bawół i wszyscy inni poddani Boga, bez wyjątku.

Piękna, bardzo piękna była córka Boga: wysoka i zgrabna, o pięknych, jedwabistych, czarnych włosach, o powabnej i smukłej szyi, ognistych oczach, błyszczącej hebanowej cerze i lśniąco białych zębach. Żaden młodzieniec nie mógł na nią spojrzeć, by natychmiast się w niej nie zakochać. W końcu ogłoszono, że Bóg odda rękę swojej córki jedynie kandydatowi, który pokona trzy próby inteligencji, przy czym porażka w którejkolwiek z nich wiązać się będzie śmiercią konkurenta.

Pewny siebie Zając zgłosił swoją kandydaturę, ale nie zdołał rozwiązać żadnej z trzech prób. Lotem błyskawicy wiadomość o jego porażce i śmierci obiegła ziemię. Dalecy od rezygnacji młodzi, którzy następnie ośmielili się spróbować, jeden po drugim ginęli pod ostrzem noża.

Pewnego ranka ogłoszono wizytę Ekèndèba. Kiedy Bóg został poinformowany, że on także przychodzi prosić o rękę jego córki, uśmiechnął się i powiedział:

– Nie odmawiam twojej prośbie, ale moja mata z piasku się podarła. Nie rozpatrzę jej, dopóki nie przyniesiesz mi nowej, całej utkanej z ziarenek piasku.

Pająk odszedł mocno zatroskany. Gdzie znaleźć matę utkaną z piasku? Czy taka mata w ogóle istnieje? Było tyle pytań, które sobie zadawał i które pozostawały bez odpowiedzi. Ostatecznie poszedł skonsultować się ze swoją starą matką.

– Bóg nie chce nawet wziąć pod uwagę mojej kandydatury, aż nie dostanie ode mnie maty utkanej z samych ziarenek piasku. Tymczasem takiej maty nigdy w życiu nawet nie widziałem.

– Więc poproś Boga, żeby pokazał ci dla przykładu podartą matę.

Gdy Ekèndèba dał odpowiedź, której nauczyła go jego matka, Bóg odpowiedział kiwając głową:

– Rzeczywiście, nikt nigdy takiej maty nie widział, bo niepodobna by coś podobnego istniało. Jesteś chyba dość inteligentny, by to wiedzieć. Chcę teraz byś mi przyniósł worek wypełniony wężami.

Za radą swojej matki Ekèndèba napełnił wielki worek suchymi liśćmi i udał się z wizytą do Pytona. W godzinie spoczynku zaproponował swojemu gospodarzowi:

– Pytonie, mój przyjacielu, oto mój worek, który Ci powierzam. Popilnuj go proszę, podczas gdy ja udam się na nocne czuwanie pogrzebowe do sąsiedniej wioski. Wrócę jutro rano.

Pająk włożył niepostrzeżenie do worka kawałek rozżarzonego węgla, ale Pyton, który o tym nie wiedział, spał spokojnie. Jakież było jego zdziwienie, gdy wstając znalazł worek i jego zawartość całkowicie strawione przez ogień. Widząc to Ekèndèba zaczął płakać i lamentować:

– Oh! Pytonie, mój przyjacielu! Spaliłeś mi posag, który z wielkim trudem przygotowałem, by poślubić córkę Boga. Cóż za nieszczęście! Co jej teraz ofiaruję?

– Odszkodowanie rzeczywiście jest bardzo ważne – uznał Pyton. – Nie martw się drogi przyjacielu, zwrócę ci cenę spalonych ubrań.

Niestety, to nie pieniędzy mi potrzeba, ponieważ ubrania te były niepowtarzalne i są absolutnie nie do zastąpienia.

Ekèndèba lamentował tak bardzo nad utratą swojego worka, że groził samobójstwem. Pyton był głęboko zatroskany. W imię solidarności i sympatii, wszystkie węże z sąsiedztwa przyłączyły się do Pytona, by próbować pocieszyć pająka. Wąż Trawiasty ofiarował mu nawet worek zupełnie podobny do tego, który się spalił, ale Ekèndèba jedynie krzyczał jeszcze głośniej:

– Chodź, przyjacielu Pytonie, chodź i zobacz jak leżało w worku jedno z moich ubrań, które było tak długie jak ty.

Zwinął Pytona i włożył do worka. Następnie zwrócił się do Węża Trawiastego:

– Oh! Co za nieszczęście! Ty również, umiłowany Wężu Trawiasty, chodź, zobacz jak leżało w worku ubranie, które było dokładnie twoich rozmiarów.

Dotknięty do łez Wąż Trawiasty zwinął się i pozwolił włożyć do worka. Używając tej samej strategii, Pająk zdołał napełnić swój worek wężami, po czym zaszył go ostrożnie, zarzucił na głowę i ruszył w drogę, mówiąc do swoich więźniów – tak nieostrożnych, co litościwych:

– Widzicie, moi drodzy przyjaciele, właśnie tak wędrowałem z moim workiem z cennym ubraniem na głowie. To dokładnie ta sama droga, którą obrałem, idąc do Pytona. Oto moje ślady, a to miejsce gdzie odpoczywałem, zmęczony upałem…

Przybywszy przed Boga, Ekèndèba położył przed nim triumfalnie swój ciężar:

– Oto worek wężów – rzekł.

– Prawdziwie, jesteś inteligentny, – odparł Bóg – ale to nie wszystko. Wiem, że twoja stara matka ciągle żyje. Jeśli naprawdę chcesz pojąć za żonę moją córkę, przynieś mi płuca matki, a nie zażądam niczego więcej.

Zamordować swoją matkę, by zdobyć rękę dziewczyny? Nie, nigdy! Lepiej zrezygnować z małżeństwa – W ten sposób myślał Ekèndèba idąc do swojej starej matki Azikouman.

– Matko, teraz widzę jasno, że Bóg nie chce nikomu oddać swojej córki za mąż.

– Skąd wiesz? Przecież sam jej nie poślubi!

– A jednak jestem tego pewien. Widzisz, po dwóch próbach poprosił mnie o niemożliwe. Powiedział, abym przyniósł mu płuca matki.

– Co w tym niemożliwego? Bóg nie żąda od ciebie moich płuc, ale antylopy białej. Musisz wiedzieć, że w tajemnym języku samica antylopy białej jest nazywana „matką”, ponieważ dożywa sędziwego wieku.

Wziąwszy łuk i strzały, Ekèndèba wyruszył na poszukiwanie samicy antylopy białej, a gdy ją ustrzelił, wyciął płuca i zaniósł je Bogu.

– Czy przypadkiem nie zabiłeś swojej matki? – zapytał Bóg.

– Nie. Przynoszę ci płuca samicy antylopy białej, matki wszystkich roślinożerców.

– Rzeczywiście, jesteś bardzo mądry. Chętnie oddaję ci więc moją córkę za żonę.

I tak, dzięki mądrości swojej matki, którą uratował od zagłady, Ekèndèba triumfował tam, gdzie wszyscy z jego pokolenia polegli.

Na podstawie: François-Joseph AMON D’ABY, "La mare aux crocodiles, Contes et légendes populaires de Côte d’Ivoire", Abidjan 1992.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

8 (124). Baśnie i legendy afrykańskie
Część XIII: Pięć palców
13 maja 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMF Niegdyś wszystkie palce dłoni były nierozłączne, niczym umiłowani bracia. Pewnego ranka mały palec powiedział:

– Bracia, czuję zapach wędzącego się mięsa. Musi być już dobre do jedzenia.

– Już wiem, to myśliwy Boga wędzi tłustego guźca dla swojego pana – potwierdził palec serdeczny.

– Spoglądając ponad płotem stwierdzam, że nie ma nikogo przy ogniu – dorzucił palec środkowy.

– Wobec tego chodźmy zabrać guźca, nikt nas nie zauważy – doradził palec wskazujący.

– Jeśli weźmiecie mięso, które do was nie należy, bądźcie pewni, że na was doniosę – zagroził kciuk.

Cztery palce zjednoczyły się przeciwko kciukowi, ich najstarszemu bratu, mówiąc Bogu, że to on namawiał ich do kradzieży mięsa. W złości Bóg oddzielił kciuk od pozostałych palców. Te jednak szybko zgodziły się, by zabić myśliwego i zabrać jego kawałek mięsa.

Morał: Jeśli sprawujesz władzę, nie każ nigdy bez dowodu, gdyż może okazać się że ci, których potępiasz, są najbardziej lojalni.

Na podstawie: François-Joseph AMON D’ABY, "La mare aux crocodiles, Contes et légendes populaires de Côte d’Ivoire", Abidjan 1992.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

7 (123). Baśnie i legendy afrykańskie
Część XII: Święty las
15 kwietnia 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFPowiada się, że pewna kobieta o imieniu Baloi, po założeniu ogródka warzywnego w świętym lesie, do którego nikt nie powinien wchodzić, powiedziała do swojej młodej służącej:

– Okrę, którą dzisiaj posadziłam, zbiorę dopiero po śmierci mojego męża.

Ponieważ ziemia zakazana była uprawiana po raz pierwszy od założenia świata, okazała się niesłychanie żyzną i rodziła wszystko w niezmiernej obfitości – ale Baloi niczego stamtąd nie zbierała.

Pewnego dnia, gdy Tiémoko – jej mąż, podejmował zagranicznych kupców, Baloi przyszedł do głowy pomysł, że wykorzystanie plonów z jej pola może być jednak korzystne. Wydała polecenie jednej ze swoich służących, by poszła i zebrała kosz okry. Służąca Sarran z pośpiechem udała się na pole, ale gdy tylko wyciągnęła rękę po strąki, roślina zaczęła śpiewać. Oczarowana pieśnią, młoda Serran zaczęła tańczyć, nie myśląc więcej o poleceniu swojej pani ani powrocie do domu. Gdy pierwsza ze służących spóźniała się z powrotem, Baloi wysłała inną. Znalazła ona Serain niemą, obracającą się i gestykulującą wokół rośliny. Nie słyszała pieśni, bo była to pieśń czarodziejska. Pomyślała więc, że koleżanka bawi się, zamiast wykonać swoją pracę. Nie zwracając na nią więcej uwagi, podeszła do rośliny, ale w tym samym momencie usłyszała tajemniczą pieśń i pod wpływem tego samego czaru, zaczęła tańczyć razem z Sarran. Trzecia, potem czwarta, w końcu piąta z dziewcząt wysłanych za Sarrran zostały zatrzymane w ten sam sposób. W końcu zdenerwowana Baloi osobiście udała się na pole, uzbrojona w długą rózgę i z mocnym postanowieniem sprawienia zasłużonej nauczki służącym. Gdy zobaczyła je tańczące wokół okry, krzyknęła w bezgranicznym oburzeniu:

– Kazałam wam się spieszyć, bo goście są głodni, a wy tu sobie zabawy urządzacie!?

Lecz gdy tylko wyciągnęła rękę po pierwszy strąk okry, usłyszała pieśń i oczarowana nią, sama zaczęła tańczyć tak jak jej dziewczęta.

Zaniepokojony przedłużającą się nieobecnością swojej żony i jej służących Tiémoko zaalarmował szefa wioski i radę starszych. Tam-tamy zagrały wojenny rytm i wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni ruszyli na poszukiwania zaginionych. Szybko odnaleziono je w świętym lesie, trzymające się za ręce i tańczące wspólnie. Nagle pieśń okry stała się słyszalna dla wszystkich zgromadzonych. Widząc i słysząc, co się dzieje, szef wioski, a jednocześnie kapłan bóstw rolniczych, powiedział:

– Nasi ojcowie powierzyli nam ten święty las, byśmy przekazali go nietknięty naszym dzieciom. Z powodu zbezczeszczenia tego miejsca Baloi została tutaj uwięziona.

Skropił specjalną wodą kobietę i jej służące, które natychmiast zostały uwolnione spod magicznego wpływu. Oto dlaczego uprawa ziemi w świętym lesie jest zakazana.

Na podstawie: François-Joseph AMON D’ABY, "La mare aux crocodiles, Contes et légendes populaires de Côte d’Ivoire", Abidjan 1992.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

6 (122). Baśnie i legendy afrykańskie
Część XI: Dion Tété i jego bracia
1 kwietnia 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFDawno, dawno temu, w całkowitej biedzie, żyło sobie siedmiu braci-sierot: Déti, Kla, Kuayé, Gontoh, Guehi Siaba, Kayé Vanh i Dion Tété. Nie posiadali niczego poza opaskami na biodra. Pewnego dnia jeden z nich, a był to Guehi Siaba, zaproponował pozostałym:

– Słyszałem, że król wioski Flampleu jest bardzo bogaty. Dlaczego nie wydać za niego naszego najmłodszego brata Dion Tété?

– Zgłupiałeś? – odpowiedzieli mu pozostali. – Przecież to chłopiec, tak samo jak my. Jak można wydać za mąż chłopca?

– To proste – odpowiedział mądry Guehi Siaba. – Poszukamy żeńskiego ubrania i przebierzemy go w nie. Ponieważ jest jeszcze mały i delikatny, król pomyśli że ma do czynienia z dziewczynką. Wiano, które za niego nam zapłaci, pozwoli z kolei nam się ożenić.

Po tym wytłumaczeniu pozostali bracia przystali na realizację planu. Tego samego dnia znaleźli żeńskie ubranie dla najmłodszego brata i wyruszyli w drogę do odległego kraju Diagoué. Podróż trwała dwa miesiące, aż pewnego wieczoru przybyli do króla państwa, który po ich przyjęciu bez problemu zgodził się na ich propozycję. Po dwutygodniowym pobycie, bracia wrócili do siebie z cennymi podarkami.

Dion Tété, nazwany Den’doua, szybko jednak zaczął dorastać. Jego męskie cechy stawały się widoczne: głos obniżył się, zaczęła mu rosnąć broda. Zauważywszy wszystkie te dziwne objawy u nowej małżonki króla, jego pierwsza żona, bardzo zresztą złośliwa, udała się do władcy i wszystko mu opowiedziała. Król wściekł się, że dał się tak nabrać dzieciom. Wydał rozkaz, że wszystkie jego małżonki mają stanąć nago przed sędziami, którzy poświadczą ich płeć. Wszystkie cechy charakteryzujące kobietę miały być sprawdzone.

Herold w całym państwie zaczął ogłaszać, co następuje:

– Uwaga, uwaga! Za dziesięć dni wszystkie żony jego wysokości króla pokażą się publicznie nago. Biada tej, która okaże się mężczyzną. Zostanie ona od razu ścięta za zdradę stanu.

W miarę mijających dni, Dion Tété chudł. Nie spał, nie jadł, bez przerwy tylko płakał. Na dwa dni przed zapowiedzianą próbą pokazała mu się we śnie jego matka, która przyniosła mu magiczny proszek.

– Weź synu ten proszek – powiedziała – i jutro z samego rana idź nad zatokę, rozsyp go na wodzie i wykąp się, a staniesz się piękną dziewczyną. W ten sposób twoi bracia i ty sam unikniecie kary.

Rano Dion zrobił wszystko dokładnie tak, jak mu poleciła matka i ku swemu wielkiemu zaskoczeniu stał się wspaniałą, młodą kobietą: miał piękne piersi, długie i proste włosy, białe zęby i jędrne pośladki. Den’dua nie mogła uwierzyć własnym oczom. Oszalała wręcz ze szczęścia. Przybywszy na dwór królewski wykonywała wszystkie swoje obowiązki z radością, nucąc nawet podczas młócenia ryżu.

W przeciwieństwie do niej, pierwsza żona króla posmutniała, nie rozumiejąc, co się dzieje. Jej piersi zniknęły, głos stał się niski, zaczęła jej rosnąć broda. Zauważyła także, że jej genitalia zmieniają się na męskie.

W wieczór poprzedzający dzień próby pierwsza żona króla nie pokazywała się już publicznie. Teraz to ona płakała. Wdrapała się na strych i kazała swoim dzieciom ciągnąć za przyrodzenie, by je urwać. Ale wszystkie te starania nie dały żadnego rezultatu. Coraz bardziej docierało do niej, że to ona zostanie stracona. Była to już wigilia dnia próby i popadła w rozpacz. Ubrała się w obszerną szatę i zgoliła brodę. Noc spędziła ćwicząc chód, który również stał się męski. Ćwiczyła także mówienie cienkim głosem. Przez całą noc nie zmrużyła nawet oka. O piątej rano herold zaczął zwoływać wszystkich mieszkańców wioski:

- Proszę o uwagę, moje królowe! To dzisiaj zostanie ukarana publicznie ta, która ośmieliła się zadrwić z naszego umiłowanego władcy. Niech ta, która jest mężczyzną, a podaje się za kobietę, szydząc w ten sposób z naszego króla, przygotuje się na śmierć. Co do was, mieszkańcy Flampleu, przyjdźcie licznie, by uczestniczyć w ceremonii.

O szóstej rano wszyscy byli już na nogach. Wszystkie żony króla poubierały się w najpiękniejsze stroje. Bracia Dion Tété, którzy zostali poinformowani o próbie, również byli obecni. Byli szczęśliwi widząc, że ich brat stał się najpiękniejszą dziewczyną w całej Flampleu.

O ósmej cała wioska zebrała się na królewskim podwórcu. Były tam tancerki przybyłe do wioski na okoliczność święta. Dziesięć wołów, które miały być złożone w ofierze, stało przywiązanych do grubego drzewa. Dostojnicy z każdej dzielnicy po kolei ofiarowywali królowi barany, kury, ryż i olej palmowy na święto. Czuło się zatem atmosferę wielkiej uroczystości. Równocześnie przygotowywały się małżonki króla.

O dziesiątej herold oznajmił przybycie królowych. Tancerki zakończyły tańce i całe zgromadzenie umilkło. Królowe przedefilowały przed publicznością. Den’dua była najmłodsza i przeszła jako pierwsza przed sędziami. Otrzymała brawa od publiczności, gratulacje od jury i króla. Wszystkie 99 żon króla pokazały się sędziom bez żadnych problemów. Przyszła w końcu kolej na pierwszą żonę króla. Chodziła ona inaczej niż kobieta. Jednak dopiero kiedy się rozebrała, jej braki okazały się aż nazbyt wyraźne. Król wydał rozkaz katu, by ją stracić. Ale zdjęta litością dla współmałżonki, Den’dua poprosiła, by ta została tylko wygnana z królewskiego pałacu, na co król przystał.

Król ofiarował swojej młodej żonie wiele podarków i poprosił jej braci, by zostali u niego już na zawsze.

Morał: To opowiadanie z jednej strony uczy nas, że zmarli wcale nie są zmarli i czuwają nad nami, z drugiej, że niebo karze złych, takich jak pierwsza żona króla [a z trzeciej, że ideologia gender wcale nie narodziła się na łonie Unii Europejskiej – przyp. tłumacza].

Na podstawie: Latilette (Tilé Yvonne), "Contes et légendes Dan", t. 1, Abidjan 2013.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

5 (121). Baśnie i legendy afrykańskie
Część X: Trzech braci: Bia, Eholié i Tanoé
18 marca 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFBia, Eholié i Tanoé – trzy strumienie, trzy bóstwa, trzech braci narodzonych z tej samej matki, trzech nieprzyjaciół (używam słowa „strumień” zamiast „rzeka” ze względu na rodzaj męski w języku polskim - przyp. tłumacza). Najstarszy jest Bia, najmłodszy Eholié. Tak jak lud, którego strzegą, wszyscy trzej pochodzą ze wschodu, z kraju Achanti.

W dzieciństwie nie darzyli swojej starej, niewidomej matki jednakowym przywiązaniem. Najstarszy - Bia - był nieśmiały, ale posłuszny i uległy. Kochał on czule swoją matkę. Eholié, najmłodszy, był nieskończenie przywiązany do starej bogini i by ją uszczęśliwić, złożył bez reszty swoje słabe siły do dyspozycji Bia. Jeśli zaś chodzi o Tanoé, ten był przebiegły, zuchwały, pyszny i próżny. Spędzał cały czas poza domem, krzycząc i wszczynając kłótnie wśród publicznych zebrań. Zabawa była jego jedynym zajęciem. Tylko głód drażniący jego wnętrzności przypominał mu na chwilę o starej i cierpiącej matce. Wszystko to zadawało straszne cierpienia sercu starej bogini.

Śmierć, zawsze nieuchronna – nawet dla bóstw – zwaliła się na staruszkę, która postanowiła podzielić posiadane dobra pomiędzy swoje dzieci. Po kolei zaczęła wołać ich do swojej zadymionej chatki. Najpierw wezwała Bia. Drzwi otwarły się i zamknęły.

– Moje dziecko – powiedziała umierająca bogini – niech Bóg da ci zdrowie, bogactwo i sławę, z racji na wszystkie usługi jakie mi wyświadczyłeś w mojej starości. Opuść tę krainę i od dzisiaj zamieszkaj na południowy-wschód od wielkiego jeziora. W ten sposób będziesz służył za bożka wspólnego dwóm ludom: Agni-Brafé i Achanti i bez końca odbierał cześć. Ludzie na znak swojego poddaństwa i wdzięczności przybędą do twoich ołtarzy i będą składać ofiary w czystym złocie, stadach białych baranów i wszelkim ludzkim bogactwie. Będziesz najsławniejszym wśród sobie podobnych. Idź, moje dziecko, niech Wszechmogący cię błogosławi.

Tak bogini pożegnała swojego pierworodnego syna, dając mu swoje błogosławieństwo. Przyszła kolej na na najmłodszego.

– Eholié, śmierć dopadła i mnie. Pozostało mi zaledwie kilka chwil życia między wami. Niech Bóg wynagrodzi wszystkie trudy, które poniosłeś by uczynić moją starość spokojną. Zabierz swoje rzeczy i idź zamieszkać w lesie Sima. Kochałeś mnie nieskończoną miłością. Będziesz naznaczony na zawsze znakiem żałoby, który będzie ci przypominał o mojej śmierci. Żadna nieczysta kobieta, żaden kondukt żałobny nie będą mogły przejść przez twoje łoże. Będziesz bożkiem osobliwym, ale wzbudzającym strach. Ludzie będą cię czcić za twoją czujność i będą ci ofiarowywać kozły i czarne barany ze swoich trzód. A władcy Brafé wybiorą cię na obrońcę swojego królestwa i będą przestrzegać twoich praw. W kłopotach, jak i w zwycięstwach, podasz prawicę Bia – twojemu starszemu bratu.

Bogini, rozradowana w sercu matki, ucałowała swoje umiłowane dziecko i pożegnała, błogosławiąc mu. Nie chciała wołać niewdzięcznego Tanoé. Tymczasem drzwi się otwarły.

– Matko, niech cię Bóg błogosławi – powiedział dobrze jej znany głos. – Wracam z przystani, gdzie czekałem na przybycie rybaków...

– Kim jesteś? – zapytała niewidoma staruszka, do której łóżka przybliżyła się już śmierć.

– To ja, Bia, twój najstarszy syn.

– Dlaczego jeszcze nie objąłeś panowania nad swoim królestwem? – zapytała umierająca bogini.

– Ależ matko, ja nie mam żadnego królestwa.

– Z kim więc wcześniej rozmawiałam? Czyżby z wyrodnym Tanoé?

I ze wszystkich sił, które jej jeszcze pozostały, zawołała:

– Tanoé! Tanoé! Tanoé!...

Nie było jednak odpowiedzi. Zrozumiała: Tanoé już odszedł.

– A więc to jemu, pysznemu Tanoé, powierzyłam wszystkie moje bogactwa.

Staruszka z żalu zapłakała po raz ostatni. Ponieważ bogowie nie zabierają nigdy tego, co raz dali, temu z trzech synów, który najlepiej jej służył, matka nie mogła dać nic więcej poza ostatnią częścią swojego majątku – tę, która nie wiązała się z żadną chwałą. I umarła ze zmartwienia.

Bia poszedł opowiedzieć o swoim nieszczęściu swojemu najmłodszemu bratu. Eholié wpadł w straszny gniew i przysiągł pomoc i ochronę przeciw pysznemu, niewdzięcznemu, nieuczciwemu Tanoé. Bia zajął posiadłość przeklętą, która pierwotnie miała przypaść Tanoé. W ten sposób stał się strumieniem, który zabiera ludzkie nieczystości i odchody, a który nigdy nie jest przywoływany. Ale przymierze między Eholié a Bia jest wieczne. Do naszych czasów, pod karą utonięcia lub rozszarpania przez krokodyle, jest zakazane podczas podróży po Bia albo Eholié wypowiadanie imienia Tanoé; i na odwrót – wypowiadanie imion jednego z tych dwóch strumieni, gdy znajdujecie się na wodach Tanoé.

Nie zdziwcie się też, jeśli prowadząc kondukt żałobny do Sanwi, zażądają od was butelki likieru i zapłaty w wysokości ceny barana, zanim pozwolą wam przejść przez most nad Eholié.

Na podstawie: François-Joseph AMON D’ABY, "La mare aux crocodiles, Contes et légendes populares de Côte d’Ivoire", Abidjan 1992.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

4 (120). Baśnie i legendy afrykańskie
Część IX: Donh i brodaty kamień
3 marca 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFŻył kiedyś człowiek bardzo łakomy, głupi i złośliwy. Nazywał się Donh Neungbeu. Pewnego dnia przechadzając się po buszu, pośrodku lasu zobaczył zwisający z gałęzi, wielki, brodaty kamień. Zaskoczony wykrzyknął:

– Czy świat stanął na głowie? Cóż to jest? Brodaty kamień?

Zaledwie skończył wypowiadać te sowa, gdy kamień spadł mu na głowę. Po uderzeniu kamień wrócił na swoje miejsce, a Donh do wioski, z wielkim guzem na głowie.

Następnego dnia Donh wziął ze sobą aguti (rodzaj dużego gryzonia, nieco podobnego do zająca) i poszedł na miejsce, gdzie zwisał brodaty kamień. Zatrzymał się i z daleka wskazał go towarzyszowi. Ten nie potrafił powstrzymać okrzyku zdumienia:

– Co? Brodaty kamień…?

Nie dokończył jednak wyrażać swego zdziwienia, bo brodaty kamień spadł mu na głowę i aguti zemdlał. Donh rzucił się na niego, zabił i zabrał do siebie, by go zjeść. Następnego dnia przyszła pora na łanię, a później na gazelę... W ten sposób Donh wybił prawie wszystkie zwierzęta w buszu. W lesie nie pozostał już nikt poza zającem. Donh zaczepił go pewnego popołudnia:

– Zającu, mój przyjacielu, chcesz zobaczyć coś niezwykłego?

– Parę niezwykłych rzeczy już widziałem – odpowiedział wymijająco zając.

Ale Donh nie pozwolił mu opowiedzieć, co też takiego niezwykłego mógł widzieć, stwierdzając tylko, że na pewno kłamie. Jedyną bowiem niezwykłą rzeczą, jaką widział Donh, był brodaty kamień. Namówił jednak w końcu zająca, by udali się na miejsce, gdzie się znajdował. Donh postąpił z nim jak i w przypadku innych zwierząt: zatrzymał się i z daleka wskazał kamień palcem. Zając zauważył go, ale powstrzymał się i odpowiedział bez entuzjazmu, że widzi to, co on, ale nie dostrzega w tym niczego niezwykłego.

– Jak to? Widzisz to, co ja i nic nie mówisz?

Ujrzenie brodatego kamienia nie było jednak niebezpieczne, jeśli tylko nie wypowiedziało się jego nazwy. Donh próbował zatem sprowokować zająca, by ten powiedział: brodaty kamień.

– Zapomniałeś języka w gębie? Jeśli widzisz tę rzecz, powiedzże coś! – nalegał.

Zając pozostał niewzruszony. Donh zdenerwował się w końcu i krzyknął:

– Patrz, przecież to brodaty kamień!

Gdy tylko wypowiedział te słowa, kamień zwalił się na niego z wielkim impetem i Donh padł bez czucia. Zając w mig wszystko zrozumiał. Zostawił Donha i oddalił się stamtąd.

Przechodziła tamtędy boga, mrówka-grabarz. Zlitowała się nad niemogącym wrócić do siebie Donhem i postanowiła zanieść go do domu. Mrówka ta wydzielała jednak bardzo nieprzyjemny zapach i przez całą drogę Donh narzekał, mówiąc:

– Boga, pomagasz ludziom, ale przy tym śmierdzisz nieprawdopodobnie!

Od tego czasu w plemieniu Yacouba, gdy ktoś oddaje ci przysługę i chce czegoś w zamian, mówi się, że jest „boga”.

Morał: Kto pod kim dołki kopie, ten sam w nie wpada.

Jedno pytanie nie daje mi spokoju: czym do ©µº¡¢®¥ jest „brodaty kamień”? (franc. caillou barbu) (przyp. tłumacza).

Na podstawie: Latilette (Tilé Yvonne), "Contes et légendes Dan", t. 1, Abidjan 2013.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

3 (119). Baśnie i legendy afrykańskie
Część VIII: Kamienni ludzie z Soutilé
18 lutego 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMF Działo się to w zamierzchłych czasach. Mieszkańcy Soutilé uważani byli za najmniej gościnny lud na ziemi. Podróżni, którzy mieli nieszczęście przybyć do ich wioski nocą mogli być pewni, że będą spać pod gołym niebem i z pustym żołądkiem. Przybywając za dnia, nie mieli wiele więcej szczęścia. Soutilé było bogate, ale mieszkańcy woleli wyrzucić do śmieci to, co im zbywało, niż dać jeść zgłodniałym wędrowcom.

Pewnego popołudnia ci ludzie bez serca ujrzeli młodzieńca w łachmanach, pokrytego od głowy do stóp wielkimi ropnymi wrzodami, który zmierzał w kierunku ich pięknej miejscowości. W lewej ręce trzymał żebraczą miskę, w prawej pęk liści do odganiania roju zielonych much, który go otaczał. Wszyscy ci, którzy spotkali go na swojej drodze, zatykali nosy, ponieważ rozsiewał wokół zapach zgnilizny i padliny.

Człowiek ten chodził od domu do domu, prosząc o kubek wody, trochę jedzenia i, jeśli to możliwe, schronienie na noc. Ale wszędzie, gdzie się pojawił, podpuszczane przez rodziców dzieci wyśmiewały go i obrzucały kamieniami. Wszędzie, oprócz ostatniego obejścia, gdzie przyjął go pewien mężczyzna ze swoją żoną. Z pomocą najstarszej córki, matka rodziny umyła go dokładnie szarym mydłem i opatrzyła jego wrzody. Dano mu do dyspozycji osobną izbę i duży koc do okrycia. Ale wbrew oczekiwaniom, obcy nie chciał spędzać nocy w Sautilé. Jeszcze bardziej zaskakująca była prośba, którą skierował do gospodarzy, którzy go u siebie przyjęli:

– Odchodzę – powiedział, – ale chcę was prosić o wielką przysługę: jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, opuśćcie wioskę ze wszystkimi waszymi krewnymi i przyjaciółmi.

Każde z nich, ojciec i matka, udało się, by ostrzec innych mieszkańców wioski, ale nikt nie chciał do nich dołączyć. Odeszli więc, zabierając ze sobą jedynie sześcioro dzieci – cztery córki i dwóch synów. Następnego dnia, gdy wzeszło słońce, wszyscy mieszkańcy Sautilé zostali zamienieni w kamienie i cmentarna cisza okryła wioskę.

Mówi się, że wioska z ludźmi z kamienia istnieje po dziś dzień, gdzieś w kraju Tanoessou, co oznacza region dorzecza rzeki Tanoé. U nas wszyscy o niej wiedzą, wszyscy o niej mówią, ale nikt jej nie widział, ponieważ jest to zaklęta wioska. Soutilé – miasto przeklęte.

Morał: W każdym przybyszu jest obecny Bóg. Otwórz przed nim drzwi twojego domu i twego serca.

Na podstawie: François-Joseph AMON D’ABY, "La mare aux crocodiles, Contes et légendes populares de Côte d’Ivoire", Abidjan 1992.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

2 (118). Baśnie i legendy afrykańskie
Część VII: Mamé i jego bracia
4 lutego 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFDawno, dawno temu żyło siedmiu braci: Ule, Kpan, Mekeu, Dua, Ble, Deli i Mamé. Byli sierotami i nie wiodło im się w życiu. Pewnego dnia, by odpędzić prześladującego ich pecha, sześciu starszych postanowiło złożyć w ofierze najmłodszego - Mamé. Nazajutrz wrzucili go do worka, zawiązali i ruszyli nad świętą rzekę. Na skrzyżowaniu dróg zobaczyli mnóstwo rosnących w okolicy grzybów. Chwilowo zapomnieli więc o celu swojej wędrówki i zbierając je, oddalili się od drogi. Mamé zaczął się szamotać w worku, gdy opodal przechodził bogaty kupiec.

– Co to jest? – zainteresował się.
Chłopiec, który dzięki obcemu akcentowi rozpoznał przybysza z odległych stron, powiedział:
– Moi bracia towarzyszą mi w podróży do dalekiego kraju, gdzie potrzebują młodzieńca takiego jak ja, by uczynić go swoim królem. Ale ja tego nie chcę. To dlatego mnie uwięzili.
– Dziecko, czyś ty zwariowało?
– odpowiedział kupiec. – Nie chcesz zostać królem? Jestem handlarzem materiałów i idę właśnie do waszej wioski. Weź więc mój towar, a ja pozwolę, by uczynili mnie królem. Zgoda?
– Zgoda
– odpowiedział Mamé.
Kupiec pospiesznie uwolnił chłopca i zajął jego miejsce w worku. Mamé porządnie go zawiązał i zabrał towar.

Gdy bracia wrócili na drogę, znaleźli swój pakunek. Nie zwrócili uwagi na to, że ten stał się znacznie cięższy. Szli rozmawiając na temat swojego młodszego brata:
– W ogóle nas nie szanujesz. Dzisiaj będziesz tłumaczył się przed potworami świętej rzeki. Jesteś bardzo niegrzeczny, dlatego w ogóle nie jest nam żal złożyć dzisiaj z ciebie ofiarę.
Kupiec, który zrozumiał swoje położenie, zaczął się rzucać i krzyczeć. Starał się przy tym tłumaczyć, że nie jest ich bratem Mamé, ale wszystkie jego wysiłki wywołały jedynie śmiech.
– Chce sobie z nas zakpić, podszywając się pod kupca – powiedział jeden.
– Nie damy się zwieść tak łatwo – dodał drugi.
Gdy przybyli nad rzekę, wrzucili kupca do wody i wrócili do wioski.

Tymczasem ich młodszy brat udał się w przeciwnym kierunku i z czasem sam stał się bogatym kupcem. Po kilku latach w obcych stronach powrócił do rodzinnej wioski. Jego bracia, widząc wszystko to, co ze sobą przywiózł (krowy, kozy, owce, ubrania, biżuterię itd.) przyjęli go z wielką pompą. Każdy z braci i wszystkie ich dzieci otrzymało prezent. Podczas powitań Mamé dawał do zrozumienia, że zmartwychwstał. Powiedział swoim braciom, że uratowali go ich rodzice i przodkowie. Ci uwierzywszy wyrazili życzenie, by również zwiedzić królestwo zmarłych. Mamé odpowiedział, że aby złożyć wizytę ich dziadom, każdy z nich musi zaopatrzyć się worek i solidny sznur, a następnie udać się nad brzeg świętej rzeki. Resztą miał zająć się sam. Każdy zrobił to, co polecił Mamé.
Nad brzegiem rzeki, po zakończeniu wiązania worków z braćmi w środku, Mamé powiedział:
– To nie mnie wrzuciliście kiedyś do świętej rzeki, ale pewnego kupca. To dzięki materiałom, które sprzedawał, a które zabrałem, jestem dzisiaj bogaty. A teraz pożegnajcie się, bo za chwilę umrzecie.
Jego bracia zaczęli płakać i błagać go, by darował im życie. Ten zlitował się nad nimi i przebaczył złe postępowanie. Zamiast wrzucić ich do rzeki, rozwiązał po kolei. Szczęśliwi z takiego obrotu sprawy bracia porwali Mamé na ramiona w geście triumfu i wydali wielką ucztę na jego cześć.

Morał: Nie należy odpłacać pięknym za nadobne.

Na podstawie: Latilette (Tilé Yvonne), "Contes et légendes Dan", t. 1, Abidjan 2013.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

1 (117). Baśnie i legendy afrykańskie
Część VI: Pierwszy mieszkaniec ziemi
21 stycznia 2017 r.

o. Wojciech Kobyliński CMFChoć od mojego powrotu z Afryki minęło ponad dwa lata, a w międzyczasie zdążyłem już zmienić miejsce posługi z Łodzi na Wrocław, na półce ciągle stoi kilka książek z afrykańskimi podaniami, baśniami i legendami, stanowiąc niemy wyrzut sumienia przy każdym ścieraniu kurzu. W końcu doszedłem do tego momentu, gdy odkładanie rzeczy na później, kiedy to czas będzie odpowiedniejszy, stało się aż nazbyt oczywistym oszukiwaniem samego siebie. Mój francuski zdążył w tym czasie już troszkę zardzewieć, co tylko potwierdza słuszność decyzji o zabraniu się do tłumaczenia afrykańskiej literatury baśni. Oto więc kolejna po długiej przerwie „depesza”, a w niej kolejna afrykańska legenda. Posłuchajcie:

Gdy Bóg stworzył człowieka i zwierzęta, był nimi tak zachwycony, że postanowił pozostać wśród nich – by rozsądzać małe i duże waśnie oraz podtrzymywać między nimi podstawy prawdziwego braterstwa, to jest sprawiedliwość, pokój i zgodę. Niestety stworzeniom daleko było do pokojowego nastawienia ich Stwórcy. W rezultacie nie było dnia, by kura nie skarżyła się na sępa, owca na hienę, antylopa na lwa itd. I tak Bóg spędzał większość swego czasu na wysłuchiwaniu skarg, sądzeniu konfliktów, godzeniu nieprzejednanych nieprzyjaciół...

Stwarzanie jest dziełem ciągłym, a kierowanie nim wymaga nieustannej uwagi, dlatego Bóg zmuszony został w końcu wycofać się do nieba, by móc sprawować tę funkcję w całkowitym spokoju. Przed opuszczeniem swoich poddanych zaprosił ich, by zebrały się w jego obecności i wybrały swojego reprezentanta, który będzie odtąd zaprowadzał sprawiedliwość w jego imieniu. Zaskoczone i zbite z tropu zwierzęta przystały jednak na propozycję człowieka, by dać sobie osiem dni, które wykorzystają na zastanowienie się nad sposobem wyboru.

Rankiem dziewiątego dnia na olbrzymim dziedzińcu Bożego Sądu odbyło się najbardziej demokratyczne zebranie, jakie kiedykolwiek widziano. Po kolei, wszelkie stworzenie z człowiekiem na czele, wchodziło na mównicę, by zgłosić lub poprzeć czyjąś kandydaturę. Człowiek, zabierając głos jako pierwszy, wygłosił mowę przepełnioną inteligencją i godnością. Po przypomnieniu, że to z powodu cierpliwości Bóg opuścił swoje stanowisko, a jednocześnie kładąc akcent na jego wyjątkową wagę, nasz przodek podsumował:
– Następca Boga nie może być ani największy, ani najsilniejszy, by nie dał się zwieść swojej wadze czy sile i nie zaczął deptać słabszych, a w końcu nie zaprowadził dyktatury. Nie powinien również być najmniejszy lub najsłabszy, ponieważ mały i słaby nie znajdzie posłuchu, niezbędnego by zaprowadzić sprawiedliwość. Według mnie reprezentant Boga musi łączyć inteligencję, cierpliwość, zdolność do rozumienia i łączenia faktów z niezależnością charakteru i całkowicie obiektywnym osądem. Nie popadając w zarozumiałość, wszystkie te cechy naraz posiadam jedynie ja sam i Bóg dobrze o tym wie.

Ten wywód naszego przodka bardzo nie spodobał się słoniowi, lwu i panterze, ale również mrówce. Wówczas odezwał się szympans:
– Zgadzam się – zauważył – że cierpliwość, mądrość i bezstronność są cechami dobrego sędziego. Ale jeśli jest między nami ktokolwiek zupełnie ich pozbawiony, jest nim człowiek. W jaki sposób zamierza bronić nas przed samowolą i niesprawiedliwością, kiedy on sam znajduje przyjemność w zabijaniu biednych niewiniątek? Czy muszę przypominać liczne procesy wytaczane przeciwko niemu przed Bogiem przez kurę, barana czy krowę o wymordowanie ich rodzin?
– Pożarł wszystkie moje dzieci
– oskarżała kura.
– Zabił i zjadł mojego ojca – wzdrygnął się baran.
– Wymordował moje dzieci zaraz po zabójstwie ich ojca – dodała krowa.
Nawet ryba ośmieliła się dodać:
– Osacza mnie z każdej strony i sama już nie wiem, co robić by umknąć przed jego śmiertelnie skuteczną pomysłowością.

Przywołanie tylu bolesnych wspomnień spowodowało szlochy i łzy. W jednej chwili nastrój tego pamiętnego spotkania stał się niezwykle bolesny i ciężki. Wystąpienie szympansa wywarło mocne wrażenie na słuchaczach. On sam opuścił mównicę bez wysunięcia konkretnych propozycji, przekonany jednak, że żadne ze zwierząt nie zagłosuje na człowieka.

Następnie głos w debacie zabrał zając. Przypomniał on zasadę, według której ziemia należy do tego, kto pierwszy ją zajął i zasugerował, by zadanie najwyższego sędziego przyznano najstarszemu mieszkańcowi naszej planety, czyli temu, kto dostarczy dowód na to, że istniał już wtedy, gdy Bóg stwarzał wszystko, co porusza się i oddycha. Ta propozycja została przyjęta z tą większą skwapliwością, że jej autor nie kandydował na wakujące stanowisko.

Z wyjątkiem zająca, gazeli, ryb i zwierząt wodnych, jedne po drugich, boskie stworzenia wstępowały na mównicę, by próbować udowodnić swoje pierwszeństwo. Nikomu jednak nie udało się przekonać zebranych. W końcu głos zabrał lew. Jego przemówienie było bardzo długie i zawiłe, ale starano się wysłuchać je do końca. Podczas przemówienia szympans ponad sto razy chrząkał, sowa ziewała raz za razem kłapiąc dziobem, a mucha zacierała ręce tak długo i mocno, że na koniec wystąpienia lwa miała zakrwawione dłonie. Zaskoczone zwierzęta patrzyły jedne na drugie, nie śmiąc wyrazić swojej zgody czy dezaprobaty. Po raz kolejny w zgromadzeniu zapadło ciężkie milczenie.

Znowu to zając uratował sytuację, rzucając pytanie:
– Ojcze lwie, nigdy nie widziano, byś jadł trawę. Czym więc się żywiłeś, zanim Bóg stworzył inne zwierzęta?
– O to samo chciałam go zapytać
– zauważyła antylopa.

Gdy odrzucono kandydaturę lwa, głos zabrał dzioborożec, który już na wstępie oznajmił:
– Spośród wszystkich tu zebranych, tylko ja byłem przy stworzeniu świata i zaraz to udowodnię. Najpierw musicie wiedzieć jednak, że na początku wszędzie była woda. Jedynymi żywymi istotami była moja matka i ja. Kiedy moja matka umarła, nigdzie nie było nawet najmniejszego skrawka lądu, by ją pochować. Byłem zatem zmuszony rozłupać swoją czaszkę, by tam ją pogrzebać. To wyjaśnia ten ogromny guz, który widzicie na mojej głowie.

Nikt nie znajdował odpowiedzi – ani z reguły bystry zając, ani nasz przodek, który zniechęcony swoją porażką już na samym początku, okazał obojętność. Nie pozostawało więc nic innego, jak ogłosić dzioborożca prawowitym reprezentantem Boga-Stwórcy. W tym jednak momencie cyweta (dziki kot afrykański) zgłosiła nieobecność kameleona, który przedwczoraj pokonywał ostatni pagórek, pół dnia drogi marszu od miejsca spotkania. Gazela chętnie udała się na poszukiwania. Gdy siedząc na grzbiecie gazeli kameleon przybył na miejsce i zrelacjonowano mu przebieg toczącej się dyskusji, wpadł w straszny gniew:
– W jaki sposób można uznać, że dzioborożec był pierwszym mieszkańcem ziemi? – pytał.
– Sam wam powiedział, że na początku ziemia była pokryta wodą. To bez wątpienia prawda, ale jeśli tak, to gdzie przysiadał ten, który boi się wody, a ponadto szybko męczy się w locie?

Nikt nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, a kameleon kontynuował:
– To pewne, na początku wszędzie wokół nie było niczego prócz wody, a stały ląd nie istniał. Pojawił się o wiele później i to bardzo powoli, wynurzając się to tu, to tam. Był jeszcze bardzo miękki i chodząc po nim trzeba było bardzo uważać, by się w nim nie zapaść. W tym czasie ja się pojawiłem. Takie jest wytłumaczenie mojej powolności. Co do was wszystkich, Bóg stworzył was dopiero wtedy, gdy wody się cofnęły, a ziemia stała się solidna. I tak, wasza gwałtowność, ta szybkość, z której jesteście tacy dumni, zdradza waszą niezwykłą młodość.

Po chwili ciszy poświęconej na zastanowienie, grom braw wybuchnął na znak jednomyślnej zgody. Od razu posadzono kameleona na grzbiecie antylopy i poprowadzono przed Boga, by ukoronował go na swego prawowitego reprezentanta, odpowiedzialnego za zaprowadzanie sprawiedliwości w Jego imieniu.

Morał: Powolna niczym kameleon, prawda zawsze dogoni kłamstwo...

Na podstawie: François-Joseph AMON D’ABY, "La mare aux crocodiles, Contes et légendes populares de Côte d’Ivoire", Abidjan 1992.
Z języka iworyjskiego tłumaczył: o. Wojciech Kobyliński CMF.

Ojcowie serwisu Polinów
Misje w Afryce i chór Claret Gospel
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy