nagłówek „Avorum respice mores” (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim herbu Szaława – dawnym właścicielom Polinowa link nagłówka

Wieści ze starego folwarku

Anno Domini 2008

Opowieści znad Polinówki: Jakie święta?
grudzień 2008 r.

Jacek Kobyliński Odpowiedź na to pytanie zawierają życzenia składane w okresie przedświątecznym i przy stole wigilijnym. Czego sobie życzymy? Najczęściej bezmyślnie wyklepaną formułką: "zdrowia, radości i wszelkiej pomyślności". Jakich świąt pragniemy? Śnieżnych i pogodnych - żeby był urok. Rodzinnych - żeby było z kim pogadać i co wspominać. Ciekawych prezentów, smacznego jadła itp. Załóżmy, że wszystko to się spełnia, mijają miłe chwile, i... czekamy na następne. Jeśli świętowanie ograniczymy do spotkań, prezentów, spacerów, posiłków, to zabraknie czegoś co nada temu sens i spowoduje radość trwalszą niż miłe doznania kulinarne. czy nawet ciekawy prezent choinkowy. Moim jednak zdaniem w prawdziwie "dobre" święta powinny coś zmieniać.

Po pierwsze (i najłatwiejsze?) - zmienić nas samych. Zwykle nie mamy o sobie najgorszego zdania i uważamy swoje ego za całkiem przyzwoite. Od święta warto jednak spojrzeć na siebie poprzez pryzmat ocen bliźnich. Trywializując - o co oni się do nas przy...czepiają?! Naprawdę warto przez chwilę pomyśleć czy nie da się czegoś zmienić by otoczenie bardziej nas akceptowało. Zaprawdę milej będzie i dla nas, i dla bliźnich.

Po drugie - co zmienić w otaczającej nas rzeczywistości? Warto podejmować takie działania, na które mamy jakiś wpływ lub chociażby szansę spowodowania oczekiwanych zmian. Może potrafię komuś pomóc, rozwiązać czyjś problem, zapobiec wydarzeniom nieprzyjemnym lub tragicznym?

Po trzecie - pomyśleć "do przodu". Czy wiem czego pragnę, do czego dążę, czy mam jakiś pomysł na dalsze życie, jakiś życiowy plan? Czego on wymaga ode mnie dziś i jakie kroki muszę podjąć, by go zrealizować? Myślę, że najgorsze jest życie miałkie, bez perspektyw, refleksji i celu, z dnia na dzień. Dziś czekamy na Święta, po Świętach na Sylwestra, po Nowym Roku na... Ale co z tego wynika, co pozostanie, co przyniesie radość i satysfakcję trwalszą niż kilka miłych chwil, zakończonych jeśli nie kacem lub niestrawnością, to pustką lub niespełnieniem, gdy już miną? Ważne, aby świąteczna radość była w nas trwalsza, niezależna od pogody czy udanych prezentów. Ważne, by Święta były okazją do pojednań, zmiany relacji międzyludzkich, wzrastania ponadto to, co brodate krasnale od reklamy wciskają nam przez szkiełko telewizora.

Każdy jest kowalem swego szczęścia, a "gdzie skarb twój, tam serce twoje". Jeśli swoje święta ograniczymy do symboli i zakupów, to ich owoce znajdą się po świętach razem z nimi, czyli najczęściej na śmietniku. Warto jednak zadbać o coś trwałego, pięknego, może niewymiernego, co przyniesie prawdziwe uczucie radości, która narodzi się w nas w tą jedyną Noc Bożego Narodzenia i pozostanie z nami, tak jak On pozostał...

Refleksje nad 10-leciem reaktywacji Powiatu Łosickiego
29 listopada 2008 r.

Jacek KobylińskiHerb powiatu łosickiegoW sobotę 29 listopada Łosice świętowały 10-lecie reaktywacji powiatu. Z tej też okazji odbyła się uroczysta sesja Rady Powiatu. Były przemówienia, wyróżnienia, podziękowania, uściski. Dla mieszkańców Łosic przywrócenie powiatu było niezmiernie ważną decyzją, która dała pracę i perspektywy życia dla setek, jeśli nie tysięcy mieszkańców.

Z tej też okazji przed sesją w miejscowym kościele św. Zygmunta odprawiono mszę św. dziękczynną. Jakże smutno jednak wyglądały pustawe ławki... Było trochę gości, trochę ludzi starszych, kilku prominentów. Zabrakło tych, którzy powinni być szczególnie wdzięczni, w tym m.in. wielu urzędników - ich skromna reprezentacja bowiem ginęła w pustawym kościele. Msza dziękczynna zaś była naprawdę uroczysta, również dzięki podwójnej oprawie liturgicznej: w obrządku greko- oraz rzymskokatolickim. Ks. Zbigniew, były wikariusz z Łosic, obecnie kapłan parafii grekokatolickiej w Kostomłotach, przypomniał przełomowe wydarzenia historyczne, które decydowały o rozwoju Łosic i życiu mieszkańców tego miasta. Dwie cerkwie grekokatolickie, które funkcjonowały tu jeszcze w XIX w., świadczą o kilkusetletnim styku dwóch kultur na tym skrawku Południowego Podlasia.

Po mszy św. na uroczystej sesji Rady Powiatu, również dominowały dwie grupy gości: byli włodarze, dziś już emeryci, dla których była to okazja do spotkań i wspomnień, oraz przyjezdni goście. Młodych niestety niewielu, a była to rzadka okazja by poznać ludzi, którzy przed 30-40. laty sprawowali tu władzę. Każdy z nich to kawałek historii Łosic. Dzisiaj mało kto ich pamięta i chce z nimi rozmawiać, jeszcze rzadziej docenia ich wkład w rozwój tego miasta i regionu. Dobrze, że przy okazji tego jubileuszu niektórzy z nich zostali wyróżnieni i nagrodzeni, a przy tym stworzono im możliwość spotkania się i okazję do wspomnień.

Po sesji Rady Powiatu odbyła się sesja naukowa z wiodącym tematem o mniejszościach narodowościowych, zamieszkujących niegdyś Łosice. Dla mnie o wiele ciekawszym tematem byłaby jednak nowsza historia Łosic powojennych, której świadkowie i animatorzy jeszcze żyją i mogliby wnieść wiele ze swoich życiowych doświadczeń, przypadających na mroczne lata totalitaryzmu, którego część z nich była zresztą narzędziem. Chętnie sam dowiedziałbym się o kulisach decyzji zapadających na partyjnych egzekutywach czy akcjach, które dzisiaj wydając się śmieszne, jeszcze nie tak dawno decydowały o ludzkich karierach zawodowych i awansach. To kawałek trudnej historii, z której nie wszyscy wyszli bez skazy, ale którą warto by poznać bliżej, zwłaszcza że ludzie ją tworzący jeszcze żyją.

Dla mnie, którego te czasy dobrze jeszcze pamięta, to daleko bardziej ciekawe niż liczenie Żydów mieszkających w Łosicach w XVII wieku. Rozumiem niechęć do późniejszych czasów, a może i ludzi, którzy się z tymi czasami kojarzą. Ale przecież historia to nie tylko patriotyczne zrywy, lecz również zdarzenia mniej chwalebne. W tych trudnych, powojennych latach żyli tu także ludzie wartościowi, z których dorobku korzystamy do dziś. Warto o nich pamiętać i utrwalić to, co tworzy przecież nie aż tak odległą historię...

"Rodzina na pierwszym miejscu"
1 listopada 2008 r.

Bartosz Kobyliński "Pietyzm, z jakim odnoszą się do historii swojej rodziny, Kobylińscy tłumaczą słowami Piłsudskiego: "Kto nie szanuje i nie ceni swojej przeszłości, ten nie jest godzien szacunku teraźniejszości ani nie ma prawa do przyszłości". Słowa te otwierają bogatą stronę internetową www.polinow.pl. Jej nazwa nawiązuje do dawnego majątku, stanowiącego dzisiaj część Łosic, miasta na wschodnim krańcu Mazowsza. W 1906 r. Polinów objęli w posiadanie Michał i Apolonia Kobylińscy. "To nasze miejsce na ziemi" przyznają zgodnie ich wnukowie i prawnukowie, rozrzuceni dzisiaj po całym świecie. - Polinów jest jak ostoja rodziny, symbol naszej tożsamości. Przyciąga i pozwala się spotkać. Mamy gdzie wracać - stwierdza dobitnie Jacek Kobyliński, z trzeciego pokolenia mieszkańców Polinowa..."

Tak zaczyna się obszerny, 3-stronicowy artykuł w listopadowym numerze ogólnopolskiego miesięcznika "Różaniec", traktujący o Polinowie i naszej rodzinie - w tym m.in. powołaniach naszych rodzinnych misjonarzy - brata o. Wojciecha oraz stryja o. Andrzeja. Polecamy wszystkim tę lekturę na długie, zimowe wieczory!

Opowieści znad Polinówki: Mądrość jesieni
26 października 2008 r.

Jacek KobylińskiJesień to taka pora roku, z którą coraz bardziej się utożsamiam. Piękna i bujna jest wiosna, oszałamiająca bogactwem życia i nadzieją rozwoju. Bogate w wydarzenia jest lato, zaskakujące zmiennością, gwałtownością i intensywnością zjawisk, lecz jesień także ma swój urok. Niby to pora zamierania, usychania, wyczerpania sił witalnych przyrody, ale też pora owoców, spokoju, spoczynku i pogodzenia się z nieuchronnością przemijania.

Jakże nasze życie podobne jest do tego odwiecznego cyklu... Każdy wiek ma swoje uroki i ciemne strony. Młodość jest radosna, ale "głupiutka". Życie wiele obiecuje, ale ile za tym kryje się rozczarowań? Ile z tych wspaniałych obietnic się spełni? Lato pozwala czerpać z życia pełnymi garściami, ale tylko niewielu z nas zdolnych jest czerpać do syta, a jeszcze mniejsza część wybrać rzeczy naprawdę wartościowe, dla których warto żyć całą pełnią. Jesień życia przynosi zaś spóźniony nieco rozum (no, może nie wszystkim), rozsądek i tzw. "życiową mądrość", która starym już na niewiele się przydaje, a młodzi nie chcą z niej korzystać. Chyba mają też rację...

Każdy musi dojrzeć do własnej mądrości, ale starsi jakoś nie chcą tego zrozumieć. Na siłę chcą wcisnąć młodym własną filozofię życia, nabytą kosztem wielu doświadczeń, będąc przy tym święcie przekonanymi, że ich mądrość jest najlepsza i pasuje jak ulał dla innych. Tak było, jest i zapewne będzie, gdy obecni młodzi podejmą takie próby za kilkadziesiąt lat. Skutki są jednak mierne. Może zamiast prawienia morałów lepiej byłoby pokazać młodym, że człowiek starszy to nie zgorzkniały "mędrzec", który wie najlepiej i chce wszystkich do swoich racji przekonać, ale człowiek który także potrafi cieszyć się każdym dniem (tym bardziej że ma ich przed sobą coraz mniej), widzi świat pełniej, bardziej świadomie, lepiej go rozumie, a przede wszystkim nareszcie wie jak żyć, aby być ze swego życia maksymalnie zadowolonym. Może niech zatem starzy zajmą się trochę sobą, niech skupią się na tym co im jeszcze świat oferuje, niech przygotowują się do godnego przekroczenia progu i nie uszczęśliwiają młodych na siłę i swoje podobieństwo.

Natomiast młodzi niech poza poszukiwaniem doznań starają się chociaż czasem pozwolić sobie na chwilę zatrzymania i refleksję: pędzę, ale dokąd? Tęsknię, ale za czym? Podążam, ale co będzie gdy to osiągnę? Czy moje działania i sukcesy przynoszą radość prawdziwą i trwałą, i czy tylko mnie? Czy tak naprawdę wiem czego od życia oczekuję? Jeśli młody człowiek żyje świadomie, ma wielkie szanse nie tylko na "życiową mądrość" u schyłku, ale także i udane życie oraz całkiem znośną codzienność.

Jeszcze jedno Kochana Młodzieży: jeśli z przerażeniem myślicie o wieku mocno dojrzałym to oświadczam, że po pięćdziesiątce życie też ma swoje uroki i nie traci ze swej atrakcyjności. Naprawdę jest w porządku, ale pod jednym warunkiem: na dobrą starość trzeba sobie wcześniej zasłużyć!

Czy jest co wspominać?
30 września 2008 r.

Jacek KobylińskiNo tak - znów wkraczamy w tę mniej przyjemną porę roku. Tegoroczny koniec lata był niespodziewany, nagły i zdecydowany. Wszyscy odczuliśmy to bardzo dotkliwie. Z dnia na dzień, jak nożem uciął, od upału w jesienne pluchy. Po lecie zostały ślady opalenizny i wspomnienia, ugruntowane zdjęciami z wakacyjnych wojaży. Jakie wnioski? Mam swoje przemyślenia-refleksje, które zapewne nie będą odkrywcze. Porównuję mianowicie rok ubiegły i bieżący.

Poprzednie wakacje zaczynaliśmy wielkimi planami: wczasy w Grecji, wędrówki po Tatrach, wyjazd na jeziora... Skończyło się na wizytach w szpitalu gdy żona Ala złamała nogę na pierwszej, wakacyjno-rowerowej przejażdżce. Potem kompletne "uziemienie" i nauka pokory wobec zdarzeń losowych.

W tym roku za to udało się przeżyć wspaniałe wakacje, pomimo braku planów i egzotycznych podróży. Okazuje się, że można przeżyć radosne chwile i długo pamiętać wyprawy wcale nie porywające, np. rowerowe przejażdżki z żoną po pięknych pagórkach Suwalszczyzny lub niedalekim Polesiu Lubelskim. Można przeżyć mistykę gór na pobliskiej Słowacji w towarzystwie syna czy brata. Wystarczy kilka dni, czasem wyrwanych na siłę z codziennych obowiązków, aby przeżyć coś co stanowi poezję życia, coś odmiennego, niepowtarzalnego, co pamięta się przez lata. Te same dni przeżyte w codziennym kieracie zmagań dawno zostałyby wymazane z pamięci jako nic nie znaczące.

Warto więc trochę wysiłku, determinacji i chęci aby się oderwać, zaistnieć w nowej roli, przeżywać, ubogacać się, poznawać świat i ludzi, a może także i siebie. Lato daje wspaniałe okazje do takich przeżyć. Może nie zawsze trzeba egzotyki i wielkich emocji aby przeżyć piękne, niezapomniane chwile. Dziękuję Bogu za to, że tegoroczne lato takowych nie poskąpiło!

Niespotykanie niespokojna burza, czyli ostatnia posługa piorunochronu...
16 lipca 2008 r.

Bartosz KobylińskiJak niektórzy mieli okazję przekonać się na własnej skórze, w nocy z 15 na 16 sierpnia - w święto Matki Boskiej Zielnej, po całym kraju szalały huraganowe wiatry, burze, a nawet trąby powietrzne. Ich skutki niestety nie ominęły i Polinowa, choć straty na szczęście nie okazały się aż tak dotkliwe, jak początkowo mogły wyglądać. Mimo to nie udało się uniknąć kilku dosyć niebezpiecznych wypadków.

W pierwszym z nich ucierpiał wiekowy wiąz za ujeżdżalnią, który z przeraźliwym hukiem runął na stuletnią stodołę, kompletnie tarasując przy tym ulicę Spokojną. Tej nocy poległ także nasz poczciwy piorunochron, który od przeszło 50 lat stał na straży mieszkańców i dobytku Polinowa. W porywach przeraźliwego wiatru, rażony potężnym wyładowaniem, złamał się w dwóch miejscach - nie pomogły nawet wymieniane przed dwoma laty trzy stalowe odciągi... Przyczynił się do tego także rosnący u jego ponóża jesion, który rzekomo miał podpierać całą kontrukcję. Z tego też względu jeszcze za młodu zostałem odwiedziony przez wuja Józefa Rumika od ścięcia tej żywej podpory. W ten przewrotny sposób ocalałe drzewo przyczyniło się później do unicetwienia swego obrońcy.

Zgodnie z polinowską maksymą, wedle której każdy kamień i drzewo ma swoją bogatą historię, nasz piorunochron również skrywa kilka sekretów. Wcześniejszymi laty w tym miejscu stał drewniany maszt z metalową sztycą na swym końcu wraz umocowanym doń drutem uziemiającym. Dopiero w latach 50. tę chałupniczą konstrukcję zastąpiono metalowym masztem, którego posadowienie o mało nie zakończyło się wówczas tragedią! Podczas podnoszenia runął bowiem z wielkim hukiem, o mało nie przygniatając wujka Józefa Rumika. Po tej nieudanej próbie i naprawach (a być może także skróceniu) udało się wreszcie postawić nowy maszt, który przestał aż do dziś. Swoją drogą ciekawe jakich technologii używali mieszkańcy, skoro o dźwigach nikt wtedy jeszcze nawet nie marzył? To niewątpliwie pozostanie z kolejnym fenomenem tamtych czasów...

Jak widać - świat staje na głowie - dawne letnie burze i wichury zmieniają się w trąby powietrzne, a eksperci zalecają budowę schronów przy nowo stawianych domostwach. Trudno mówić tu o przyczynach tak gwałtownych zmian klimatu, ale dam sobie rękę uciąć, że mają z tym związek imperialiści zza oceanu!

Afrykańskie kazania po zachodniej stronie Tocznej
13 lipca 2008 r.

Bartosz KobylińskiTym razem mamy przyjemność zaprosić wszystkich na msze św. odprawiane 13 lipca br. w kościele pw. Trójcy Świętej w Łosicach, na których wszystkie kazania głosić będzie nasz stryj o. Andrzej Kobyliński CMF. Tak jak i w ubiegłym tygodniu, w tym dniu po wszystkich mszach do puszek zbierana będzie ofiara na wsparcie misji z Wybrzeża Kości Słoniowej, zaś na stosiku pod kościołem nabyć można będzie hebanowe rękodzieła, oryginalne batiki i inne niepowtarzalne pamiątki prosto z gorącej Afryki.
Serdecznie wszystkich zapraszamy!

(Re)introdukcja raków - ratujmy ginące gatunki!
6 lipca 2008 r.

Bartosz Kobyliński6 lipca na Polinowie miało miejsce niecodzienne wydarzenie, bowiem po raz pierwszy w historii miałem przyjemność wpuścić do naszego stawu kilka sztuk raka błotnego (Astacus leptodactylus), zwanego również stawowym, długoszczypcym lub krawcem. Skorupiaki te (raki to największe z występujących w Polsce stawonogów) pochodzą z Głuchowa k. Grójca - jednej z wielu hodowli założonych przez dr inż. Witolda Strużyńskiego z Zakładu Zoologii Wydziału Nauk o Zwierzętach warszawskiej SGGW - krajowego guru jeżeli chodzi o raki oraz ich reintrodukcję, z którym swojego czasu miałem przyjemność korespondować.

Mamy nadzieję, że polinowskie warunki przypadną do gustu naszym nowym podopiecznym i szybko się nam odpłacą, okazując pełnię swych wdzięków w naturalnym środowisku i wydając na świat potomstwo. Jak głoszą rodzinne opowieści starszego pokolenia, na Polinowie żyły niegdyś raki (prawdopodobnie był to rak szlachetny (Astacus astacus), zwany również rzecznym, krótkoszczypcowym lub szewcem). Były ponoć czarne i żyły w Polinówce, a ich ulubioną kryjówką były zatopione korzenie drzew.

Niestety żywot europejskich gatunków raków nie jest usłany różami. Czarne chmury zawisły nad nimi bowiem już w 1860 r., wraz z przedostaniem się do Europy w komorach balastowych amerykańskiego statku przybyłego do wód północnej Italii zarodników grzyba Aphanomyces astaci. Dla raków europejskich jest on śmiertelnym patogenem, wywołującym tzw. "raczą dżumę" i w konsekwencji masowe śnięcia.

W obliczu zagrożenia rodzimych gatunków, w 1890 r. z Ameryki Północnej sprowadzono w celach hodowlanych roznoszącego i odpornego na tę chorobę raka pręgowatego, zwanego również amerykańskim (Orconectes limosus). Obecnie szacuje się, że ten introdukowany i odporny na dżumę, zanieczyszczenia środowiska oraz pasożyty, a także bardzo plenny gatunek opanował już prawie 2/3 obszaru Polski, w dalszym ciągu poszerzając swe nowe terytorium i gwałtownie wypierając dwa rodzime gatunki raków - szlachetnego i błotnego. Głównym powodem niebywałej ekspansji tego imigranta w Europie jest zanieczyszczenie środowiska w połączeniu z jego dużymi zdolnościami przystosowawczymi w postaci braku wymagań co do czystości wód (żyją nawet w tych pozaklasowych - a więc praktycznie wszędzie), podczas gdy raki polskie nie tolerują żadnych zanieczyszczeń (wymagają bezwzględnie wód I klasy, których w Polsce pozostało już zaledwie ok. 2,9%).

Szybkiemu rozprzestrzenianiu się raka pręgowanego, a wraz z nim także dżumy raczej która zdziesiątkowała już blisko 90% stanu rodzimych gatunków, sprzyjał także układ naszych dróg wodnych. Do dramatycznego spadku liczby stanowisk raka szlachetnego i błotnego przyczyniły się również postępujące uprzemysłowienie kraju, regulacje rzek i intensyfikacja zabiegów agrotechnicznych. Dzieła zniszczenia nieprzerwanie dopełnia także ludzka nieświadomość i brak wiedzy, wskutek czego rak szlachetny czy błotny stał się w całej Europie niebywałą rzadkością, a większość z nas w naturalnym środowisku nie widziała ich już nawet na oczy...
Drugim, również przenoszącym dżumę raczą i coraz częściej introdukowanym w celach hodowlanych gatunkiem jest rak sygnałowy, zwany również kalifornijskim lub szwedzkim (Pacifastacus leniusculus).

Kolejnym smutnym faktem jest to, że raki uważano dotychczas za swoisty wskaźnik czystości wody, niestety w obecnych czasach raki amerykańskie i sygnałowe całkowicie zburzyły tą zasadę, o czym ludzie zdają się nie wiedzieć, łudząc przy tym znaczną poprawą jakości wód w których ostatnio widzieli te stawonogi.

W przeciwieństwie do pozostałych gatunków, rak szlachetny oraz błotny objęte są ochroną gatunkową, pozostałe zaś gatunki (rak pręgowaty i sygnałowy) uważane są za gatunki szkodliwe (inwazyjne). Wg obowiązujących w kraju przepisów nie wolno zatem wprowadzać ani wpuszczać schwytanych osobników z powrotem do wód, w tym także do tych, w których zostały złowione. Przy okazji apeluję zatem do wszystkich, by pod żadnym pozorem nie przenosić raków pręgowatych i sygnałowych do innych siedlisk! Jak widać Ameryka w historii zaserwowała nam już kilka "atrakcji przyrodniczych", z których wymienić można m.in. stonkę ziemniaczaną czy właśnie raka amerykańskiego, nie mówiąc już o kaszalotach z hamburgerami w ręku na ulicach polskich miast...;) W celu zaznajomienia się z zawleczonymi do kraju gatunkami, polecam ciekawą lekturę pt. "Księga gatunków obcych inwazyjnych w faunie polski", z bardzo dokładnymi opisami naszych przebrzydłych intruzów, ich występowaniem, genezą i kierunkami inwazji, wpływem na ekosystemy i gatunki rodzime, czy wreszcie dalszymi prognozami ekspansji i sposobami ich zwalczania.

Więcej o tych sympatycznych skorupiaczkach można dowiedzieć się oczywiście z internetu. Przy okazji zachęcam wszystkich do czynnych działań na rzecz przywrócenia przyrodzie jej rodzimych gatunków flory i fauny! Na koniec dodam tylko, że teraz spytany o weekendowe plany, z ręką na sercu mogę już odpowiedzieć: "jadę tam, gdzie raki zimują" lub po prostu "pojadę, chyba na raki...", co teraz zawsze będzie oznaczało Polinów!

Afrykańskie kazania w Łosicach
6 lipca 2008 r.

Bartosz KobylińskiPo raz kolejny mamy przyjemność zaprosić wszystkich 6 lipca br. na msze św. w kościele pw. św. Zygmunta w Łosicach, na których wszystkie kazania (oprócz południowej sumy, a więc o 7.30, 9.00, 10.30 i 18.00) głosił będzie nasz stryj o. Andrzej Kobyliński CMF. Przedstawi oczywiście najnowsze wieści z frontu, czyli Wybrzeża Kości Słoniowej, gdzie od 19 już lat jest misjonarzem.

W tym dniu po wszystkich mszach do puszek zbierana będzie ofiara na wsparcie misji z Wybrzeża Kości Słoniowej, zaś na stosiku pod kościołem nabyć można będzie hebanowe rękodzieła, oryginalne batiki i inne niepowtarzalne pamiątki prosto z gorącej Afryki. Największy wybór będzie zapewne rano a dodatkowo ilość towaru (zwłaszcza większych dzieł) jest oczywiście ograniczona! Dodam tylko że źródła prawdziwego hebanu jak i kości słoniowej są już na wykończeniu, na dodatek od niedawna przewóz nawet najmniejszej pamiątki z gorącego kontynentu obarczony jest słoną opłatą - być może zatem to ostatnia okazja do nabycia oryginalnej afrykańskiej sztuki! Oczywiście jak co roku dochód ze sprzedaży w całości przeznaczony zostanie na misje naszych misjonarzy na Wybrzeżu Kości Słoniowej (m.in. budowę nowego kościoła).

Serdecznie wszystkich zapraszamy!

W Toporowie nie pomógł nawet jasnowidz...
24 czerwca 2008 r.

Bartosz KobylińskiGdzie diabeł wlezie, tam i nawet jasnowidz nie pomoże... Nie inaczej było w Toporowie, gdzie podczas prac ekshumacyjnych prowadzonych opodal zabytkowego dworu nie znaleziono żadnych śladów domniemanego zbiorowego mordu. Jak zapowiada szef grupy archeologów, w najbliższym czasie mają rozpocząć się kolejne badania, tym razem jednak w innych miejscach parku. Artykuły prasowe na ten temat znajdują się na nowej stronie "Media" w dziale "Majątki Toporów - Chotycze".

Noc Kupały, Sobótka czy Noc Świętojańska?
23 czerwca 2008 r.

Bartosz KobylińskiNoc Kupały, zwana też Kupałą lub Kupalnocką przypadała na najkrótszą noc w roku, z 21 na 22 czerwca i była jednym z najradośniejszych słowiańskich świąt. Obchodzona w okresie letniego przesilenia była świętem jedności, połączenia ognia i wody, słońca i księżyca, mężczyzny i kobiety, urodzaju i płodności, miłości i radości, pełnym magii i wróżb. Sięgało ono głęboko nie tylko w obyczaje słowiańskie, ale zawierało także pierwiastki celtyckie, germańskie i indoeuropejskie. Jakby jej jednak nie nazywać - Noc Kupały, Sobótka czy Noc Świętojańska, bez wątpienia zawiera się w niej pamięć minionych wieków, sięgając korzeniami mroków przeszłości i prapoczątków naszej kultury.

Kościół po zaciekłej, lecz bezskutecznej walce adaptował święto, początkowo próbując powiązać je z Zielonymi Świątkami, później nadając mu nowego patrona, nazwę i nowe znaczenie rytuałom. Kupałę w X wieku zastąpiono świętym chrześcijańskim, obierając za patrona św. Jana Chrzciciela. Dniem św. Jana wybrano 24 czerwca, jako zbieżny z obchodami Kupalnej Nocy i przypuszczalny dzień jego śmierci - w średniowieczu tego dnia święcono wodę, wyganiano z niej złe moce i otwierano w ten sposób sezon kąpielowy. Tak więc nakazem Kościoła bujna Noc Kupały kojarzona z czarami i sabatem zmieniła się w powściągliwą Noc Świętojańską i obecnie obchodzona jest z 23 na 24 czerwca. Pomimo chrześcijańskiej otoczki i upływu wieków, w ludzkiej pamięci zwyczaj ten przetrwał jednak jako magiczna Noc Kupały i w późniejszych czasach kultywowany był mimo chrystianizacji Europy.

W czasach, gdy w wielu krajach współcześni emigranci zabiegają o utrzymanie własnej tożsamości, a dawni szukają swych korzeni lub pozbawieni ich tworzą nową historię, my od wieków dobrowolnie wyrzekamy się własnej kultury. Nie uwiera nas komercjalizacja kultury i uczuć, nie dostrzegamy trywialności zwyczajów wpychanych nam jako nieodzowne.

Dziś przeciętny Słowianin jednym tchem wyrecytuje dekalog czy imiona kilkudziesięciu chrześcijańskich świętych, wie kim był Ra, gdzie leżą piramidy, bez problemu wymieni też bogów greckich czy rzymskich i przytoczy kilka mitów. Czy wymieni słowiańskich? Czyż w szkole mówiono nam kiedyś że Swarożyc to bóg słońca, ognia, nieba i spraw ziemskich, Dadźbóg, zwany też Świętowitem, Trzygłowem, Stribogiem lub Swarogiem to ten, który daje szczęście, Perun to władca błyskawic i pogody, pieczę nad światem zmarłych trzymał bóg Weles, zaś Rod to personifikacja losu i przeznaczenia? A przecież to ogromna część naszej historii!

Może więc po fali zachłystywania się tym tzw. "wielkim światem" i w miejsce wsysania obcych, pseudo-kulturowych śmieci z kraju hamburgerów i coca-coli, warto byłoby powrócić do własnych korzeni i choćby pamięcią wzbogacić naszą jakże już wyjałowioną, aczkolwiek piękną i obfitującą w magię, słowiańską kulturę? O ile piękniejsza i bogatsza jest nasza rodzima, pełna magii, czarów, zapachów i ziół Świętojańska Noc niż przywleczone niczym zaraza zza oceanu "valentine's day" czy kolejny, nie mający z nami nic wspólnego pomnik ludzkiej głupoty pod hasłem "halloween", których to nawet pisownia wielką literą wydaje się profanacją... Nigdy nie pojmę dlaczego w naszym pięknym kraju z tak bogatymi tradycjami mamy uważać św. Walentego - patrona chorych na epilepsję i choroby umysłowe - za patrona zakochanych? A może właśnie powinniśmy się uważać za chorych na umyśle? Czyż to nie jakaś żałosna komercyjna ironia, wciskana siłą w nasze jakże zniewolone umysły? Czy już zawsze zamiast kultywować własną historię będziemy zapychać się tą lepką, różową i lukrowaną papką zza oceanu, napędzaną wyłącznie zyskiem wielkich koncernów produkujących plastikowe serduszka czy pocztowe kartki z melodyjką? Dlaczego z taką łatwością podcinamy sobie nasze własne korzenie, wyrywając je uporczywie jak natrętne chwasty?

Ekshumacja w Toporowie
15 czerwca 2008 r.

Bartosz KobylińskiWspomnienia z młodzieńczych lat i krążące wśród okolicznych mieszkańców opowiadania o egzekucji AK-owców czy krwi na piwnicznych schodach toporowskiego dworu od dawna spędzały sen z powiek jednemu z mieszkańców Łosic. Tadeusz L. od kilku już lat na własną rękę próbuje dowieść prawdy o rzekomo pomordowanych przez NKWD w toporowskim dworze polskich żołnierzach, niestety jak dotąd bezkutecznie. Ponoć pod ziemią spoczywa 37 ciał - wśród nich także kobiety i ksiądz.

Wygląda jednak na to że łosiczanin w końcu dopiął swego i na wniosek siedleckiego konserwatora zabytków - Stanisława Fiedorczuka, badania sondażowe w toporowskim parku rozpoczną się już 16 czerwca br. Oczywiście o ich wynikach nie omieszkamy poinformować na łamach naszego serwisu.

Obok prezentujemy artykuł "Ekshumacja wyjawi prawdziwą historię" z Tygodnika Siedleckiego, zaś na nowo otwartej stronie "Media" działu "Majątki Toporów - Chotycze" zamieściliśmy artykuł napisany na podstawie listu Pana Tadeusza L. do redakcji Podlaskiego Echa Katolickiego.

Święcenia Kapłańskie i Prymicja Wojtka
24-25 maja 2008 r.

Bartosz Kobyliński24 maja 2008 r. nasz brat Wojciech z rąk arcybiskupa Mariana Gołębiewskiego otrzymał święcenia kapłańskie. Uroczysta ceremonia odbyła się w Archikatedrze Wrocławskiej, prymicja zaś, czyli pierwsza msza św. odprawiana przez neoprezbitera, miała miejsce 25 maja w kościele parafialnym pw. Bożego Ciała w Siedlcach.

Po uczcie duchowej nie zabrakło także miejsca na coś dla ciała. Na przyjęciu w Reymontówce k. Siedlec bawiliśmy się bowiem nie gorzej niż na niejednym weselichu! Swą obecnością uroczystość uświetnili znamienici, licznie przybyli goście - zarówno z grona rodziny jak i kręgu duchownych i znajomych. Rżnięcie kapeli co rusz przerywały kolejne atrakcje: recital fortepianowy, pokazy walk rycerskich, strzelanie z łuku czy przejazd bryczkami po okolicy. Kapryśna ostatnio pogoda na szczęście dopisała a zabawa trwała w najlepsze prawie do północy.

Tydzień później o. Wojciech odprawił uroczystą mszę w kościele pw. św. Zygmunta w Łosicach.
Wielu zapewne zada pytanie: a co potem? Otóż Wojtek we wrześniu wyrusza na rok do Paryża szlifować język francuski, by później zasilić szeregi braci misjonarzy na Wybrzeżu Kości Słoniowej w Afryce. Trudna to misja, zwłaszcza biorąc pod uwagę położenie geograficzne i obecną sytuację polityczną w tym regionie, ale widać taka jest wola Boska.

Kłujące spotkanie
17 maja 2008 r.

Bartosz KobylińskiWszystko zaczęło się od napotkania sobotnią nocą w ogrodzie tajemniczego czarnego kształtu, który po zbliżeniu się do niego zaczął fukać, posapywać i wydawać dziwne, bliżej nieokreślone dźwięki. Jako że jedynym źródłem światła była wątpliwej jakości księżycowa poświata, czym prędzej pobiegłem po latarkę i aparat. Niestety po powrocie na miejsce po tajemniczym stworze nie został nawet ślad... Mimo kilkunastominutowych poszukiwań nie udało mi się zlokalizować intruza i lekko poirytowany oddaliłem się z miejsca zdarzenia.

Jakieś 3 godziny później udałem się ciemną już nocą na obchód ogrodu, kiedy nagle podknąwszy się o coś mało nie wyrżnąłem jak długi. Jakoś się pozbierawszy próbowałem namacać winowajcę, kiedy nagle pod dłonią poczułem... tysiące ostrych kolców! Znów zaryzykowałem kilkusekundowy bieg po aparat z nadzieją że dowiem się wreszcie co to jest, jednak i tym razem zostałem przechytrzony przez tego dowcipnisia. Mocno zdeterminowany zacząłem jednak buszować w pobliskim klombie i nasłuchiwać, co tym razem zaowocowało wreszcie namierzeniem intruza! A okazał się nim... przyjazny jeż! Był chyba bardziej przestraszony ode mnie, gdyż nawet nie próbował uciekać czy zwijać się w kulkę, za to mimo kilku fuknięć grzecznie dał się sfotografować.

Te niezmiernie pożyteczne zwierzątka prowadzą naziemny i nocny tryb życia, potrafią się wspinać a nawet pływać. W dzień śpią ukryte pod liśćmi, w rozpadlinach ziemnych i jamkach, o zmierzchu wychodzi zaś z ukrycia i pracowicie szuka pożywienia. Są wszystkożerne - ich głównym daniem są owady, których podczas jednej nocy są w stanie "wtrząchnąć" nawet 200 gramów (sic!), nie gardzą również ślimakami, dżdżownicami i innymi pierścienicami, jajami ptaków, małymi ssakami, płazami i gadami, czasem zjadają także aromatyczne grzyby i przejrzałe owoce leżące na ziemi. Nie transportują jednak - jak to dość powszechnie się uważa - jabłek nabitych na kolce. W klimacie umiarkowanym jeże zapadają w sen zimowy, często zagrzebują się w stertach opadłych liści aby przespać chłodny okres roku. W Polsce występuje jeż zachodni, zwany europejskim, oraz jeż wschodni - i to najprawdopodobniej z nim miałem przyjemność mieć te nadzwyczaj bliskie spotkanie. Jeże są spokrewnione z kretami, ryjówkami oraz almikami, w śladach kopalnych znane od oligocenu. Wszystkie gatunki jeżowatych występujących w Polsce podlegają ścisłej ochronie.

Jeże na Polinowie ostatnio widywaliśmy jeszcze jako dzieci kilkanaście lat temu, po czym słuch o nich zaginął. Tym bardziej miło nam zatem powitać nowych mieszkańców Polinowa!

Mazowieckie spotkania z historią najbliższą
II Festyn Historyczny na polach Tatarskiej Góry
3 maja 2008 r.

Maciej KobylińskiSzczęśliwcy, który ukończyli opisany niżej rajd, mieli okazję wziąć udział w drugim festynie na polach Tatarskiej Góry. Atrakcji było całe mnóstwo. Rycerze-kaskaderzy pod dowództwem Andrzeja Sitka okładali się mieczami i wszelkim żelastwem. Chorągiew Ziemi Sandomierskiej prezentowała modę średniowieczną, pokazy tańców z różnych epok, strzelała z łuków, kuszy, bombard a nawet armaty (to zrobiło bez wątpienia największe wrażenie). Konna Straż Ochrony Przyrody i Tradycji prezentowała paradny pokaz jazdy konnej.

Byli jednak i tacy, którzy przyszli głównie dla parasoli z logo jednego z większych krajowych browarów, aby zapijając porcję karkówki delektować się występami ludowych kapel;) Po porannych opadach w ciągu dnia pogoda wyklarowała się i ku uciesze uczestników na dłużej wyszło słońce.

My bawiliśmy się tak dobrze, że nie wypłoszyła nas nawet wieczorna ulewa. Problem pojawił się później, kiedy opuszczając jako jedni z ostatnich teren imprezy stwierdziliśmy, że powrót na własnych nogach jest w zasadzie niemożliwy. Po 2-godzinnej burzy gościniec dosłownie zniknął, zamieniając się w błotniste bajoro. Z opresji uratował nas jednak Wujek Krzysiek, który przygarnął błąkających się przy brzegach błotnego rozlewiska wędrowców i na "pace" busa ze sprzętem i odstawił prosto na Polinów.

Proroczy okazał się ostatni kwietniowy tekst ojca z serii "Opowieści znad Polinówki: Pogoda dla wszystkich". Cóż, pogoda w Polsce uwielbia płatać figle, o czym najlepiej wiedzą organizatorzy imprez plenerowych, przed którymi również i z tego powodu należy chylić czoła - wszak to oni mimo wielkiego ryzyka angażują swój czas, pieniądze i wysiłek...

"Tatarka Trophy";)
3 maja 2008 r.

Maciej Kobyliński Historia Rajdu Camel Trophy zaczęła się w roku 1980, kiedy to załogi trzech Jeepów wyruszyły do Amazonii. Rajd nazwany został "Olimpiadą 4x4", wszystko zaś polegało na przygodzie i odkryciach. W przeciwieństwie do zwykłych rajdów, a nawet rajdu Paryż-Dakar, Camel Trophy nigdy nie był wyścigiem, a raczej sprawdzianem wytrzymałości. Przez następne osiem lat miejscem wypraw stały się Sumatra, Papua Nowa Gwinea, Zair, Brazylia, Borneo, Australia, Madagaskar (po raz pierwszy wyspa została przejechana z północy na południe) oraz Sulawesi, a następnie rajd powrócił do Amazonii.

3 maja 2008, w dniu narodowego święta naszej konstytucji, mieszkańcy Łosic również mogli spróbować "jak to smakuje". Po uroczystej mszy świętej w kościele św. Zygmunta, przemówieniach, salwach armatnich i przemarszu konnego orszaku wokół rynku wszyscy udali się na miejsce startu.

Okazało się, że te wyczerpujące testy ludzkiej wytrzymałości przyciągnęły ludzi z całego miasta. Mieli oni nadzieję wygrać z najbardziej zdradzieckimi warunkami terenowymi, jakie można sobie wyobrazić. Kilometry grząskiej topieli oddzielające zawodników od pól pod Tatarską Górą stanowiły przeszkodę prawie nie do przebycia. Warunki pogarszał lejący z nieba deszcz, który wcale nie myślał przestać padać, długo nie dając za wygraną i utrudniając życie zawodnikom. Nieodzownym elementem okazała się praca grupowa przy np. wciąganiu samochodów z błota.

Na start przybyliśmy spóźnieni, czekając z nadzieją na choć chwilową przerwę w opadach. Niestety strażnik miejski nie zakwalifikował naszego pojazdu do wyścigu i skierował nasz "team" na parking tuż przy szosie, kilkaset metrów przed Tatarską Górą. Nie było innej rady jak tylko udać się drogą rajdu na własnych nogach. Fakt braku woderów nadawał całej sprawie klimat ekstremalno-survivalowy. Przemoczony i pokryty błotem oddział konnego zwiadu galopujący z przeciwka nie wróżył zaś nic dobrego i dawał przedsmak nadchodzących trudności.

O tym co się działo później długo można by opowiadać Ci którzy przetrwali i dobrnęli do mety zostali nagrodzeni możliwością uczestnictwa w historycznym festynie na polach pod Tatarską Górą - ale o tym już w następnej informacji.

Potwór z Loch Ness (Polinówki)
27 kwietnia 2008 r.

Bartosz KobylińskiTaki oto dość osobliwie wyglądający "stwór" został wyłowiony ostatniego weekendu kwietnia z naszego stawu. Choć na pierwszy rzut oka wygląda dosyć strasznie (bardziej przypomina rybę głębinową niż któryś z rodzimych gatunków kręgowców), nie jest niebezpieczny. Trzeba jednak przyznać iż jako drapieżnik posiada zęby, które na dodatek potrafi mocno zaciskać - o czym zresztą dość boleśnie można przekonać.

Nasz tajemniczy przybysz okazał się sumikiem karłowatym - żarłoczną rybą, potrafiącą poczynić niemałe spustoszenie w niejednym stawie (wyżerając m.in. ikrę i młode rybki). Zagadką pozostaje droga jego migracji - być może dostał się tu z ikrą na płetwach kaczek krzyżówek chętnie odwiedzających nasze stawy tudzież nogach innych ptaków - kto wie?

No ale cóż, przyroda nieraz już nas zadziwiała, nie inaczej było i tym razem. To właśnie dzięki temu każda pora roku nie jest nudna i monotonna, za to czasem szalenie dynamiczna (co widać obecnie za oknem), zaskakująca lecz czasem także nieobliczalna i bezlitosna... Od milionów lat natura realizując swój plan rozpieszcza nas, ale też coraz częściej uczy pokory i rządząc się swoimi własnymi prawami poskramia zapędy naszego nazbyt egocentrycznego i zuchwałego pokolenia... Może właśnie dlatego jest taka piękna, a my musimy ją tylko zrozumieć?

Opowieści znad Polinówki: Pogoda dla... wszystkich!
12 kwietnia 2008 r.

Jacek KobylińskiPogoda - uniwersalny temat do narzekań czy rozmowy "o niczym" z nieznajomym, niby nic nie znaczący szczegół każdego dnia, jednak jakże żywe wykazujemy nim zainteresowanie. Prognozy pogody to programy skupiające przed telewizory najwięcej zainteresowanych. Czy faktycznie warto się nią aż tak przejmować, interesować i przewidywać?

Myślę, że dla większości z nas pogoda jest bardzo ważna z wielu względów.

Po pierwsze - wpływa na nasze samopoczucie. Prawie każdy czuje się lepiej, jest bardziej radosny i pała większą chęcią do życia gdy za oknem jasno, ciepło i przyjemnie. To oczywista zależność między pogodą ducha od pogodą za oknem.

Po drugie - wiele naszych planów oraz ich realizacja zależy od pogody. W szczególności dotyczy to rekreacji, ale również wielu innych dziedzin. Niestety pogoda potrafi "położyć" każdą plenerową imprezę, wycieczkę czy wczasy, o czym na Polinowie niejednokrotnie mieliśmy okazję się już przekonać.

Po trzecie - od pogody zależy sukces lub klęska poczynań wielu grup zawodowych, jak choćby rolników, sadowników, rybaków itp. Wpływ pogody na nastroje ludzi jest różny w zależności od tego, jaki mają z nią kontakt. Mniej przejmują się nią mieszczuchy. Potrafi jednak i im spłatać figla, co potwierdza choćby ostatni paraliż Szczecina spowodowany opadem mokrego śniegu, który porwał trakcje elektryczne i totalnie sparaliżował miasto.

Na szczęście nie mamy w naszej strefie klimatycznej takich katastrof pogodowych jak choćby huragany, gwałtowne powodzie czy susze. Nie mamy też pór roku podczas których słońca prawie nie widać, jak ma to miejsce np. w Skandynawii. Skutkiem tego jest lawina depresji w okresie zimy, podczas której słońce wschodzi po godz. 10.00, a zachodzi już około 14.00. Szpitale psychiatryczne nie są w stanie przyjąć wszystkich chorych, szczególnie tych dotkniętych depresją z powodu braku światła słonecznego.

Nasza pogoda jest co prawda kapryśna, nieco chłodna, a przez pięć miesięcy nawet przykra - ot, najczęściej od listopada po marzec panuje głównie plucha, szarość i smutek. Za to gdy nadchodzi wiosna, szybko zapominamy o naszych jesienno-zimowych szarugach. Warto wtedy wykorzystać każdy ładny dzień, gdyż dynamika w przyrodzie jest niesamowita i na powtórkę z tego spektaklu trzeba będzie czekać znów długi rok. Co prawda już przekwitły przebiśniegi i mamy za sobą wiosenne przeloty ptactwa, lecz w jeszcze bezlistnych lasach można już cieszyć oczy m.in. dywanami zawilców. W ogrodach zaś króluje forsycja. Za tydzień - dwa przyroda dosłownie wybuchnie i każdy dzień przyniesie zmiany. Przyroda i pogoda to ważne czynniki stanu naszego ducha. Znajdźmy zatem czas aby cieszyć się ich łaskawością i odzyskać radość życia po długich, szarych miesiącach.

Niedziela Palmowa
16 marca 2008 r.

Bartosz Kobyliński16 marca, w niespotykanie wczesną tego roku Niedzielę Palmową, ulicami Łosickiego rynku przemaszerowała uroczysta procesja, na czele której podziwiać można było... polinowskie konie! Dowódcą świątynnej straży został Jan Kobyliński, w rolę strażników wcielili się zaś p. Waldemar Kosieradzki wraz ze stosowną obstawą. Jeźdźcy ubrani byli w piękne mundury oraz złote, połyskujące w słońcu hełmy i halabardy. Wraz z Walkiem oraz Kariną w procesji wzięło udział 5 koni, wśród których szczególną uwagę zwracał... prześliczny kucyk! Widok był doprawdy urzekający, choć gdyby nasz mały bohater był świadom pełnionej przez siebie funkcji (osiołka), zapewne nie prężyłby się tak dumnie przed publicznością;)

Pozostaje mieć tylko nadzieję, że ten piękny zwyczaj upamiętniający wjazd Jezusa do Jerozolimy przyjmie się już na stałe w parafii św. Zygmunta, a w każdą Palmową Niedzielę będzie można ujrzeć pięknie ubranych strażników na koniach! Gratulujemy pomysłu!

Opowieści znad Polinówki: Polinowskie rekolekcje
9 marca 2008 r.

Jacek KobylińskiTytuł na czasie, gdyż połowę postu mamy już za sobą. Niedługo czas radości, czas zmartwychwstania - tego w aspekcie religijnym, jak i tego w przyrodzie. Czas wiosennego budzenia się do życia. Człowiek po zimie cieszy się każdym cieplejszym promieniem słońca. To pragnienie słonecznego ciepła bardziej odczuwają ludzie starsi, a spostrzeżenie to wiąże się też z pewną polinowską historią...

Mianowicie przed południową ścianą Kamienicy stała drewniana, prosta ławeczka, na której siadywał onegdaj Wuj Tadeusz Tokarski. Im był starszy, tym dłużej cieplejszymi dniami tam przebywał. Gdy odszedł (a dożył sędziwego wieku), jego miejsce zajął Wujek Józef Rumik. Grzał tam stare kości całymi godzinami, ucinając sobie ulubioną drzemkę i odpędzając muchy gumową łapką. Teraz, gdy mijam to miejsce, wciąż mam ich przed oczami. Wraca też niewesoła refleksja - że to miejsce czeka teraz na mnie...

Tak, tak - trzeba pogodzić się z przemijaniem, bliską starością i nieodwołalnym pożegnaniem tego co trudne i tego co miłe. Taka kolej rzeczy, chociaż na co dzień o tym się nie myśli. Gdy Rodzice mówili jak szybko upłynęło ich życie, nie dawałem im wiary. Przeżyć 70-80 lat i narzekać, że szybko minęły to absurd dla młodego człowieka. Zdanie zmienia się jednak tak pod 60-kę. Świat jeszcze wabi swymi urokami, jeszcze coś obiecuje, ale "ławeczka" coraz bliżej, a na niej to najwyżej można wspominać i bilansować swoje dokonania, sukcesy i porażki. Zmieniające się pory roku uświadamiają doskonale przemijanie i jego tempo - zatrważające szybkie tempo...
Moja refleksja jest taka, że jeśli już siądę na tej ławeczce pod nagrzanym murem kamienicy i będę odczuwał żal tego co bezpowrotnie minęło, będę rozpamiętywał błędy których nie da się się już naprawić i generalnie rozczulał się się nad sobą oraz swoją starością - znaczyć będzie, że przegrałem. Znaczyć będzie, że zbyt dużo życia poświęciłem na rzeczy nieistotne, ulotne, bezwartościowe. Jeśli jednak będę pogodnym staruszkiem, który potrafi uśmiechać się do swoich wspomnień i żartować ze swoich słabości, staruszkiem pogodzonym z rzeczywistością i kiepską ziemską perspektywą - to Wy młodzi winniście mi wtedy zazdrościć. Pozytywny życiowy bilans jest podstawą naszego szczęścia.

Ławeczka czeka też na Was. To kwestia czasu, który nie jest wcale tak odległy jak z perspektywy młodości to wygląda. Ważne abyśmy u schyłku życia nie musieli niczego żałować, aby zachować czyste sumienie wobec innych ludzi, aby bilans naszych poczynań nie budził odczucia żalu. Myślę zatem, że czasem warto i dziś przysiąść chwilę na takiej ławeczce, podsumować to co już oraz na czym się skupić, aby kiedyś nie bać się spojrzeć wstecz i z nadzieją oczekiwać finału...

Co z tą zimą?
styczeń 2008 r.

Jacek KobylińskiStyczeń ma się już ku końcowi, a za oknem pogoda wciąż jesienno-wiosenna - szaro, smutno i grząsko. Niektórzy tęsknią do prawdziwej zimy - takiej co to płoty trzeszczały od mrozu, a śniegi leżały od grudnia do marca. Cóż, chyba faktycznie klimat się zmienia - raz pada obfity śnieg, by za kilka godzin zniknąć pod kroplami ulewnego deszczu. W środku zimy mamy pogodę typowo angielską, przez co lekarzy zalewają tłumy zasmarkanych i kaszlących pacjentów.

Na Polinowie niekiepskie błotko - mimo że wierzchnia warstwa gleby dawno już rozmarzła, wsiąkaniu wody w głębsze partie ziemi zapobiega znajdująca się pod spodem zmarzlina. Rozmarzła natomiast Polinówka - a muszę powiedzieć, że było już nieciekawie, gdyż w okresie mrozów gdzieś przemarzła w swym korycie i woda zaczęła wylewać się na łąki. Kilka lat wstecz z tego samego powodu o mały włos miałby miejsce mały kataklizm - woda zamiast korytem płynęła bowiem starym biegiem przez łąki, wskutek czego stawy przestały być zasilane bieżącą wodą bogatą w tlen. Ryby przetrwały tylko dzięki zasilaniu zbiorników z wodociągu. Za to przedwiośniem na okolicznych łąkach długo leżała półmetrowa warstwa litego lodu i to w czasie gdy po śniegu nie było już nawet śladu. Ten swoisty lokalny lodowiec był niecodziennym widokiem, atrakcyjnym szczególnie w promieniach marcowego słońca.

Wygląda na to, że z obecnej pluchy najbardziej cieszą się zimujące u nas ptaki. Sikory i wróble zdają się już myśleć o wiośnie, ale w lutym pewnie im jeszcze nie raz piórka zmarzną... Nadzieją napawa jednak fakt, że słońce coraz wyżej i w lutym poczujemy już jego miłe, choć jeszcze nieśmiałe "pieszczoty". Jak na razie narty stoją w kącie, ale jest nadzieja, że jeszcze w tym roku zostaną przypięte - nie mam wątpliwości, że zima jeszcze pokaże swe białe oblicze. Tym milej trzaska wówczas ogień w kominku i tym bardziej rozgrzewa ciepło bijące z rozpalonego na polanie ogniska.

Zima na Polinowie ma swoje niezaprzeczalne uroki. "Nic nie robienie" pozwala na błogie kominkowe lenistwo, refleksje i wspomnienia. Jest czas na poczytanie starych, zapomnianych książek, spacery na miejscowy cmentarz, gdzie niestety coraz więcej znajomych, czy leniwe snucie planów na wiosnę i lato. Więc niech żyje zima, oby tylko taka normalna i niezbyt długo się zadomawiająca. A później to już oby do wiosny!

Ojcowie serwisu Polinów
Polinów
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy