Depesze Ojca Wojciecha
Anno Domini 2010
Święta to nie jest najlepszy czas żeby zajmować się polityką, ale że osobiście zajmuję się nią właśnie od święta, pomyślałem, że napiszę coś na ten temat. Śledząc bowiem informacje zamieszczane na niniejszej stronie lub ewentualnie te płynące z zagranicznych mediów, a dotyczące sytuacji na Wybrzeżu Kości Słoniowej, ktoś gotów jeszcze pomyśleć, że w kraju tym dzieje się coś niepokojącego. Nic bardziej mylnego. Wszystko tu działa dobrze... inaczej, jak to już kiedyś tłumaczyłem.
Zacząć należałoby od tego, że Bogu ducha winny prezydent Gbagbo, którego prawo do władzy próbuje się dzisiaj podważać na arenie międzynarodowej, został perfidnie oszukany. Od trzech lat w pocie czoła przygotowywał pierwsze w pełni demokratyczne wybory w młodym, bo dopiero pięćdziesięcioletnim, państwie. Co prawda nie za własne pieniądze, a pieniądze z zagranicy, ale kto by się tam czepiał szczegółów. Swoją drogą były to najdroższe wybory na świecie(!), bo przy okazji trzeba było zrobić spis ludności i zdecydować w końcu kto jest, a kto nie jest prawowitym Ivoiryjczykiem, co przy tutejszej mieszance wcale nie było proste (połowa ludzi żyje bez jakichkolwiek papierów, a pojęcie przynależności narodowej jest im raczej obce). Kilka miesięcy temu prezydent był bliski unieważnienia wyników tej pracy, ale wtedy właśnie ktoś mu podszepnął, że na pewno wygra już w pierwszej turze (w końcu ma władzę nad radiem, telewizją i armią). No i biedny Gbagbo uwierzył.
W pierwszej turze nie wygrał, ale przynajmniej wszedł do drugiej. Zrobiło się jednak niebezpiecznie. Tam gdzie mógł pospiesznie zaczął więc zmieniać szefów lokali wyborczych, by dopomóc demokracji. Jednak głupi ludzie okazali się jeszcze głupsi niż myślał i nie chcieli słuchać tego, co im mówił i obiecywał. A przecież gdyby to przewidział, przenigdy nie zgodziłby się na wybory! I tak dokonał się zamach stanu przez urny (to słowa jego rzecznika prasowego, które należałoby umieścić we wszystkich annałach absurdu). Zmuszony był więc obstawić komisję wyborczą wojskiem, wygonić wszystkich dziennikarzy i zdemontować studio telewizyjne, urządzone specjalnie po to, aby mogło niezwłocznie ogłosić jego zwycięstwo. Do tego jeszcze szef komisji wyborczej jakoś mu się wymknął i przed kamerami zagranicznych, imperialistycznych i reakcyjnych telewizji ogłosił prowizoryczne wyniki wyborów, w których Gbagbo znacznie przegrał (54% do 46%). Ten zmuszony był więc zamknąć wszystkie kłamliwe media zagraniczne, a także granice państwa i lotnisko w Abidżanie, bo co środowiska międzynarodowe będą mu się wtryniać w wewnętrzne sprawy jego państwa. Dopiero po anulowaniu wyników w siedmiu z dziewiętnastu okręgów wyborczych, w których przegrał sromotnie, uzyskał wymaganą większość głosów i Komisja Konstytucyjna stwierdziła, że wygrał. Zaraz zaprzysiągł się więc jako nowy prezydent. To nieprzejęzyczenie - miało być: zaprzysiągł się, a nie został zaprzysiężony, bo stwierdził, że co jakieś obce autorytety będą mu bruździły i podważały jego prawa do władzy. A tak, sam sobie jest panem i władcą (wypisz wymaluj młodszy brat Napoleona).
Wszystko jest więc w najlepszym porządku. Aby się o tym przekonać wystarczy włączyć telewizję: ludzie tańczą na ulicach i śpiewają; tłumy gratulują prezydentowi zwycięstwa praworządności nad imperialistycznymi zakusami Francji i Ameryki. Tylko głupie ONZ się czepia. Nic to, najwyżej się ich wyrzuci. A jeśli nałoży sankcje gospodarcze? No to ludzie będą głodować, ale na to nic już się nie da poradzić. Najważniejsze, że demokracja triumfuje! No, przynajmniej demokracja po murzyńsku.
Dwukrotnie pisałem już o dzikich i niebezpiecznych przykładach miejscowej fauny. Flora nie pozostaje jednak daleko w tyle, kłując, parząc, czepiając się ubrania i oplatając nogi, a przede wszystkim rozwijając się w zastraszającym tempie. Przykłady na zdjęciach.
Dodać należy, że teren naszej misji to jeden z naprawdę nielicznych skrawków zieleni w nieustannie rozrastającym się mieście. I tak, w okolicy, na każdym wolnym jeszcze skrawku terenu, w niezwykle szybkim tempie powstają nowe domy, a nawet całe osiedla. Nie ma na nich dróg dojazdowych, nie ma wody ani prądu (lampy naftowe są na porządku dziennym), ale są ludzie, którzy tam mieszkają. Dalej rozciągają się rozległe plantacje kakao, kauczuku, palm oleistych i innych roślin użytkowych. Gdzieniegdzie pozostały jeszcze pojedyncze drzewa - ostatnie pamiątki po rozciągającej się tu niegdyś nieprzebytej dżungli, ale i te w szybkim tempie znikają. Nikt jednak nie myśli o tym, by zarezerwować jakiś teren na park. I tak, nasza misja jest ostoją spokoju od miejskiego zgiełku i wszechogarniającej brzydoty, a na jej terenie w stanie dzikim występują w obfitości rośliny znane w Polsce tylko z kwiaciarni.
W Polsce prawo jazdy zrobiłem ponad 10 lat temu i choć tutaj jest ono nieważne, nie przeszkadzało mi to wszędzie jeździć samochodem. Tylko w dłuższe trasy się nie wybierałem. W końcu jednak konieczne stało się wyrobienie miejscowych papierów. Teoretycznie nie ma z tym większych problemów - wystarczy przedstawić poświadczenie ważności wystawione przez polską ambasadę. W praktyce najbliższa polska ambasada znajduje się w Nigerii i biorąc pod uwagę koszta podróży, taniej wychodzi zrobienie prawa jazdy na miejscu. Za "dodatkową opłatą" da się to załatwić w tydzień, ale Toubabou jest przecież ambitny i korzystając z wolniejszego czasu wakacyjnego postanowił zapisać się na kurs.
Dwa tygodnie, dzień w dzień, siedział zatem w twardej ławie szkolnej, usiłując zgłębić tajniki zasad ruchu drogowego po francusku. W sumie niezła szkoła językowa, pomyślał. Później cały dzień poświęcił na wyjazd do Issia, by zrobić niezbędne badania i złożyć wszystkie potrzebne podania (wcześniej musiał wyrobić sobie papiery w samym Soubré, bo wiza po trzech miesiącach się skończyła i został nielegalnym imigrantem). Potem czekał na przesłanie dokumentów z centrali i w międzyczasie przepadł mu jeden termin egzaminu (egzaminator pojawia się w mieście raz na dwa tygodnie i egzaminuje wszystkich chętnych z różnych szkół). Kiedy papiery wreszcie dotarły, w Abidżanie wybuchł jakiś strajk i egzaminator się nie pojawił. Kolejne dwa tygodnie czekania. Następnie kolejny dzień stracony w kolejce na egzamin teoretyczny. Oczywiście z powodu wyżej wymienionego strajku było dwa razy więcej ludzi niż zazwyczaj, a egzamin rozpoczął się z dwugodzinnym poślizgiem, czyli tutejszy standard. Uzbrojony w dodatkową wiedzę na egzamin praktyczny Toubabou przyszedł z trzygodzinnym spóźnieniem, a powinien z co najmniej sześcio, bo pojawił się jakiś młody, lekko nadgorliwy egzaminator, który zaczął przepytywać każdą osobę przez 15 min., a dopiero później przystąpił do egzaminu praktycznego. Najpierw na motor... A że Toubabou chciał na samochód osobowy, do domu wrócił przed 17:00 i to tylko dlatego, że zgłosił się na ochotnika by jako pierwszy przystąpić do egzaminu (miał zawrócić, zaparkować i wycofać się na wstecznym). Dziękował równocześnie Panu Bogu, że ustrzegł go od pokusy robienia prawa jazdy na ciężarówkę, bo nie wiem czy skończyłby przed północą...
No i kolejne cztery tygodnie czekania na przesłanie dokumentów. Kurs zacząłem 16 sierpnia. Dzisiaj mamy 26 listopada i właśnie odebrałem upragniony kawałek plastiku - uff... Następnym razem dam się chyba jednak namówić na łapówkę...
W Polsce węże, bez względu na gatunek, znajdują się pod ścisłą ochroną. Ekolodzy wpajają nam od maleńkości, że człowiek budzi w tych biednych stworzeniach daleko dalej idące przerażenie, niż wspomniany gad w człowieku. Tutaj na problem patrzymy z nieco innej, jakby bardziej praktycznej, perspektywy. Problem polega bowiem na tym, że przerażony gad kąsa. Ukąszony człowiek, zwłaszcza dziecko, bez natychmiastowej pomocy często umiera. No a kiedy do tego mamy takiego lokatora w ogródku, trudno go nie niepokoić. Wąż w kurniku wyżre nam bowiem wszystkie jaja i połowę piskląt.
Sposoby uśmiercania węży są różne. Najlepszym wyjściem wydaje się oswojenie mangusty, ponieważ to niewielkie zwierzątko jest naturalnym wrogiem wszystkiego, co pełza (kto czytał Księgę dżungli, ten wie). No ale jeśli takowej nie mamy... Najpowszechniej stosuje się potraktowanie maczetą lub - jeśli nie mamy akurat maczety na podorędziu - ukamienowanie. Trzeba jednak trafić w kark, bo przecięty na pół wąż zachowuje pełną mobilność ruchu i może jeszcze pokąsać. Sprawa nie jest taka prosta, bo są to bestie bardzo szybkie i zwinne (nawet biegiem trudno nadążyć, a do tego zazwyczaj ucieka się w zupełnie przeciwnym kierunku). Do tego niektóre gatunki potrafią również pluć jadem, skutecznie oślepiając agresora - niekiedy na zawsze... Z tego też powodu pracujący w polu ludzie noszą niekiedy w kieszeni cytrynę, by w razie potrzeby za pomocą jej soku zneutralizować działanie trucizny.
Innym, mniej humanitarnym sposobem jest podrzucenie w pobliże legowiska kilku jaj ugotowanych na twardo. Te surowe wąż połyka w całości, a następnie wypluwa skorupki. Kiedy jednak jajo nie da się zmiażdżyć w przewodzie pokarmowym, dostaje takiej obstrukcji, że umiera w męczarniach.
A dusiciele? - ktoś zapyta. Czy dla nich też nie ma litości? Ano nie ma. One również mogą udusić, lub częściej utopić, kąpiące się w rzece dziecko. Na domiar dla tych węży złego, są jadalne a nic, co da się zjeść i chce przeżyć, nie ma tu prawa zbliżać się do siedzib ludzkich. Swoją drogą potrawka z pytona albo boa jest po prostu pyszna!
Zacznę od tego, że bardzo lubię mit arturiański i generalnie wszystko, co związane z Rycerzami Okrągłego Stołu. Najlepszą według mnie jego adaptacją filmową nie jest wcale znakomity skądinąd Excalibur Johna Boormana z 1981 r., ale telewizyjna produkcja Hallmarku pt. Merlin z 1998 r. (stanowczo odradzam kontynuację). W jednej ze scen tytułowy bohater po raz pierwszy bierze do ręki Excalibur, mówiąc przy tym coś w rodzaju: "I usłyszałem pieśń miecza, a pieśń ta zachwyciła moje uszy". Kiedy film widziałem po raz pierwszy, ciarki przeszły mi po plecach (dobra, wiem, że trąci to kiczem, ale czy sztuka nie polega również na umiejętnym jego wyważeniu? Wystarczy sięgnąć po twórczość Sienkiewicza czy Camerona).
Na dobrą sprawę nie wiedziałem jednak, o czym mówi, dopóki nie kupiłem swojej pierwszej maczety. Wydałem na nią sporą część kieszonkowego, pół dnia męczyłem się, żeby ją naostrzyć, aż w końcu poszedłem ściąć złamany konar drzewa i wtedy... wtedy usłyszałem jej pieśń. Bo moja maczeta śpiewa... I nie, nie biorę żadnych dopalaczy.
Uderzając w twardy pień drzewa dobra maczeta wydaje dźwięk podobny do niedużego dzwonu, ale nawet przecinając pojedyncze źdźbło trawy wydaje ciche brzęknięcie. Na organizmach żywych jeszcze jej nie testowałem, ale jeśli kiedyś się przydarzy, nie omieszkam Wam o tym donieść.
Pomyślałem sobie, że po roku czasu zbierania nowych doświadczeń warto byłoby wrócić do niektórych tematów, o których już pisałem. Nie, nie przeczytacie tutaj historii o tym jak to głupi toubabou znowu wpakował do ust coś, czego nie powinien. Tym razem próbowałem zrozumieć, dlaczego ładuje się tu do wszystkiego tyle przypraw, w końcu docierając do ciekawej teorii.
Okazuje się bowiem, że nie chodzi tylko o dezynfekcję pożywienia o niewiadomym pochodzeniu. Otóż rodziny z reguły są tu wielodzietne i ubogie. Zresztą, nawet jeśli są nieco zamożniejsze, dzieciakami nikt się zbytnio nie przejmuje, ale o tym innym razem. Jedyny problem do rozwiązania sprowadza się więc do ich wyżywienia (czyt. "nie zagłodzenia na śmierć"). Kiedy więc jest kilkanaście gęb do wyżywienia, matka gotuje cały sagan ryżu i nie żałuje pimentu (piment jest tani). Wygłodzone dzieciaki rzucają się na jedzenie, ale bardzo szybko się przekonują, że coś jest nie tak. Zaczynają więc obficie popijać ryż wodą. Wskutek tego ryż w żołądku jeszcze bardziej pęcznieje i po kilku garściach nic więcej nie da się już w nim zmieścić. Można więc powiedzieć, że wszyscy najedli się do syta, a nawet jeszcze trochę zostało. No, tylko że potem to zboczenie ludziom pozostaje i każdy posiłek bez pimentu jest jakby bez smaku. Wiadomo: kuchnia mamy jest najlepszą na świecie!
Raz zostałem nawet poczęstowany pikantnym cukierkiem. Wcale nie żartuję: był słodki i jednocześnie porządnie szczypał w język - coś obrzydliwego! Kiedy nikt nie patrzył wyplułem świństwo w krzaki.
Powinienem chyba zacząć od tego, że nasza parafia nosi wezwanie Najświętszej Maryi Panny Różańcowej (Notre Dame du Rosaire). Nie dorobiliśmy się jeszcze własnego kościoła (kamień węgielny przywieziony z Fatimy został uroczyście wmurowany w zeszłym roku), a jedynie kilkakrotnie rozbudowywanej kaplicy. Naokoło placu budowy stoi już za to 20 stacji różańcowych. Kiedy tu przyjechałem, główne prace z nimi związane zostały już ukończone i w udziale pozostało mi jedynie ich pomalowanie, co zajęło mi równe dwa miesiące i dało obraz ogromu pracy w nie włożonej. Za to efekt jest wspaniały, zwłaszcza 13. każdego miesiąca, kiedy to cała wspólnota parafialna zbiera się by rozważać historię kolejnych objawień fatimskich i wspólnie odmówić wszystkie cztery części różańca.
Nie znaczy to jednak, że w pozostałe dni instytucja ta pozostaje martwa. Każdego dnia przez drogę różańcową przewija się kilkadziesiąt osób. Wędrują od stacji do stacji, pojedynczo albo w małych grupach, dziękując lub wypraszając potrzebne łaski. Parząc na nich, ja też zacząłem jakby lepiej rozumieć tę w końcu niełatwą modlitwę, czego i Wam w rozpoczynającym się miesiącu życzę.
Doświadczenie uczy, że kiedy słońce mocno przygrzewa, a człowiek nie ma za dużo roboty, w jego głowie lęgną się pomysły dziwne, niepokojące, a czasem po prostu głupie. Nie inaczej sprawa ma się z tematem niniejszej depeszy, ale po kolei.
Jeśli ktoś lubi szanty, z pewnością nieraz słyszał o zaletach palmowego wina, w ustach marynarzy urastającego wręcz do synonimu boskiej ambrozji. Jak kiedyś obiecałem, chciałbym dzisiaj nieco przybliżyć temat jego produkcji. Proszę jednocześnie, żeby nikt się tym nie gorszył: alkohol w różnej postaci stanowi nieodłączny element niemal każdej znanej nam dzisiaj kultury. Chcąc ją poznać bliżej, musimy to uwzględnić, nawet jeśli sami jesteśmy abstynentami. Poza tym sam Jezus, by ustanowić Sakrament Eucharystii, również posłużył się winem, a więc jakby nie było alkoholem, a nie czystą wodą albo kozim mlekiem. Jak mówi Psalm 104, to od Boga otrzymaliśmy wino, które rozwesela serce człowieka. Zatem, jak mawia z kolei mój tato: "Wszystko można, byleby z ostrożna".
Przed przystąpieniem do produkcji wina palmowego, zwanego tu bangui [bągi] trzeba najpierw znaleźć jakąś palmę do wycięcia. Im większa, tym lepsza, bo mieści w sobie więcej soków i więcej wina można z niej wyprodukować. No i ze względów duszpasterskich lepiej, żeby nie rosła tuż przy bramie wjazdowej...
Następnie trzeba ją wykopać - to najtrudniejsza część roboty. Fachowcom zajmuje to podobno 15 min. Ja, ze względu na brak wprawy i specjalistycznych narzędzi, męczyłem się prawie trzy godziny i kilka razy byłem już bliski rezygnacji. Kiedy palma leży już na ziemi odcinamy część liści, by dostać się do serca i wycinamy w nim sześcienną dziurę o boku mniej więcej 10 cm. Jeden z rogów przebijamy bambusową rurką i przykrywamy wszystko liśćmi z paproci oraz potrójną warstwą palmowego łyka (należy pamiętać o jego pozostawieniu w momencie obcinania liści). Pod bambusową rurkę podstawiamy kilku-litrowy bidon zawierający kilka mililitrów starej bangui, żeby zapoczątkować proces fermentacji. Jeśli akurat nie mamy jej pod ręką, teoretycznie można napluć do środka, ale to ostateczność. Całość zostawiamy na kilka godzin, podczas których sok z palmy powolutku skapuje do bidonu.
Wydajność palmy zależy od wielkości, rodzaju palmy, pory roku, a także umiejętności rzemieślnika. Na szczęście nasz ogrodnik zna się na tym jak mało kto (oprócz tego jest też niestety wielkim smakoszem trunków wszelkiego rodzaju). Przez cztery do sześciu tygodni bidon opróżniamy dwa razy dziennie (za każdym razem to ok. 1,5 litra mlecznopodobnego płynu), okrajając jednocześnie cienki plasterek serca od strony korzenia, a wieczorem dodatkowo wkładamy do dziury wiązkę płonącego chrustu. Wszystko to, by udrożnić kapilary, którymi spływa sok. Początkowo zebrany płyn jest słodkawy, a zawartość alkoholu znikoma. Po kilku godzinach nabiera jednak charakterystycznego, kwaskowatego smaku i mocy. Tak chyba musi smakować zacier na bimber (nigdy nie próbowałem, więc trudno mi to stwierdzić na pewno). Zresztą bangui można również destylować, otrzymując koutoukou [kutuku], czyli miejscową wódkę. Ale że w Polsce sztuka pędzenie bimbru nie umarła jeszcze zupełnie, nie zgłębiałem bliżej tego tematu. Z tego, co wiem, technologia jest bliźniaczo podobna do naszej rodzimej.
Nie jesteśmy oczywiście w stanie spożytkować sami całego wina (to ok. 3 l na dobę!). Obdzielamy więc nim znajomych, pracowników i przyjezdnych, zaskarbiając tym sobie jednocześnie ich wdzięczność i zawiązując serdeczniejsze więzy.
Wybrzeże Kości Słoniowej ma obecnie dwie stolice: ekonomiczną w Abidżanie i polityczną w Jamusukro (fr. Yamoussoukro). Wszystko to za sprawą niejakiego Felixa Houphouëta-Boigny, pierwszego prezydenta niepodległego państwa i jednego z tych dyktatorów, którego niemal wszyscy wspominają z nostalgią (coś jak Piłsudski w Polsce). Rządził od uzyskania niepodległości przez Wybrzeże w 1960 r., aż do śmierci w roku 1993 i trzeba dodać, że są to najchwalebniejsze lata w krótkiej historii tego kraju, nazywanego swego czasu Szwajcarią Afryki. Po objęciu władzy zaczął on przekształcać swoją rodzinną wioskę w metropolię.
Nie mnie to oceniać, ale jak na tutejsze standardy był to człowiek odznaczający się głęboką wiarą. Posiadał zwłaszcza nabożeństwem do Najświętszej Maryi Panny. Obok innych budowli, które po sobie zostawił, wybudował olbrzymią bazylikę i, razem z rozległym terenem wokół niej, ofiarował papieżowi (150 hektarów ziemi rzeczywiście nominalnie należy państwa Watykańskiego). Jan Paweł II, słynny z niechęci do przyjmowania podobnych darów, postawił warunek: przyjmie ją, jeśli obok powstanie szpital. Prezydent zgodził się natychmiast. Niestety po jego śmierci rodzina zablokowała zarezerwowane na ten cel pieniądze i wniosła sprawę do sądu o unieważnienie testamentu. Ostatecznie proces przegrała i w 2009 r. prace przy budowie szpitala mogły wreszcie ruszyć.
Kamień węgielny pod bazylikę poświęcił Jan Paweł II 10 sierpnia 1985 r., podczas swojej drugiej wizyty na Wybrzeżu. Prace konstrukcyjne ukończono w rekordowym tempie trzech lat (co niestety miejscami odbiło się na jakości) i już podczas swojej kolejnej wizyty, 10 września 1990 r., papież konsekrował świątynię nadając jej tytuł bazyliki mniejszej. Mija więc już dokładnie 20 lat od tamtego momentu.
Według "Księgi Rekordów Guinnessa" jest to największy kościół świata. Jego całkowita powierzchnia (licząc z zewnętrzną kolumnadą i platformą, na której jest zbudowana) wynosi 30 tys. m². To również świątynia z największą kopułą i największą powierzchnią witrażową na świecie, najwyższy kościół w Afryce i jeszcze kilka "naj", których nie będę jednak tutaj wymieniał. Przy okazji to jedna z bardzo nielicznych XX-wiecznych świątyń, którą można by się zachwycać (w tej chwili przychodzi mi jeszcze na myśl Sagrada Falilla w Barcelonie, ale prace przy jej konstrukcji zostały rozpoczęte już w wieku XIX i do dzisiaj nieukończone, więc trudno nazwać ją świątynią XX wieczną). Miejmy nadzieję, że wiek XXI będzie łaskawszy dla architektury sakralnej.
Pewna francuska dziennikarka próbowała kiedyś podważyć sens budowy owego monumentalnego dzieła. Zapytała więc prezydenta czy pieniądze przeznaczone na budowę nie lepiej było przeznaczyć na pomoc najuboższym. Prezydent odpowiedział pytaniem o to, czy w czasach budowy pałacu w Wersalu, z którego Francuzi są dzisiaj tak dumni, Francja była krajem dobrobytu? Dziennikarka nie dała jednak tak łatwo za wygraną i zapytała ile tak naprawdę kosztowała budowa. Prezydent odpowiedział, że mniej więcej tyle, ile trzy myśliwce typu Mirage, a to Bazylika Matki Boskiej Królowej Pokoju.
I rzeczywiście coś w tym jest, bo po wybuchu rebelii na północy kraju, w roku 2002 linia frontu zatrzymała się na wysokości stolicy usytuowanej mniej więcej w centrum kraju i rebelianci nigdy granicy tej nie przekroczyli.
A biedni, którym można było pomóc? Biedni, nawet ci niewierzący, są dzisiaj dumni, że mają w kraju rzecz, o której słyszał cały świat, którą konsekrował Jan Paweł II i którą ciągle przyjeżdżają oglądać ludzie z całego świata. Często przypadkowo spotykani ludzie pytają, czy już widziałem "ich bazylikę" i co o niej sądzę. Pomagać ubogim trzeba, ale śmiem twierdzić, że duma z bycia Ivoryjczykiem znaczy tutaj więcej niż doraźna pomoc, która na dłuższą metę i tak niczego nie zmienia.
Nieoficjalnie mówi się, że na prośbę samego Papieża bazyliką zajmują się Pallotyni i są to Pallotyni z Polski. Gdybyście więc kiedyś przypadkiem tu zawitali, warto o tym pamiętać i pozdrowić rodaków.
14 sierpnia, a więc w przeddzień uroczystości Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, mieliśmy w parafii niecodzienną, nawet jak na warunki misyjne, uroczystość: chrzest całej, czteroosobowej rodziny państwa Atse.
Był to również dzień ich ślubu cywilnego. I tu konieczny jest komentarz prawny. Na Wybrzeżu Kości Słoniowej znamy trzy rodzaje ślubu: zwyczajowy (fr. cutumier), cywilny i kościelny. Do zawarcia sakramentu małżeństwa wymagamy, aby dwa pierwsze były już dopełnione. W przypadku jednak, kiedy chrzczona osoba jest już żonata/zamężna, nie ma potrzeby znaku sakramentalnego. W momencie chrztu bowiem, Bóg rozpoznaje ją jako już poślubioną tej a nie innej osobie i uświęca związek już istniejący. Owoce i skutki tego uświęcenia są identyczne jak w przypadku sakramentu, mamy tu jednak do czynienia z małżeństwem naturalnym. Nazwanie go "niesakramentalnym" jest jak najbardziej trafne: sakrament (skuteczny znak widzialny niewidzialnej łaski) małżeństwa nie miał miejsca. A to, co u nas zwykło nazywać się "małżeństwem niesakramentalnym", w przypadku chrześcijan należałoby nazwać po imieniu: konkubinatem.
Następnego dnia obchody uroczystości rozpoczęliśmy tradycyjną już procesją z figurą Najświętszej Maryi Panny, stąd też pochodzi część zdjęć załączonych do niniejszej depeszy.
Lubię latem z aparatem trzymać straż
Wzdłuż plaż
Bo luneta każdy detal pięknej płci
Przybliża mi
Tak śpiewali w jednej z piosenek niezapomniani T-Raperzy znad Wisły. Z kolei pan Wojciech Cejrowski w powyższym temacie zaobserwował ciekawą prawidłowość: ostatnie dzikie plemiona zaczynają nosić ubrania, natomiast białe kobiety coraz chętniej obnażają publicznie swoje wdzięki. Właściwe dla ludów pierwotnych przebijanie sobie różnych części ciała ozdobami (nie tylko uszu, ale nosów, warg, pępków itd.) czy tatuaże, też nie należą u nas do rzadkości. Wniosek nasuwa się sam: Panie i Panowie - dziczejemy!
Jeszcze w pierwszej połowie XX wieku panowało przekonanie, że na misje mogą wyjechać jedynie najsilniejsze jednostki, a to między innymi ze względu na dużą liczbę pokus cielesnych. Rzeczywiście, do niedawna hołdowano tu np. zwyczajowi, podług którego szef wioski przedstawiał podejmowanemu gościowi trzy kobiety w różnym wieku do "zagrzania łóżka" (tak im zimno w nocy, czy co?). Podobne propozycje spotkało zresztą kilku moich współbraci.
Pierwsze moje zetknięcie z problemem poczucia nagości miało miejsce przy spowiedzi w jednej z wiosek. Pewna mama przyszła podczas karmienia piersią swojego potomka. Dodatkowo mały szelma wbił we mnie swoje ciekawskie, czarne jak węgiel ślepia i ani myślał stracić mnie z pola widzenia (znacie to uczucie, kiedy ktoś was obserwuje?). Tu spowiedź w obcym języku i trzeba dać jeszcze jakąś naukę, tu mógłbym przysiąc, że oskarżycielskie spojrzenie oseska, a zaraz obok golizna, do której człowiek nie przywykł. Powiem szczerze, że nie wiedziałem, gdzie oczy podziać.
Opowiedziałem o tym proboszczowi, a ten podzielił się ze mną historią znacznie ciekawszą:
otóż pewnej niedzieli podczas homilii jakieś dziecko w kościele zaczęło płakać. Jego mama, siedząca dokładnie naprzeciwko ambonki, wyjęła przez szeroki dekolt pierś, żeby nakarmić potomka. Jednak mleko z prawej piersi jakoś nie podeszło dziecku, więc mama wyjęła drugą. Mleko z lewej piersi nie okazało się lepsze i dzieciak grymasił dalej. Kobieta w desperacji rozpięła więc koszulę pokazując obie piersi, by synek mógł sobie wybrać. Dzieciak spojrzał w górę i widząc nad głową dwie dorodne piłki zaczął się nimi bawić, podrzucając do góry raz jedną, raz drugą. No i przestał grymasić.
Właśnie dlatego lepiej mieć kazanie spisane na kartce. W razie czego można wlepić w nią wzrok i skoncentrować się na tym, co właśnie ma się zamiar powiedzieć.
P.S. Wybaczcie, ale do depeszy nie załączam zdjęć tematycznych, a tylko kilka fotek z połowu ryb. Łowienie uspokaja...
- W czym legendarny hrabia Dracula przypomina palmę?
- Najłatwiejszym sposobem pozbycia się obu indywiduów jest... przebicie ich serca drewnianym kołkiem!
Są oczywiście i inne metody. Na demonicznego arystokratę równie dobrze działały promienie słoneczne, poświęcone hostie, krzyże, woda święcona, czosnek oraz kwiaty dzikiej róży. Na palmy (mowa tutaj o rodzinie palm oleistych, a nie kokosowych) również jest kilka sposobów, w dodatku niekiedy całkiem smacznych. Serce palmy, a więc jej rdzeń, z którego wyrastają młode liście, można bowiem wyjąć i zjeść. Stąd też nazwa "sałata milionerów", z którą można się zetknąć chociażby w "Królu szczurów" Jamesa Clavela. Nazwa ta wzięła się od tego, że aby ją pozyskać, trzeba zniszczyć cały palmowy krzew, na co nie każdego stać. Ale jeśli mamy jakąś palmę do usunięcia...
Całość procesu pozyskiwania serca palmy została udokumentowana na zdjęciach, powstrzymam się więc od dalszego komentarza. Dodam jedynie, że w smaku przypomina kapuściany głąb, choć nie posiada tak intensywnego zapachu.
Jak już wspomniałem, istnieją jeszcze inne sposoby pozbywania się palm. Jednym z nich jest produkcja bangui czyli palmowego wina... Ale o tym już w jednej z kolejnej depeszy...
Pisząc ostatnią depeszę wspomniałem, że potrzebowałem wakacji. Sprawa nie jest taka prosta, bo urlop przysługuje mi dopiero w przyszłym roku, a to trochę daleko. Z bratem Janem udało nam się jednak wykroić kilka dni wolnego. Taki długi weekend... tylko jakby na odwrót.
Po uroczystym zamknięciu roku pastoralnego 2009-2010, w poniedziałek rano odprawiłem jeszcze mszę św. i ruszyliśmy w drogę (na parafii został Gaston, którego przed końcem stażu trzeba było jeszcze dobrze wykorzystać). Najpierw postanowiliśmy odwiedzić współbraci w Bouaflé (to jedna z trzech parafii klaretyńskich na Wybrzeżu). Dla mnie było to przy okazji spotkanie rodzinne, bo od kilku lat pracuje tam mój stryj (historie rodzinne pozostawmy jednak na boku), zaś dla brata Jana, który przepracował tam kilka ładnych lat, okazja odwiedzenia licznych znajomych. Ogólnie spotkanie przebiegło w atmosferze radości, a przy okazji pękła butelka wina z 1973 roku (pierwszy raz piłem alkohol starszy od siebie!) - ostatni okaz z zapasu wykupionego kilka lat temu za bezcen z opróżnianych magazynów portowych w Abidżanie. W ten sposób partycypowaliśmy w 60 urodzinach stryja, do których brakuje mu co prawda jeszcze dwóch lat, ale usprawiedliwiały nas mające wkrótce nastąpić zmiany personalne oraz korek od butelki, który zaczynał już gnić i nie wytrzymałby dłuższej próby czasu (można więc powiedzieć, że uratowaliśmy w ten sposób jeden ze skarbów Zgromadzenia).
W czwartek, pożegnawszy współbraci, udaliśmy się do Yamoussoukro (polityczna stolica kraju), gdzie najpierw wymoczyliśmy się w basenie przy hotelu "Prezydenckim", a potem pokosztowaliśmy żabich udek w pobliskiej restauracji (również pierwszy raz w życiu). Tym razem darowaliśmy sobie już karmienie krokodyli w prezydenckiej sadzawce i po odwiedzeniu kilku sklepów zajechaliśmy pod słynną bazylikę, którą opiekują się polscy Pallotyni (o samej bazylice opowiem innym razem) i modlitwą na zakończenie dnia rozpoczęliśmy mini-rekolekcje. O rekolekcjach zakonnych pisał nie będę. Kto był, ten wie dlaczego: nie dzieje się w ich czasie absolutnie nic. Nawet rozmowy są zawieszone.
W sobotę przyszedł czas powrotu. Po drodze wstąpiliśmy jeszcze na targ tradycyjnych pamiątek i rzeźb w Daloa. Stosunkowo niedrogo (po kilkunastu minutach targowania) można tu kupić nawet rzeźby z kości słoniowej (niestety ich przewóz do Unii Europejskiej jest ściśle zabroniony, co dotyczy także innych przedmiotów pochodzenia zwierzęcego, więc nie polecam). Oprócz jakiś drobiazgów kupiłem bardzo wygodne rzeźbione krzesło, idealne do odmawiania brewiarza w pokoju.
Po powrocie czekał nas niestety powrót do brutalnej, choć wcale nie tak szarej rzeczywistości, i w niedzielę znowu musiałem wstać o czwartej nad ranem, żeby skończyć kazanie. Aby do poniedziałku...
Przepraszam tych wszystkich stałych bywalców niniejszej strony, którzy przed dwoma tygodniami czekali na kolejną depeszę, a dostali tylko kilka zdjęć. Potrzebowałem wakacji, również od pisania. Może na to nie wygląda, ale napisanie krótkiej depeszy, dobranie zdjęć, a później nieustanne jej poprawianie, zabiera mi zazwyczaj kilka godzin. A po naprawdę gorącym okresie (dosłownie i w przenośni) ostatnich trzech miesięcy, miałem zwyczajnie wszystkiego dosyć. A kiedy mam wszystkiego dosyć, najlepszym lekarstwem jest tytułowa "robota dla idiotów". Ale po kolei.
Ważnym pytaniem dla księży na całym świecie jest, co zrobić, by również dla nich niedziela była dniem świątecznym. Prawda jest taka, że najczęściej jest ona najbardziej pracowitym dniem w tygodniu, ale tłumaczenie się nadmiarem obowiązków nie zwalnia przecież od zachowywania Bożego Przykazania. Znam kilka patentów, ale żaden jakoś szczególnie odkrywczy, a że problem dotyczy bardzo wąskiej grupy społecznej, nie będę poświęcał temu tematowi więcej miejsca. Chciałem tylko powiedzieć, że moim ulubionym dniem tygodnia jest... poniedziałek.
Jak sama nazwa wskazuje, poniedziałek jest dniem następującym po niedzieli, a więc mamy już za sobą piątkową naukę katechizmową, sobotnią katechezę i spowiedź, niedzielne kazanie, które znowu trzeba było kończyć w niedzielę o czwartej nad ranem, bo sobotnim wieczorem nie starczyło już sił, oraz wszystko to, co trzeba zrobić niedzielnym popołudniem (np. spotkanie grupy powołaniowej czy uczestnictwo w jakimś innym spotkaniu, na którym obecność księdza jest pożądana). Przy tej okazji odkryłem, że o godzinie 20:00 strasznie głupio brzmią słowa hymnu Kiedy ranne wstają zorze odmawianego czasem w Liturgii Godzin.
W poniedziałek mózg ma więc prawo być już nieźle zlasowany i każda robota umysłowa jest po prostu niemożliwa. Znaczy, że po porannej mszy św. można z powrotem położyć się spać aż do południa (ze dwa razy mi się zdarzyło) albo znaleźć sobie jakieś pożyteczne zajęcie, niewymagające absolutnie żadnego wysiłku intelektualnego. Takich na szczęście nigdy tu nie brakuje. Można by nawet rzec, że to "nigdy nie kończąca się opowieść".
Przed jej rozpoczęciem warto jeszcze wymyślić jakąś intencję, ale z tym też nie ma problemów, bo normalnie jest ich aż nadto: o potrzebne siły, za rodzinę, przyjaciół, penitentów, stałych bywalców www.polinow.pl, itd. I już można zabierać się do dzieła. Ostatnio upodobałem sobie np. porządkowanie terenu misji ze ściętych liści palmowych (plantacja palm oleistych to hobby proboszcza), które później można spalić. Ale równie dobrze może to być malowanie, ścinanie gałęzi czy noszenie betonowych cegieł na budowę. Człowiek wypoci przy tym kilka litrów wody (wcale nie przesadzam: zwykle jakieś dwa lub trzy, ale jak ktoś ma siłę i zacięcie, może więcej) i o niczym nie myśli, a jeśli już, to o pierdołach. Umysł chodzi więc na jałowym biegu i o to właśnie chodzi. Dodatkowo dzięki wysiłkowi fizycznemu w organizmie zaczyna wytwarzać się endomorfina (tzw. hormon szczęścia, czyli taki naturalny narkotyk kilkukrotnie silniejszy od morfiny), która wspomagana szklaneczką zimnego piwa w południe potrafi wprawić człowieka w istną euforię.
Przy okazji można się również nauczyć wielu ciekawych rzeczy, np. jak ukłujesz się palmowym kolcem w kostkę u nogi, ta spuchnie i będzie boleć przez dwa dni jak po skręceniu; mrówki mieszkające na drzewach oblezą każdego, kto próbuje zniszczyć ich domostwo, lub choćby trasę przelotową; nie należy stawiać nogi pośrodku deski przerzuconej nad wykopem itd.
Potem już tylko zimny prysznic, modlitwa w ciągu dnia, obiad i sjesta... Ale zdaje się, że o sjeście już opowiadałem.
...jest taka, że zwyczajnie nie chce mi się dzisiaj pisać. Załączam więc tylko kilka zdjęć.
Część I
Najważniejszym elementem garderoby każdej szanującej się, afrykańskiej kobiety (przynajmniej w rejonie, gdzie ja mieszkam), jest fryzura. I biorąc pod uwagę fakt, że ich babki i matki, a czasem i one same, jeszcze kilkadziesiąt lat temu biegały nago po dżungli, jest to fakt w pełni zrozumiały. Różnorodność fryzur jest wprost niewiarygodna. Część z nich to po prostu peruki, częściej sztuczne włosy wplatane w prawdziwe, ale i przy naturalnych - krótkich, pomysłowość kobiet zdaje się nie mieć granic. Poniżej prezentuję jedynie niewielki wybór z mojej prywatnej galerii, która nieustannie się rozrasta (może będzie kiedyś okazja zaprezentować więcej).
Dobra, nie będę dzisiaj przynudzał i rozwijał tematu, bo zdjęcia wyrażą to lepiej niż słowa.
Niektórzy pytają, czy dialog chrześcijan z muzułmanami jest w ogóle możliwy? Oczywiście, że jest! U nas przynajmniej dialog taki odbywa się każdego dnia, i to na wielu płaszczyznach.
Zaczyna się jeszcze ciemną nocą, punktualnie o czwartej nad ranem, kiedy to pierwszy mudżahedin przystępuje do zawodzenia przez skrzeczące głośniki swojego Allahu akbar. Muzułmanie podzieleni są między sobą bardziej niż chrześcijanie i w mieście jest co najmniej kilkanaście meczetów, a każdy innego wyznania. Kiedy więc jeden kończy swój lament, drugi dopiero zaczyna i tak to trwa mniej więcej do 5:30. Skąd taka rozbieżność? Pierwszy raz do modlitwy muzułmanie są wzywani o wschodzie słońce. Pytanie tylko, gdzie ten wschód słońca ma być: w Mekce, w Jerozolimie, w Abidżanie, czy u nas - w Soubré?
Do depeszy załączyłem kilka plików muzycznych (mój brat, który zamieszcza na stronie kolejne depesze narzeka, że nie wie jak zaklasyfikować niektóre zdjęcia do galerii - no to teraz będzie miał zagwozdkę). Jeśli więc ktoś chce poczuć nieco ducha Afryki, niech nastawi sobie Wezwanie do modlitwy na 4:00. Ja mam tak na co dzień (przepraszam za jakość dźwięku, ale jedyny dyktafon którym tu dysponuję to ten w odtwarzaczu MP3, a dla większej autentyczności nagrań dokonywałem wprost z okna mojego pokoju).
My na owe zaczepki odpowiadamy dopiero o 6:30, biciem w dzwon. A dzwon mamy konkretny - 295 kilogramów żywej wagi, nie licząc mocowania. No i żadne braki w dostawie prądu nie są w stanie nam zaszkodzić. W planach mamy umieszczenie go na 15-metrowej wierzy powstającego kościoła, żeby jego dźwięk mógł rozchodzić się jeszcze dalej. Muzułmanie są wzywani na modlitwę pięć razy w ciągu dnia, my bijemy w dzwon tylko trzy (przed poranną mszą, w samo południe na Anioł Pański i na nieszpory), w myśl zasady, że nie liczy się ilość, ale jakość...
Kiedy po raz pierwszy ktoś zapytał mnie, czy jeśli pości, może przyjąć komunię - nie zajarzyłem o co chodzi. A chodzi o post w wydaniu islamu: podczas ramadanu - muzułmańskiego miesiąca postu - nikt nic nie je ani nie pije, ani nawet nie dłubie w nosie przez cały dzień - od wschodu aż do zachodu słońca. Według Koranu bowiem, podczas postu żadne obce ciało nie ma prawa przekroczyć bram ciała, a za paznokciem może być przecież jakiś brud! (jeszcze we Francji próbowałem dopytać się znajomej muzułmanki jak to działa za kołem podbiegunowym w czasie dnia polarnego, ale nie potrafiła dać mi żadnej zadowalającej odpowiedzi). No a Ciało Chrystusa to zdecydowanie "ciało obce", stąd też dylemat niektórych chrześcijan. Muzułmańskie dzieci przychodzą za to do nas świętować Boże Narodzenie, zwłaszcza wtedy, kiedy przychodzi Święty Mikołaj, a w maju kraść nasze owoce mango.
O innej płaszczyźnie dialogu usłyszałem od pewnego człowieka, któremu w Nowy Rok z domu zniknęło kilka butelek wina. Wkrótce potem doniesiono mu, że zatrudnionego przez niego stróża(!) widziano pijanego w jednej z maki (to coś w rodzaju naszego baru mlecznego, z tym że serwuje się tam także alkohol). Kiedy go znalazł zapytał jak on - będąc wyznawcą proroka Mahometa, który zakazał przecież pić alkoholu, może pić - i to jeszcze w towarzystwie chrześcijan? Na twarzy człowieka pojawił się wyraz wielkiego zdziwienia:
- Patron - zaczął - to ty nie wiesz, że pierwszego stycznia Mahomet i Jezus się spotykają?
Ostatnią płaszczyznę dialogu, o której chcę tu wspomnieć, pokazała kiedyś grupka dzieci wracająca ze szkoły. Wstąpiły one do naszej kaplicy, żeby się chwilę pomodlić. Uklękły przed tabernakulum i zrobiły znak krzyża. Na to jeden chłopiec zapytał zgorszony:
- Co wy robicie? To nie tak się trzeba modlić! Ja wam pokażę!
Po czym walną popisowy pokłon jak w meczecie. Inne dzieciaki popatrzyły na niego z niekłamanym uznaniem, po czym same dotykając czołem podłogi wykonały przepisowy pokłon i wszystkie razem zaczęły się modlić:
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Bóg jest jeden.
Istnieje powiedzenie mówiące, że tutejsze powietrze zabija Afrykę. Dotyczy ono wiecznego spóźniania się. A spóźniają się tu wszyscy i wszędzie. Dochodzi to tego, że jeśli ktoś przychodzi na czas np. do kancelarii, człowiek pyta się zatroskany, czy u niego aby na pewno wszystko w porządku.
Spóźnianie to jeden z powodów, dla których żaden zagraniczny koncern nie chce tu inwestować. No, chyba żeby prowadzić rabunkową eksploatacje złóż naturalnych i to najlepiej rękoma chińczyków. No bo po co komu fabryka, do której wszyscy pracownicy przychodzą spóźnieni, a po trzech godzinach pracy są wykończeni i grożą strajkiem (strajków nauczyli ich Francuzi, którzy są w tym mistrzami). Dochodzi do tego, że sami Afrykańczycy mają tego dosyć. Okazuje się jednak, że nasze "chcieć to móc" ma się do powyższej sytuacji nijak. Zresztą my, Polacy, którym do dzisiaj odbija się czkawką mentalność komunistyczna, powinniśmy to wiedzieć najlepiej.
Ciekawą teorię na ten temat przedstawił mi kiedyś Gaston. Zapytałem się go, dlaczego jeśli spowiedź jest o 17:00, połowa ludzi przychodzi godzinę po czasie, a niektórzy nawet o 18:45? To naprawdę denerwujące, kiedy po półtorej godzinie spowiadania człowiek widząc, że zostało już tylko dwóch penitentów, oddycha z ulgą (jednocześnie spowiadający obok proboszcz, widząc to samo, idzie do swoich zajęć), a tu nagle z tych dwóch robi się pięciu, a potem siedmiu i w miarę spowiadania kolejka jakoś wcale nie topnieje. Czasem potrafi cię jeszcze ktoś złapać w drodze do, albo, co gorsza, w zakrystii. Nie zrozumcie mnie źle - nigdy nie unikam konfesjonału i naprawdę staram się przykładać do tej posługi: być cierpliwy i w ogóle, ale są takie momenty, kiedy człowiek ma ochotę kogoś wygonić albo zadać taką pokutę, żeby sobie zapamiętał raz na zawsze, że należy przychodzić na czas.
Gaston wytłumaczył mi rzecz bardzo jasno. Otóż jeśli coś zaczyna się o 17:00, a ktoś przyjdzie o 17:56, znaczy że właściwie przyszedł na czas: ciągle jest przecież s i e d e m n a s t a. A jeśli przyjdzie o 18:04, spóźnił się raptem 5 min., więc o co tyle krzyku? Istnieją tylko dwa znane mi rodzaje sytuacji, kiedy wszyscy przychodzą na czas: po pieniądze i na jedzenie. Niepisana zasada mówi, że spóźnienie się w jednym z tych przypadków stanowi poważne faux pas...
- Czego nigdy nie dowie się biskup?
- Tego, co czuje facet, który pełnił funkcję kierowniczą i nagle przestał ją pełnić.
Podobnie rzecz ma się zresztą ze znakomitą większością proboszczów diecezjalnych. No, przynajmniej do emerytury. Tę depeszę dedykuję zatem wszystkim księżom, którzy po dwadzieścia lat czekają bezskutecznie na proboszczowski awans, bo ja właśnie zostałem przełożonym wspólnoty - ten prawdziwy wyjechał bowiem na cztery miesiące do Polski (Kapituła Prowincjalna i dwuletni urlop połączony z głoszeniem kazań misyjnych).
Sprawa wcale nie jest tak śmieszna jakby się to mogło komuś wydawać, bo oprócz normalnych obowiązków (msza, spowiedź, kancelaria, katechezy itp.) mam do zorganizowania bierzmowanie dla dwóch parafii z naszego miasta i dwie tury rekolekcji (przed bierzmowaniem i przed chrztem). Jeśli dodamy do tego, że przy obecnym stanie znajomości języka w miarę solidne przygotowanie dziesięciominutowego kazania na niedzielę zajmuje mi jakieś cztery godziny czasu, a pewien problem stanowi nawet napisanie ogłoszeń parafialnych - będziemy mieli pewien ogólny zarys problemu. No i nie ma wikarego, na którego można by zwalić część roboty... Na szczęście jest jeszcze brat Jan - człowiek, który na misjach jest już dwadzieścia lat, a mimo to zachował pogodę ducha, oraz Gaston - niedokończony ksiądz na roku pastoralnym.
Nie wolno też zapominać o "Tym Trzecim". Myślcie, co chcecie, a ja tam wierzę w takie rzeczy jak Boża Opatrzność. Z drugiej strony wiadomo jednak, że "krawiec kraje, jak mu materiału staje", co napawa pewnym niepokojem. Pozostaje zatem czekać na powrót proboszcza (tego prawdziwego) jak na... zbawienie?
Na całym świecie praca parafialna to w dużej części katecheza. W Soubré prowadzimy ją w kilku grupach wiekowych i na kilku poziomach. Jest więc katecheza dla dzieci, młodzieży, dorosłych, przygotowująca do chrztu, pierwszej komunii (3 lata) czy wreszcie bierzmowania (kolejne 2). Dla każdej z tych grup spotkania odbywają się dwa razy w tygodniu (w soboty oraz niedziele) i z reguły prowadzą je przygotowywani przez nas animatorzy.
Aby pomieścić wszystkie grupy, zostało wybudowanych osiem salek katechetycznych. Choć może słowo "salka" nie oddaje odpowiednio istoty sprawy: nie mają one ścian, drzwi ani okien. Jest za to dach - w zależności od okoliczności dający cień lub chroniący przed deszczem, kawałek muru pomalowany na czarno i pełniący rolę tablicy, betonowe ławki oraz drewniany stół. Ich najpoważniejszym mankamentem jest fakt, że jest ich za mało. Doliczając nawet miejsce w kaplicy, gdzie może pomieścić się nawet cztery różne grupy, oraz dużą salkę obok niej, niektóre katechezy muszą odbywać się pod palmami, i do czasu wybudowania kościoła nie ma raczej szansy na zmianę tego stanu rzeczy.
W ciągu tygodnia, oprócz spotkań różnego rodzaju grup parafialnych, w salkach obywają się korepetycje lub po prostu wspólne odrabianie lekcji, bo młodzież nie mając w domach warunków do nauki, zaczęła przychodzić tutaj. To jedna z tych pozytywnych rzeczy, która nie została przewidziana. Bez zbytniej przesady można więc powiedzieć, że salki pełnią rolę sal wykładowych. Osobiście zdarzyło mi się prowadzić wykład z chemii (okazało się, że jeszcze nie wszystko zapomniałem).
W planach mamy zelektryfikowanie tych przybytków, bo jak na razie nauka kończy się razem z zachodem słońca. Jednak jako że to dość znaczna inwestycja, póki co pozostaje raczej science fiction. No, chyba że znajdzie się wśród Was ktoś, kto chętnie zrobiłby coś dla tutejszych ludzi w imię ogólnoludzkiej solidarności - niekoniecznie wierzący i pragnący wspierać katolicką indoktrynację (zapewniam, że nie mamy w planach prowadzenia w salkach żadnych katechez ani innych zajęć po zmroku, więc sprawa dotyczy ogółu tubylczej społeczności, bez względu na aspekty wyznaniowe). Gdyby więc ktoś taki się znalazł i chciał poznać szczegóły, niech się ze mną skontaktuje (adres e-mail znajdziecie w skrzynce kontaktowej w dziale "Ród Kobylińskich" lub napiszcie po prostu na adres strony). Jednocześnie pragnę zapewnić, że nasze problemy z prądem zostały jakimś cudem doraźnie rozwiązane. Co prawda od 12 kwietnia mają zacząć się na nowo, ale istnieje nadzieja, że do września jakoś wszystko się ułoży. Jakby nie, uczniowie też potrafią tu strajkować, ale to już materiał na inną depeszę...
Pisząc depeszę o owocach całkiem świadomie niemal całkowicie pominąłem banany. Sądzę bowiem, że temat ten wart jest oddzielnego odcinka.
Młodszym czytelnikom może trudno będzie w to uwierzyć, ale mimo że mam zaledwie trzydziestkę, pierwszy raz w życiu banana widziałem w wieku lat sześciu (wcześniej banany znałem tylko z komiksu o Tytusie, Romku i A'Tomku). Mój brat Maciek przyniósł go z przyjęcia imieninowego kolegi i oczywiście musiał podzielić się nim z wszystkimi pozostałymi członkami sześcioosobowej rodziny. Pamiętam tylko, że banan był zielony, a jego smak mocno mnie rozczarował. No cóż, banan bananowi nierówny, o czym dowiedziałem się już nieco później. Ale żeby naprawdę tego doświadczyć, trzeba przyjechać w tropiki.
Jedną z pierwszych rzeczy, którą zobaczyłem po przyjeździe do Soubré, była nasza własna bananera. Znajduje się zresztą zaraz obok domu i jej widok niezmiennie cieszy mnie do dzisiaj. Z polskich roślin bananowca najbardziej przypomina... słonecznik. Mimo pokaźnych rozmiarów, oba gatunki są roślinami jednorocznymi, które wydają tylko jeden kwiatostan i stopniowo dojrzewają, odpowiednio: od góry do dołu i od brzegów ku środkowi. Oba da się również ściąć jednym uderzeniem dużego noża albo maczety.
Żeby wymienić chociaż kilka najważniejszych gatunków, mamy tu chociażby kilka odmian bananów pastewnych, którymi karmi się świnie, ewentualnie smaży w oleju na podobieństwo frytek, dodaje do foufou lub robi toufou (to takie afrykańskie odpowiedniki puré albo klusków śląskich, ale o tym innym razem). Są też pyszne banany czerwone czy takie małe, mniej więcej wielkości kciuka, bardzo słodkie, które je się na surowo. Są wreszcie banany nieco podobne do naszych, które najlepiej smakują podsmażone na masełku i zroszone kilkoma kroplami rumu. Nie próbujcie tego jednak robić w domu, bo ponoć w Europie się nie da. "Nasze" banany można ewentualnie upiec na grillu (trzeba zaczekać aż cała skórka razem z ogonkiem sczernieje) i podawać w towarzystwie lodów albo czekolady.
Smacznego!
Poniższą sytuację w kilku zdaniach zrelacjonowałem przez telefon jednemu z moich braci, który stwierdził, że byłby z tego niezły materiał na kolejną depeszę. Może więc moje problemy zainteresują nie tylko jego?
Zacząć trzeba od tego, że od początku lutego mamy problemy z prądem. Sprawę pogarsza dodatkowo fakt, że nie ma również wody (pompy miejskie działają na prąd). Do tej pory woda pojawiała się w okolicach trzeciej nad ranem, co jednak pozwalało napełnić zbiornik znajdujący się na naszej prywatnej wieży ciśnień. Teraz nawet żeby spuścić wodę w ubikacji, trzeba ją nosić w wiaderku na pierwsze piętro (a wcześniej przywieść od sióstr ze studni głębinowej). Niby nic z czym człowiek by sobie nie poradził albo na co w warunkach misyjnych nie byłby przygotowany, ale fakt pozostaje faktem. O wiele ciekawsze jest jednak to, dlaczego tak się dzieje.
Nie powiem chyba nic nowego jeśli stwierdzę, że politycy kradną. Tak było, jest i będzie, bo jak mówi stara prawda: to "okazja czyni złodzieja" i żeby się jej oprzeć trzeba być chyba Tomaszem Morusem. Jednak tutejsi politycy zapomnieli najwyraźniej, że aby kraść - trzeba mieć z czego, bo z pustego i Salomon nie naleje, a to, czego nie ma - nawet Arsen Lupin nie ukradnie. To, że w kraju produkuje się za mało energii elektrycznej i że jest to naglący problem, wiadomo było od dziesięciu lat. Pieniądze z podatków znajdowały jednak zawsze jakieś, widać pilniejsze, "inne zastosowanie". No i starczyła jedna z pozoru niegroźna awaria, by kraj pogrążył się w ciemnościach. Niestety dosłownie.
Nawiasem mówiąc, w życiu nie widziałem tylu gwiazd! Sprawdzałem też, czy da się odmawiać brewiarz tylko przy świetle księżyca, bo odkąd próbowałem ładować moją latarkę podczas burzy, musi mi wystarczyć świeczka. Wszystkich zainteresowanych pragnę uspokoić: przy pełni - można!
Tak więc według planu, w każdym miejscu kraju powinno nie być prądu przez jakieś 8 godzin dziennie (wyjątek stanowią miejsca o dużym zagęszczeniu fabryk). Plan funkcjonował dobrze, przynajmniej przez pierwsze cztery dni. Okazało się bowiem, że szef jednej z elektrowni pracuje w naszej części miasta, a mieszka w zupełnie innej. Mamy więc prąd codziennie w godzinach jego urzędowania, a w każdym razie przed jego powrotem do domu, więc gdzieś między 9:00 a 19:00 (na szczęście to wystarczy, żeby zamrażarka zatrzymała ujemną temperaturę nawet w czasie obecnych upałów). Stan taki najprawdopodobniej utrzyma się dopóki ktoś nie spali mu chałupy, więc sprawa nie jest znowu aż tak beznadziejna. Czekamy...
Brak prądu powoduje zastój, i tak już zniszczonej przez dziesięć lat wojny domowej, gospodarki. A tak - wojny, bo ta, która wybuchła w Wigilię Bożego Narodzenia 1999 roku (otwarcie roku jubileuszowego 2000-lecia chrześcijaństwa) nigdy oficjalnie się nie zakończyła i mimo obecnego względnego spokoju, kraj dalej jest podzielony. Jakby tego było mało, prezydent pod niejasnymi zarzutami rozwiązał rząd i komisję, która od dwóch lat prowadziła spis ludności w celu przygotowania wyborów prezydenckich, odkładanych zresztą już od trzech lat. No i zaczęły się zamieszki i protesty. Kilka osób zginęło. W związku z tym, pierwszą decyzją prezydenta była oczywiście... ucieczka z kraju (przynajmniej najprawdopodobniej, bo na dobrą sprawę nikt nie wie, gdzie przebywa). Nieobecnego prezydenta nie da się przecież obalić, a nawet jeśli komuś udałoby się zająć jego stołek, ten na arenie międzynarodowej zawsze będzie mógł zgrywać męczennika.
Z niepokojem wyglądamy więc już tylko iskry, której brakuje, by beczka prochu na której siedzimy się rozp... eee... ękła.
No, a ja znowu będę musiał pójść po wodę, bo wiaderko zupełnie już puste...
Afryka nie potrzebuje, by dla niej umierać.
Afryka potrzebuje, by nauczyć się dla niej żyć...
(przysłowie misyjne)
Przeczytawszy kilka poniższych tekstów ktoś mógłby odnieść mylne wrażenie, że misje to nieustające wakacje: wieczne lato, egzotyczna kuchnia, codzienna poobiednia drzemka itp. Wszystko to brzmi pięknie, ale prawda jest taka, że pierwsze tygodnie pobytu tutaj upłynęły mi pod znakiem szamotaniny i walki z własnymi ograniczeniami. Uuu... zabrzmiało poważnie, a chodzi mi jedynie o umiejętność odpowiedniego zorganizowania czasu i pogodzenia się z niektórymi rzeczami. Nie chodzi przecież o to, by urobić się po pachy, ale coś zrobić, i to porządnie - czyli tak, jak powinno być. Proboszcz oczywiście powiedział mi dokładnie jak najlepiej uporządkować różne obowiązki, ale człowiek to już taka istota, że najlepiej uczy się na własnych błędach, więc zajęło mi to trochę czasu. Najlepiej więc prześledzić typowy dzień na misjach:
O szóstej pobudka. Jest jeszcze zupełnie ciemno, bo słońce przez okrągły rok słońce wschodzi tu w okolicach 6:30, a zachodzi o 18:30. Zaś poranek czy zmierzch, czyli czas przejściowy między nocą a dniem, to sprawa najwyżej kilku minut... Paf! - i już jest dzień albo noc. Jakąkolwiek robotę fizyczną trzeba odwalić rano. Im wcześniej, tym lepiej. Z wyjątkiem środy i piątku: o 7:00 msza (z tej przyczyny środa i piątek są najlepszymi dniami do poważniejszych robót, bo można je zacząć już o 6:30), potem szybkie śniadanie w stylu francuskim (kawałek bagietki i marmolada) i można brać się do roboty. Ale uwaga, jeśli jest to np. praca w ogródku, zazwyczaj ok. 10:00 trzeba się już zwijać, bo jak słońce zbyt mocno przypiecze mózgownicę, może być problem (dlatego też np. podwiązywanie pomidorów zajęło mi jakieś dwa tygodnie).
12:00 obiad i sjesta, o której była już mowa. W planie trwa do 15:00, ale jak potrwa z pół albo nawet godzinkę dłużej, przecież i tak nic wielkiego się nie stanie... W niektórych przypadkach można skończyć wcześniej zaczętą robotę, częściej jednak przygotowuje się warsztat pracy na dzień następny (sprawdza narzędzia, miesza farbę, nosi deski, ostrzy kołki itp.). Zazwyczaj jednak to czas na przygotowanie katechez, kazania, czy co tam jeszcze jest do przygotowania, a więc praca biurowa.
O 18:00 wspólne nieszpory i różaniec (w środy i piątki również msza). Po modlitwach mają zazwyczaj miejsce spotkania różnego rodzaju grup i ruchów, więc frekwencja na początku kolacji (o godz. 19:00) wygląda różnie, ale wcześniej czy później schodzą się wszyscy (tzn. ja, proboszcz, brat Jan i Gaston - nasz kleryk na roku pastoralnym). Po kolacji... Ach... Po kolacji zaczyna się najprzyjemniejsza część dnia (poza sjestą oczywiście). Wreszcie troszkę chłodniej, słońce nie pali, robota nie goni. Można więc jeszcze chwilkę wspólnie posiedzieć przy stole czy gdzieś na schodach domu, dzieląc się przy tym różnego rodzaju historyjkami, obejrzeć wiadomości lub brazylijski serial w telewizji, a potem, jeśli tylko wyrobiliśmy się z pracą biurową na dzień następny, poczytać czy też napisać list lub kolejną depeszę na www.polinow.pl.
Ostatnia depesza była trochę dłuższa, ale i temat ważny. Na tyle ważny, że postanowiłem w pewien sposób go pociągnąć. Poniższą historyjkę usłyszałem kiedyś na wykładzie z filozofii i nieznacznie tylko przerobiłem, żeby lepiej pasowała do sytuacji. Posłuchajcie:
Leży sobie Ivoiryjczyk (mieszkaniec Wybrzeża Kości Słoniowej) w hamaku rozpiętym w cieniu rozłożystego mangowca i przez całe popołudnie nawet nie drgnie. Muchy łażą mu po twarzy, jedna usilnie chce zbadać wnętrze jego nosa, a on nic... Kwintesencja bezruchu... jednym słowem: sjesta...
Obok przystaje pewien toubabou i przygląda się dłuższą chwilę.
- Przepraszam, - mówi w końcu - ale co pan robi?
Ivoiryjczyk podnosi lekko lewą powiekę, patrzy na przechodnia na wpół przytomnym wzrokiem i powtórnie zamyka oko. Przez kilka sekund milczy, by w końcu jednak odpowiedzieć:
- Leżę.
Toubabou wydaje się być lekko zaskoczony bezpośredniością odpowiedzi, ale nie rezygnuje. Widać, że gryzie go jakiś wewnętrzny problem.
- Jakbyś znalazł sobie jakąś robotę, mógłbyś zarobić trochę grosza! - wypala w końcu.
- A po co? - pyta Ivoiryjczyk, tym razem nawet nie podnosząc powieki.
- Jak to po co? - niecierpliwi się lekko toubabou - Jakbyś miał wystarczająco pieniędzy na życie, resztę mógłbyś zainwestować w jakiś interes.
- A po co? - pyta ponownie Ivoiryjczyk.
Toubabou powoli zaczyna się denerwować, ale się nie poddaje.
- No po to, - tłumaczy jak dziecku - że mógłbyś je znowu zainwestować i zarobić jeszcze więcej pieniędzy.
- A po co? - pyta ponownie Ivoiryjczyk.
- No jakbyś miał już kiedyś tyle pieniędzy, że starczyłoby ci do końca życia, to mógłbyś się położyć i nic nie robić.
- A twoim zdaniem to co ja właśnie robię?
Sjesta to zdecydowanie największe i najwspanialsze z moich odkryć tu dokonanych. To instytucja iście cudowna, a co lepsze - obowiązkowa! Żałuję tylko jednego, a mianowicie, że odkryłem ją tak późno. Już nie pamiętam, kiedy ostatni raz śniło mi się tyle rzeczy, lub przynajmniej, kiedy tyle rzeczy bym z tego pamiętał. Chyba jeszcze>zanim poszedłem do podstawówki, to jest w wieku siedmiu lat. Później właściwie już zawsze wstawałem na dzwonek budzika i wszystkie sny jakoś tak szybko się rozwiewały, że pozostawiały po sobie jedynie mgliste przebłyski pamięci.
Dzięki sjeście każdy sen nie tylko można dośnić do końca, ale następnie przewrócić się na drugi bok i zacząć kolejny. A potem... Potem człowiek żałuje, że ma tylko dwa boki. Zawsze jednak można przynajmniej bezkarnie pogapić się w sufit, kontemplując stan całkowitego bezruchu. I tak jest za gorąco na jakąkolwiek robotę, a toubabou, który próbuje pracować jak u siebie, tzn. właściwie bez przerwy, zaraz zaczyna chorować (najczęściej na kolejny atak malarii) i musi swoje odleżeć tak czy inaczej. Po co więc odkładać to na później, kiedy klimatyzator brzęczy tak pięknie, jak najwspanialsza muzyka.
Oczywiście od czasu do czasu możliwe jest odstępstwo od normy z jakiejś bardzo ważnej przyczyny, ale przecież robota nie zając - nie ucieknie. Albo jak powiedział jakiś mędrzec: jak się czegoś nie zrobi dzisiaj, to się zrobi jutro. A jak się nie zrobi, to słońce i tak wzejdzie i będzie nowy dzień. No, chyba żeby nie, a jakoś trudno mi sobie wyobrazić coś głupszego od zaharowywania się w przeddzień końca świata.
Ale jeśli komuś przyszłoby do głowy wyzywać mnie od leni patentowanych niech pamięta, że pracoholizm to jednostka chorobowa, a brak odpoczynku - grzech. Poza tym jak powiada Kohelet: "Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem" (następuje wyliczenie, w którym brakuje niestety słowa "sjesta", więc je pominę, a dociekliwych odsyłam do Starego Testamentu). "Poznałem, że dla człowieka nic lepszego niż cieszyć się i o to dbać, by szczęścia zaznać w swym życiu. Bo też, że człowiek je i pije i cieszy się szczęściem przy całym swym trudzie - to wszystko dar Boży" (Koh 3, 1. 12-13).
Aha, żeby zrobić powyższe zdjęcia, wystarczyło podnieść się z łóżka i wyjrzeć przez okno. Dzięki Ci Boże, że dałeś mi poznać sjestę!
Sylwestra uczciliśmy adoracją Najświętszego Sakramentu. Powiało nudą? Ha! Bo nie znacie tutejszych śpiewów, okrzyków i afrykańskiego ducha. Adoracja miała zacząć się o 23.30, ale z uwagi na to, że okolice kościoła zaczęły zapełniać się już o 23.00 (pierwszy raz widziałem, żeby tubylcy przyszli nie tylko nie spóźnieni, ale na długo przed czasem), rozpoczęła się wcześniej (wstyd się przyznać, ale to ja tym razem się spóźniłem). Punktualnie o północy zabiły wszystkie dzwony i dzwonki. Poza tym miasto było prawie zupełnie ciche (od kilku lat obowiązuje całkowity zakaz puszczania sztucznych ogni, z racji tlącej się jeszcze ciągle wojny, ale o tym innym razem).
Chciałbym móc powiedzieć, że po adoracji przed kościołem szampan lał się strumieniami niczym wino w Kanie Galilejskiej, niestety znalazło się tylko kilka butelek na kilkaset osób. Serwował go za to sam proboszcz, ale tylko pełnoletnim członkom wspólnoty parafialnej. Większość doszła widocznie do wniosku, że podczas niedzielnych ogłoszeń "robił sobie jaja", zachęcając do przyniesienia do Kościoła własnych trunków. Jak widać - nie robił, co zostało zresztą udokumentowane na załączonych zdjęciach. I dobrze, niech ludzie wiedzą, że kto jak kto, ale chrześcijanie wiedzą jak świętować!