nagłówek „Avorum respice mores” (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim herbu Szaława – dawnym właścicielom Polinowa link nagłówka

Wieści ze starego folwarku

Anno Domini 2012

"Klub Polinowskich Morsów"
23 grudnia 2012 r.

Bartosz KobylińskiChoć o polinowskim morsie pisaliśmy już wcześniej przy okazji otwarcia "Kąpieliska Pod Kopcem" oraz na stronie "Mierzwice Zdrój", dotychczas był on skazany na samotność w swych niecodziennych wyczynach, nie licząc oczywiście licznej widowni. W tym roku jednak dotychczasowy "Klub Polinowskiego Morsa", o ile w ogóle klubem można nazwać pojedynczego śmiałka, powiększył swoje szeregi o całe 100%, przez co oficjalnie już może zmienić swą nazwę na "Klub Polinowskich Morsów" i stać się pełnoprawnym klubem. Kolejnym plusem powiększenia grona polinowskich morsików jest wzajemna asekuracja, bo w wodzie o tej temperaturze nie ma żartów - w osamotnieniu każdy skurcz czy szok termiczny może się skończyć tragicznie, np. w postaci mrożonego filetu z morsa w kostce lodu...

Pierwszy sparing już za nami - po sobotniej zachęcie wujka Jasia, dziś nie można już było po prostu ot tak zdezerterować. Tym bardziej, że jak wspomina prowodyr kąpieli - i tak ekspedycję trzeba było przełożyć z Wigilii, a to za sprawą nadchodzącej odwilży z temperaturą około 0°C. W taką pogodę prawdziwemu morsowi nie przystoi nawet wychodzić z domu, nie mówiąc już o kąpieli, którą na dodatek mógłby przypłacić przeziębieniem lub katarem. Dziś za to pogoda jeszcze dopisywała: w nocy -22°C (sam sprawdzałem), choć w dzień już tylko -16°C i ożywczy (czyt.: lodowaty) wiatr od wschodu, więc od biedy jeszcze ujdzie. Rano ekipa rębaczy (w liczbie 1) wkroczyła na nasz stawek, by skruszyć siekierą wierzchnią warstwę lodu. Dzięki stosownym zabezpieczeniom nie trzeba było jednak używać piły lub cięższego sprzętu, bo lodowy kożuszek miał zaledwie kilka centymetrów. Po kilku ruchach siekiery cieplutka (w porównaniu z temperaturą otoczenia) woda stanęła otworem.

A jak było - możecie zobaczyć na zdjęciach. Aż chce się... hmmm, zostać w domu i przy kominku wypić staropolskiego grzańca za zdrowie śmiałków. Choć jeśli już chodzi akurat o zdrowie, to wypadałoby raczej martwić się o kondycję piecuchów, którzy w taką pogodę zostają w domu, a nie naszych morsów. Dodam tylko, że po powrocie sesji zdjęciowej przez godzinę nie mogłem dogrzać spuchniętych od mrozu palców, a wchodząc do domu ręka przymarzła mi do klamki... W każdym razie, zapraszamy kolejnych śmiałków! Choć na nas póki co nie liczcie...

Jesienny smętek
listopad 2012 r.

Jacek KobylińskiWkroczyliśmy w najmniej ciekawą porę roku. To już nie złota jesień, ciesząca kolorami i całkiem miłymi promieniami słońca. Mamy przed sobą porę szarą, mokrą, zamgloną, wietrzną, czyli szarugi jesienne. Można popaść w depresję, lenistwo lub szukać pocieszenia w świecie wirtualnym czy używkach. Warto jednak znaleźć dobre strony takiej pluchy i docenić to, o czym myślimy wtedy gdy świat wygląda kolorowo.

Jak miło jest teraz zaszyć się w ciepłym wnętrzu domu, ogrzać w płomieniach kominka, wziąć na kolana mruczącego kota, a w chwilach przejaśnień ruszyć na spacer obserwując jak przyroda szykuje się do zimowego snu. Kto miał odlecieć do ciepłych krajów, już odleciał. W lesie słychać tylko skrzek srok i wrzask coraz częściej widzianych krasek. Zawzięcie polują też jastrzębie. Dziki obżarte kukurydzą ryją w ziemi już tylko dla rozrywki. Sarny delektują się oziminą, a zajęcy prawie nie widać. Koty porastają zimowym futrem i pchają się do ciepłych pomieszczeń nie gorzej niż myszy, bo słoneczko już ich nie ogrzeje.

Na Polinowie to pora jesiennych porządków, zgrabiania opadłych liści, zebrania resztek warzyw w ogródku. Najładniej jest o poranku, gdy ustępują mgły, przez które z ogromnym trudem i rzadko przebija się słoneczko. Wieczory za to długie, leniwe, pozwalające na wiele zajęć, o których latem nie ma mowy. Można więc i poczytać, i pogapić się w telewizor, i jest czas na „gadki-szmatki”, plany i podsumowania.

Jednym słowem: ciepły kąt, rozpalony kominek, mruczący kot i dużo czasu, szczególnie w weekendy – teraz właśnie trzeba to docenić – tym bardziej, im paskudniej jest za oknem. Polinów zaś ma urok w każdą pogodę. Teraz nadal cieszy zielenią trawników i odbiciem drzew w taflach szarych stawów. Nocne wichury, szumy, jęki i trzaski pozwalają rozkoszować się zaciszem i ciepłem domu. A już niedługo wszystko się zmieni – to jest właśnie urok naszych stron ojczystych, tylko trzeba go dostrzec i mieć czas na jego kontemplację.

Jesień, jesień smutna pora...
13 listopad 2012 r.

Maciej Kobyliński"Jesień, jesień, smutna pora, nie wychodź bez parasola". Taki wierszyk ułożył ojciec w swoich dziecinnych latach i z dumą przybił go sobie nad łóżkiem, a mi z kolei zawsze przychodzi mi na myśl, kiedy przychodzą jesienne słoty. Ale nie ma co narzekać: ta pora ma również wiele uroków. Podczas długich, jesiennych wieczorów można np. grzać się przy kominku i bawić się z kotami. Można ulepić bałwana z resztek śniegu. No i oczywiście można kąpać się w stawie: niektórzy nie mogą się już doczekać, kiedy będą mogli wyrąbać sobie przerębel!

Pierwszy atak zimy
27 październik 2012 r.

Maciej KobylińskiŚnieg, silny wiatr i temperatura poniżej zera - tak żegna się z nami październik. Na ostatni weekend przed Świętem Zmarłych wszyscy zaplanowali sobie porządki na grobach. Sobotni rynek był zapchany zniczami, wieńcami, chryzantemami - wszystko leżało pod grubą warstwą śniegu, a siekący po twarzach wiatr wygonił wszystkich klientów. Zima przypomniała, że już puka do naszych drzwi. Najbardziej zdziwiony był Gustaw i Maja - nasze koty, które po raz pierwszy w życiu widziały śnieg. Przyjęły go z wielką nieufnością i lękiem, z początku wcale nie myśląc o wychodzeniu na zewnątrz. Zresztą, nie ma co im się dziwić - zdecydowanie przyjemniej jest na ciepłej podłodze przy kominku..

Pożegnanie naszych misjonarzy
22 września 2012 r.

Maciej Kobyliński Dzisiaj żegnamy astronomiczne lato. Dla rodziny to także czas jeszcze innych pożegnań - do Afryki odlatują nasi misjonarze. Czeka ich czas ciężkiej pracy w targanym niepokojami kraju. Trzymiesięczny urlop obfitował w msze odprawiane m.in. na Śląsku, w Domanicach, obu parafiach łosickich - Św. Trójcy oraz Zygmunta, Jeleńcu k. Łukowa oraz Białej Podlaskiej, a po każdej z nich każdy mógł zabębnić na oryginalnym, obitym skórą bębnie afrykańskim. Oby nasi misjonarze mogli wrócić do nas za rok w dobrym zdrowiu i humorach! Wspominajmy ich w naszych modlitwach.

Śmierć nadeszła rankiem...
15 września 2012 r.

Bartosz KobylińskiZ wielkim bólem w sercach informujemy, że 15 września o godz. 5:25 sobotniego poranka w wieku 78 lat do wieczności odszedł Zdzisław Czmoch - mąż Marii z domu Kobylińskiej. Uroczystości żałobne rozpoczną się we wtorek 18 września o godz. 11:00 wyprowadzeniem z kaplicy przy ul. Starowiejskiej w Siedlcach, po czym o godz. 12:00 w kościele pw. Ducha Świętego zostanie odprawiona msza św. Ostatnią posługę zakończy ceremonia na Cmentarzu Janowskim przy ul. Św. Faustyny Kowalskiej w Siedlcach. Znamiennym jest fakt, że w dniu śmierci naszego drogiego wuja w jego ogrodzie runęła na ziemię ogromna rzeźba, wykonana niegdyś przez naszego ojca, niejako pieczętując tę ponurą wiadomość...

Triduum
22 sierpnia 2012 r.

Maciej Kobyliński Końcówka wakacji to trochę smutny okres, który zawsze kojarzy mi się z odlotem bocianów. Na szczęście jest jeszcze rodzinne "triduum", czyli potrójna okazja do świętowania. Zaczynamy urodzinami Ojca 22 sierpnia, później urodziny Grześka 23 i na deser imieniny Bartka 24. Wszystkiego najlepszego dla jubilatów i solenizantów :)

Renowacja stawu
12 kwietnia – 23 czerwca 2012 r.

Bartosz KobylińskiPo „wielkiej demolce” związanej z przebudową domu, wreszcie przyszła kolej na ogród, a w zasadzie to, co z niego zostało:) Jednak jako że cała okolica i tak wyglądała jak po katastrofie nuklearnej, grzechem byłoby za jednym zamachem nie dokonać także renowacji stawu. Nasz zbiornik wodny bowiem przez ostatnie 14 lat dosyć mocno się zamulił, do czego mocno przyczyniły się spadające zewsząd liście oraz „zjeżdżające” co wiosnę skarpy. A więc nie pozostało nic innego jak zakasać rękawy i znów wziąć się do roboty...

Zaczęliśmy od wykonania tamy na przepływie i spuszczenia wody. Po dwóch tygodniach wstępnego osuszania oraz wybraniu wszelkiego wodnego inwentarza, wezwać można było wreszcie ciężki sprzęt – na początek w postaci pogłębiarki. Już w 2005 r., przy okazji poszerzania stawu, podjęliśmy próbę odmulania, jednak bez spuszczania wody. Niestety całe przedsięwzięcie okazało się kompletną klapą – pogłębiarka ślizgała się po gliniastym dnie, a zagarniane błoto wypłukiwała woda... Dopiero tegoroczne pogłębianie na sucho dało spodziewane efekty, choć w porównaniu z resztą prac okazało się pestką i trwało zaledwie dwa dni... Co ciekawe, na głębokości jakiś 2 metrów siwa glina na dnie okazała się... całkiem sucha! Dosłownie rozpadała się jak piasek, mimo że jeszcze niedawno zalewały ją setki metrów sześciennych wody – ot, ciekawostka przyrodnicza. Mimo to, w celu rozpoczęcia dalszych prac, konieczne okazało się ponowne osuszanie dna. Niestety obfite opady deszczu oraz podsiąki z brzegów na powrót napełniały staw w dość szybkim tempie, przez co znów niezbędne okazywało się wypompowywanie wody. W przerwach między „przypływami” zabrałem się za ręczne profilowanie brzegów, choć muszę przyznać że brodzenie po kolana w mule i ręczne wybieranie gliny to jedna z bardziej niewdzięcznych robót, z jaką dane mi było obcować.

W międzyczasie trzeba było wziąć się za zdemolowany wywózką ziemi oraz osadzaniem szamb ogród, przykryty na dodatek zwałami błota i siwej gliny z dna stawu. Niestety znów konieczna okazała się kilkutygodniowa przerwa na przeschnięcie, która z powodu częstych opadów zdawała się przeciągać w nieskończoność. Przed kolejnym wejściem, a w zasadzie wjazdem cięższego sprzętu, niezbędne było kilkukrotne wzruszanie błotnej skorupy ciągnikiem, a mimo tego i tak potężny „DT-75” rył się jak w bagnie. Równanie trzeba było zatem podzielić na kilka etapów, by dać świeżo odkrytym warstwom dostatecznie przeschnąć. W końcu po kilku podejściach teren udało się wstępnie wyrównać i pozostawić do ostatecznego przeschnięcia. Spychacz zabawił u nas kilka ładnych tygodni.

Ze stawem poszło szybciej, bo już po niespełna miesiącu od pogłębienia można było wyłożyć brzegi geowłókniną oraz betonowymi płytami, chroniącymi skarpy przed wymywaniem, a następnie całość spoziomować i „zapalować” dębowymi kołkami. Zajęło to kilka kolejnych dni i wymagało sporo wysiłku. Budowa zejścia do wody była już tylko kropką nad „i”. Na deser pozostało już tylko powoli napełnić wodą zbiornik, delikatnie rozszczelniając tamę i patrząc jak hektolitry wody na powrót zalewają nasz mały krater. Całości dopełniło obsianie skarp specjalną mieszanką głęboko korzeniącej się trawy i cierpliwe podlewanie, bowiem latem na nasłonecznionych skarpach młode roślinki miały niewielkie szanse na przetrwanie.

Po uporaniu się na "Jana Chrzciciela" ze stawem, kilka następnych tygodni z życiorysu wyrwało mi ręczne równanie ogrodu w ponad 30 stopniowym upale, choć bardziej polegało to na rozłupywaniu twardej jak kamień, gliniastej skorupy, załadunku łopatą i przewożeniu taczką w powstałe zagłębienia. Przy okazji pozytywnie zweryfikowałem hasło plakatu z okresu PRL: „Po pracy najlepiej orzeźwia i wzmacnia PIWO – pijcie odżywcze piwo państwowych browarów. Litr piwa zawiera 250 kalorii, człowiek pracy potrzebuje 3000 kalorii dziennie”. I choć starałem się wyrabiać normę już od rana, do pokrycia pełnego zapotrzebowania dziennego na kalorie zawsze trochę mi brakowało (z prostego rachunku wynika, że do tej sztuki potrzeba 24 butelek, tj. współczesnej „kratki”, co przekraczało jednak moje skromne możliwości...).

Jedno co muszę wspomnieć to fakt, że z każdym takim remontem człowiek się uczy. A czegóż to takiego? Ano przede wszystkim pokory... Każdą decyzję i ingerencję w otoczenie należy bowiem dokładne przemyśleć i zweryfikować, czy nie jest na kursie kolizyjnym z prawami natury, bo ich złamanie mści się później okrutnie. Te zawsze będą bowiem silniejsze od nas, bez względu na rodzaj inwestycji. I tak na przykład na wiosnę, gdy słoneczko stopi śnieg i podgrzeje wierzchnią warstwę ziemi, na głębokości kilku centymetrów panują jeszcze zimowe warunki. I co wtedy? Cała darń z wierzchnią warstwą gleby zjeżdża wprost do wody. I to w najlepszym wypadku, bowiem ostatnio jechało nam dużo więcej, niźli tylko trawka z korzeniami - czasem było to i pół grobli... W tym roku zatem, aby nieco zneutralizować to zjawisko, zdecydowaliśmy się obniżyć (moimi dwoma rękami i jedną łopatą:) wszystkie brzegi. W połowie prac natura sama jednak ogłosiła fajrant do wiosny, bowiem z łopatą w ręku zastał mnie mróz i śnieg:)

Pora jednak wreszcie wspomnieć o czymś przyjemniejszym, a więc o spotkaniach z naszymi milusińskimi. Po odłowie kilkudziesięciu sztuk różnych gatunków ryb, ku mojej radości pod powierzchnią dostrzegłem... moje kochane raczki błotne, przywiezione aż spod Grójca! Jak widać spodobało im się tutaj i zadomowiły u nas na dobre, a co ciekawe, dochowałem się potomstwa! Ku mojemu zdziwieniu, oprócz kilku starych osobników, wyłowiłem także kilka młodzików, długości dosłownie 3-4 cm. Kolejnym błotnym znaleziskiem był jakiś niezidentyfikowany kształt na środku stawu. Pamiętając opowieści o wielkich małżach, które pod wpływem braku wody otwierają się i zdychają, wytypowałem bezbłędnie: była to szczeżuja wielka – gatunek małża z rodziny skójkowatych. Jest to największy małż występujący w Polsce, osiągający długość do 20 cm. W Polsce była dawniej pospolita, obecnie jest gatunkiem rzadkim, objętym ścisłą ochroną gatunkową. W Polskiej Czerwonej Księdze Zwierząt została zaliczona do kategorii EN (gatunki bardzo wysokiego ryzyka, silnie zagrożone). Prawdopodobnie przedostał się tu z dawnych dworskich stawów, których całe dno było onegdaj nimi usłane. Biedaczek z braku wody począł się właśnie otwierać, ale w porę przeniosłem go do strumyka, gdzie mógł wreszcie odetchnąć i oddalić groźbę śmierci z... odwodnienia:) Kolejnym miłym zaskoczeniem były dawno niewidziane kiełbie, a także masę wodnych bezkręgowców i innych drobniejszych stworzeń. O innych gatunkach fauny i flory wodnej szerzej możecie poczytać na stronie o polinowskich stawach.

Tu wspomnę tylko jeszcze jednego niecodziennego przybysza - nie wiedzieć skąd, na dobrych kilka dni zagościł u nas przesympatyczny okaz ptaka z rodziny bekasowatych – łęczak, zwany również brodźcem leśnym lub po prostu trawnikiem. Nasz rzadki przybysz towarzyszył mi ochoczo przy nocnych robótkach, kiedy to przy świetle reflektora kończyłem kształtować groble. Latał nisko nad błotnistym dnem, wydając przy tym niespotykane dźwięki. W dzień pokazał się z kolei w pełnej okazałości, odsłaniając m.in. swoje prześmieszne, patykowate nogi, świadczące o przynależności do ptaków brodzących, żyjących na bagnach. Niestety te urocze człapaki należąc do ptaków wędrownych goszczą u nas tylko przelotem, ale mimo to warto było przyjrzeć się z bliska temu cudaczkowi. Warto dodać, że w Polsce gatunek ten objęty jest on ścisłą ochroną gatunkową, a zagrożeniami dla niego jest osuszanie obszarów, na których się gnieździ oraz zmiany klimatyczne.

Przy okazji pozbyliśmy się także karpi – ten gatunek czyni bowiem istne spustoszenie w każdym zbiorniku wodnym. Poszukując pożywienia ryją dno niczym małe, przedsiębierne koparki, przenosząc swoim wysuwanym ryjkowato pyszczkiem kilogramy mułu. Często także, poszukując np. dżdżownic, przenoszą się ze swoją destrukcyjną robotą na brzeg, czyniąc spustoszenie w groblach. Poza tym staw ma zmienić nieco funkcję na bardziej rekreacyjną, już zimy służąc morsom za kąpielisko kilka razy w tygodniu. Przy okazji odłowu karpi naszą uwagę przykuły pręgi na boku jednego nich (widoczne na zdjęciu). Prawdopodobnie jest to ślad po pazurach polującej wydry, pragnącej zapewnić sobie sowity obiad. Jednak jako że okaz był sporych rozmiarów, nie dał się tak łatwo podejść i wsunąć do uzębionego pyska drapieżnika.

Od spuszczenia wody do ponownego otwarcie śluzy minęło prawie dwa miesiące, a do zasiania trawy w ogrodzie kolejne dwa, na szczęście rzutem na taśmę udało się jednak prace zakończyć przed nastaniem zimowej aury. Powyższy opis z pewnością nie oddaje wszystkich trudów „walki z żywiołem”, dając jedynie ich przedsmak. Po miesiącach zmagań na szczęście znów wszystko wróciło do normy – trawa rośnie jak na drożdżach, w stawie pluskają się rybki, żabki, i żółtobrzeżki, a po dnie ścigają się szczeżuje wielkie i raki błotne. Z pozoru tak prozaiczna rzecz jak wybranie z niewielkiej kałuży kilku łyżek błota okazała się nie lada przedsięwzięciem, przy okazji jednak ciekawym i pouczającym. Nawet przy tak niewdzięcznych pracach można cieszyć się bowiem z obcowania z przyrodą i poznawania zaskakujących na każdym kroku praw natury.

Wystawa fotograficzna Sławomira Kordaczuka „Dwory i pałace południowego Podlasia i wschodniego Mazowsza" w "Galerii na Poddaszu" w Łosicach
8 lutego 2012 r.

Bartosz KobylińskiMiło nam poinformować, że 8 lutego 2012 r. o godzinie 13.00 w „Galerii na Poddaszu” w Domu Handlowym „Janusz” w Łosicach odbył się wernisaż wystawy fotografii Sławomira Kordaczuka pt. „Dwory i pałace południowego Podlasia i wschodniego Mazowsza”. To już druga wystawa artystyczna w tym miejscu i wszystko wskazuje na to, że nie ostatnia. Jej tematem przewodnim są zespoły pałacowo-parkowe i dworsko-parkowe, położone na pograniczu trzech województw: podlaskiego, mazowieckiego i lubelskiego. Autor przez szkiełko aparatu z często opustoszałych i zniszczonych obiektów na powrót wydobywa ich pierwotne piękno, zwracając uwagę widza również na budynki gospodarcze należące do wspomnianych założeń, tworzone współcześnie skanseny i inne elementy świadczące o kontynuacji tradycji szlachty podlaskiej i sąsiednich regionów.

Na mapie kulturalnej regionu powoli wyłania się remontowany zespół dworsko-parkowy w Dąbrowie, w którym tworzony jest oddział Muzeum Regionalnego w Siedlcach. Pierwotnie plany adaptacyjne muzeum dotyczyły dworu w Toporowie, niestety do dziś niewyjaśniona sytuacja prawna tego obiektu skutecznie odstrasza kolejnych potencjalnych właścicieli, doprowadzając zabytek na skraj kompletnej ruiny. Warte szczególnej uwagi są też dwory i pałace np. w Korczewie, Mościbrodach, Gałkach, Sinołęce, Starej Niedziałce, Chotyczach czy Nosowie, przywrócone kulturze polskiej przez prywatnych właścicieli. Wystawa ta towarzyszyła sesji naukowej poświęconej wybitnym przedstawicielom ziemiaństwa podlaskiego w XIX i XX w., zorganizowanej w maju 2010 r. Następnie prezentowana była w dworze w Mościbrodach.

Trzeba powiedzieć, że wydarzenie przyciągnęło naprawdę wielu gości. Oprócz przemówienia samego organizatora - Jana Kobylińskiego, władz oraz ludzi związanych historią regionu, swoje pięć minut miał także nasz ojciec - Jacek Kobyliński. Już na wstępie nawiązał on do utrwalonego na wystawowych fotografiach dworu w Toporowie, gdzie urodziła się jego matka (a nasza babcia). Przypomniał, że oprócz często unikalnej architektury, każdy z tych obiektów posiada przede wszystkim swą duszę, a w niej zaklęte dawne losy mieszkańców tych miejsc - czasem chwalebne, czasem tragiczne, ale zawsze niepowtarzalne. Oprócz rozpadających się ruin, to właśnie one stanowią o bogactwie tradycji naszego narodu i regionu. Warto zatem żywiej zainteresować się losami tych znikających przybytków, chociażby sięgając do wspomnianej tu "Kroniki Rodzinnej" Władysława Wężyka. Bowiem dopiero zgłębienie tematu rzuca nam właściwe światło i objawia pełną na historię tych miejsc.

Sławomir Kordaczuk urodził się w Hołowczycach na Podlasiu (powiat łosicki). Jest absolwentem Liceum Ogólnokształcącego w Janowie Podlaskim, Uniwersytetu Przyrodniczo-Humanistycznego w Siedlcach i Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie oraz członkiem Rady Muzealnej Muzeum Niepodległości w Warszawie, a obecnie wicedyrektorem Muzeum Regionalnego w Siedlcach oraz założycielem i prezesem Siedleckiego Klubu Kolekcjonerów. Ten historyk regionalista zawodowo zajmuje się historią fotografii, Siedlec i regionu, jest autorem wielu artykułów prasowych i ponad 20 książek o historii Siedlec i Podlasia, a wśród nich 464-stronicowej monografii „Siedlecki fotograf Adolf Ganiewski (Gancwol) 1870-1942” oraz autorskiego albumu fotografii „Siedlce moich ścieżek”. Jest również pomysłodawcą i realizatorem uroczystości „Dni Niepodległej”, organizowanych w Muzeum Regionalnym w Siedlcach, jedynych w województwie o tak bogatym programie uroczystości z okazji kolejnych rocznic odzyskania przez Polskę w 1918 r. niepodległości. Uczestnik plenerów fotograficznych „Podlaski Przełom Bugu” i Grupy Twórczej „Fotogram”, należy do Stowarzyszenia Twórców Fotoklub Rzeczypospolitej Polskiej w Warszawie. Odznaczony przez to stowarzyszenie medalem srebrnym za zasługi dla rozwoju twórczości fotograficznej nr 16/2008. Pasje fotograficzne realizuje poprzez uczestnictwo w plenerach fotograficznych, wystawy i wydawnictwa. W publikacjach, wykładach i pokazach multimedialnych wykorzystuje własne zdjęcia.

Wystawę można oglądać od 1 do 20 lutego w „Galerii na Poddaszu" Domu Handlowego „Janusz" w Łosicach, ul. Rynek 12 (II piętro), w godzinach 9.00 – 17.00.

Ojcowie serwisu Polinów
Polinów
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy