nagłówek "Avorum respice mores" (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim h. Szaława link nagłówka

Ślub pierworodnego Macieja

Bartosz Kobyliński

No cóż, niby osiem i pół roku minionych od minionego wydarzenia to i tak trochę za mało na posklejanie wszystkich kawałków układanki do przysłowiowej "kupy", ale bez bicia przyznam, że zabranie się za opracowanie relacji z wesela Macieja zajęło mi zdecydowanie najwięcej czasu ze wszystkich dotychczasowych rodzinnych wydarzeń...

Na dodatek po kolejnych datach edycji pliku wnioskuję, że w zasadzie systematycznie co roku podejmowałem nieudolne próby uporania się z tym tematem, by zdążyć na kolejną rocznicę... Oczywiście na tę ostatnią też coś nie zagrało, ale oto w międzyczasie na horyzoncie niespodzianie pojawił się koronny argument, któremu nie byłem już w stanie nie ulec: kolejne rodzinne wesele, z którego również nie zaszkodziłoby zdać relacji... Dodam tylko, że na niektóre unikalne ujęcia przyszło mi czekać całe trzy lata, więc to nie tak do końca wina leży po stronie mojego wrodzonego lenistwa... A poza tym publikowanie relacji z jakiejkolwiek uroczystości całkowicie na świeżo, jest niczym zalana przed momentem nalewka – czegoś w niej jednak brakuje, a smak jest jeszcze zdecydowanie zbyt prosty! Jednak jako że cały wywar nabrał wreszcie zdecydowanej mocy, wydarzenie zdążyło obrosnąć już patyną, a "ósemka" w numerologii karmicznej oznacza "szczęście, powodzenie i obfitość" – czego przecież w małżeństwie nigdy za wiele – to uznałem, że nadszedł wreszcie jak najbardziej słuszny moment na opisanie całego tego zamieszania. I tak oto, kajając się za – bagatela – ponad 8-letnie opóźnienie, poniżej publikuję kolejny, wiekopomny tekst, sowicie okraszony kolorowymi migawkami.

Na koniec tego zwyczajowo już przydługiego wstępniaka wspomnę jedynie, że mimo, iż oczywiście przygotowania do tego typu ceremonii trwają niekiedy latami, a już na pewno długimi miesiącami, to ja z oczywistych względów zmuszony jestem ograniczyć się do relacji z punktu widzenia mojej skromnej osoby. A to z kolei całą tę historię każe mi zacząć dopiero od końca weselnych przygotowań, by później już gładko i niepostrzeżenie przejść do przysłowiowej wisienki na torcie, czyli wydarzeń wieńczących dzieło.

Pora zatem przenieść się o osiem i pół roku wstecz, na początek lipca 2013 roku, gdy to miłość kwitła, a wszystko wydawało się o wiele prostsze... I tak, kalendarz wskazuje nam dziś datę:

Sobota, 6 lipca 2013 roku

Choć przywołany kalendarz by na to wskazywał, owa sobota nie była jednak dniem ceremonii. Mimo, że przy wyborze terminu ślubu Młoda Para nie musiała się spieszyć, jak to z wieloma rodzinnymi ślubami już bywało, to jednak trzeba mieć na uwadze gęsto obsadzone grafiki weselnych lokali, zwłaszcza w tak obleganym, wiosenno-letnim sezonie, przez co wybór padł nie na sobotę, a właśnie niedzielę. Dla jednych to dobrze, dla innych gorzej, a dla pozostałych – bez różnicy. Pomijając zatem przymusowy, poniedzielny urlop, mimo wszystko nietypowy termin wesela raczej nie wywarł na gościach większego wrażenia.

"Gruba Berta", czyli wiekowa "dwustutrzydziestka"

Jak to już z większością takich imprez bywa, początkowa preparacja wiąże się m.in. z wyborem szofera oraz pojazdu, którym poruszać się będzie Młoda Para. Na szczęście jeden z naszych dobrych przyjaciół dysponował wręcz idealnym ku tego typu celom automobilem, na dodatek wiekowo sporo starszym od Pana Młodego, przez co problem wydawał się być rozwiązany, zanim jeszcze powstał. Jedynym minusem był fakt, że ową zabytkową maszynerię dzielił od nas szmat drogi, bowiem na swój ekskluzywny kurs czekała aż w... Augustowie! Z punktu widzenia obserwatora i skromnego „pomagiera”, moje zadanie miało na szczęście ograniczyć się do godnego przyjęcia, pomocy w wypolerowaniu, a na koniec dostarczenia zabytkowej maszyny w docelowe miejsce, oczywiście w stanie nadającym się do przewozu nowożeńców. Ponadto w ramach tej odpowiedzialnej misji miałem również starać się neutralizować ewentualne awarie i inne niespodziewanki, które mogłyby pokrzyżować ów misterny plan. Nie pozostało mi zatem nic innego, jak... otworzyć piwo i cierpliwie czekać! Kiedy wreszcie popołudniowymi godzinami dystyngowany wymysł niemieckich inżynierów z przełomu 6 i 7 dekady XX wieku z należytą powagą wjechał wreszcie w promieniach zachodzącego słońca niespiesznie na podwórzec, pobłyskując przy tym ku uciesze gapiów trójramienną gwiazdą na szczycie maski – odetchnąłem z ulgą. Na szczęście to cudo techniki dało radę ponad 200-kilometrowej podróży bez zająknięcia!

A zatem, nie rozsiadając się zbytnio, razem z zacnym szoferem z miejsca zabraliśmy się się do roboty, chwytając za... Szczotki? Gąbki? Szmatki? Otóż nie, bo – i tu niespodzianka – było to... a jakże! Zimne piwo! Jak bowiem dobry obyczaj każe, właściwe prace można zacząć dopiero po wymianie nowin i ugaszeniu pragnienia. Niestety tym sposobem samochód poczęliśmy szorować niedługo przed zmrokiem... W miarę posuwania się z robotami (oraz jeszcze szybszym obsączaniem skrzynki z piwem), szybko zaczęły bombardować nas kolejne, ponadplanowe czynności, obejmujące m.in. tak niewdzięczne zajęcia jak pranie dywaników, zmywanie smoły(sic!) ze skórzanej tapicerki siedzenia Panny Młodej, czy wreszcie woskowanie lakieru. Gruntowna polerka przyszarzałych kloszy przednich lamp, w których przez lata schronienie znajdowały m.in. ćmy i inne owady, na nasze nieszczęście obnażyła jeszcze jeden, paskudny defekt: mianowicie przepaloną żarówkę, na dodatek koloru żółtego... Jako że takowe wyszły już z produkcji jakieś kilkadziesiąt lat temu, z uwagi na brak części zamiennych musieliśmy sobie jakoś radzić sami, na dodatek zachowując przy tym zwiększoną ostrożność. I tak, naprawa żarnika (tak, tak, nawet w sprzętach sprzed dziesięcioleci jest to możliwe!) zaowocowała nieplanowanym demontażem kloszy i gruntownym ich myciem od wewnątrz, co jednak okazało się operacją nader ryzykowną... Nawet nie chciałem myśleć, co byśmy poczynili w przypadku zbicia jednego z tych kruchych elementów, ale chirurgiczna precyzja i fach (wraz z butelką) w ręku pozwoliły nam zakończyć całą operację pełnym sukcesem!

Na kanwie wyostrzonych humorów wysłaliśmy jeszcze Młodej Parze MMSa ze zdjęciem "ślepej Grubej Berty", całość opatrzywszy wymownym tytułem: "Ups... Do wesela się zagoi!", co zgodnie z planem zaowocowało natychmiastowym odzewem – choć nie do końca takim, jakiego się spodziewaliśmy...:) A w zasadzie spodziewali, ale do euforii było w tym wypadku dosyć daleko...

Jako że prace posuwały się nader mozolnie, z czasem postanowiliśmy przerzucić się na mocniejsze trunki, co w teorii miało również zaowocować co najmniej solidnym przyspieszeniem naszych działań. O ile z tym przyspieszeniem to bałbym się wyrokować, to z pewnością zdecydowanie poprawiły nam się jednak nadszarpnięte brakiem efektów humory.

I tak oto wreszcie, w późnych godzinach nocnych, pojazd z Matplanety odzyskał dawny blask. Trzeba przyznać, że opłaciło się – nasz "Kubuś" nie był już ślepy na jedno oko, co oznajmił nam ochoczo pomrugiwaniem żółtą żaróweczką, a wypolerowane od środka lampy, szyby oraz tapicerka tchnęły nowe życie w całą maszynę! Na szczęście nocując na Polinowie nie musieliśmy być przymusowymi świadkami całego cyrku związanego z gorączkowymi przygotowaniami, a jako że czas powoli stawał się dla nas pojęciem względnym, prace zakończyliśmy po godz. 2:00 w nocy... Ale co tam, w końcu to nie nasz ślub, a w dodatku wcale nie musieliśmy rezerwować czasu na poranne golenie...

Niedziela, 7 lipca 2013 roku

Napięcie przed... ślubne

Heh, i kto by pomyślał, że już z samego rana, kiedy tylko promile zdążyły nieco ulecieć, trafiła mi się kolejna fucha – tym razem już bardziej zaszczytna, bo samego szofera! W tym miejscu muszę jednak przyznać, że opanowanie landary o gabarytach kredensu, w dodatku pozbawionej wspomagania kierownicy, zwłaszcza na naszych wąskich rondach czy parkingach, to nie lada wyzwanie! Jako że po drodze udało mi się nie zaliczyć żadnego „dzwona”, zaraz po przyjeździe do Siedlec można było ruszać w dalszą drogę – do umówionej wcześniej kwiaciarni. Na szczęście to było w zasadzie ostatnie nasze zadanie (uffff, to nie za dużo jak na nas?). Jeszcze dobrze nie wysiedliśmy z wozu, podstawionego do dekoracji na "kwiaciarniany kanał", a już miejscowy „majster” z jednej z kamienic na całe gardło począł komentować cudowny stan ślubnego wehikułu i zachwalać jego utrzymanie, co szybko przerodziło się w potok życiowych opowieści, w dodatku z serii tych „niesamowitych”. Ponieważ czas mocno nas już gonił, musieliśmy brutalnie przerwać ten niedzielny monolog i zabrać się do pracy, a raczej tym razem nadzór nad nią. Oczywiście, czego można się było zresztą podziewać, podczas krótkiej sesji zdjęciowej przed kwiaciarnią zdecydowanie częstszym łupem domorosłego fotografa padał jednak nie tyle samochód, co dwie Panie go dekorujące, mimo czynnego sprzeciwu ich samych:) Ponieważ czas nie był jednak z gumy, a wręcz począł się niebezpiecznie kurczyć, czym prędzej podstawiliśmy wyszorowany i udekorowany pojazd na osiedlowy parking. Tym samym mogliśmy wreszcie odetchnąć z ulgą, gdyż nasza misja w zasadzie dobiegła końca: samochód lśnił jak psu pewna część ciała na wiosnę, a kwiatki nie odpadły razem z wiekowym lakierem w kolorze kości słoniowej.

Po drodze oczywiście nie obyło się bez drobnych nerwacji, jak wymiana zamka w WC, ale od czego są stalowe nerwy, opanowanie i fach w ręku! Tutaj jedynie brak procentowego wspomagacza mógł już nieco opóźniać i komplikować wszystkie te ceregiele... W tzw. międzyczasie trzeba było się jeszcze umyć, ogolić, przebrać i takie tam, ale i tak wyrobiłem się wcześniej od pozostałych, wprawiając przez to w niemałe osłupienie nawet samego siebie. W przypadku co poniektórych sytuacja wyglądała bowiem o wiele gorzej – a to kosmetyczka opóźniła się o godzinę, a to fryzjer też nie wyrobił się na czas, itd., itp., ale w sumie to histerie dość typowe dla tego rodzaju ceremoniałów:) Jedynie nasz czarny kotek, leniwie przeciągając się na kanapie, zdawał się być całkowicie nieporuszony całym tym zamieszaniem. Opuśćmy zatem tę napiętą, zgęstniałą atmosferę, wyjdźmy poza mury i odetchnijmy świeżym powietrzem... A nie, czekaj no, jeszcze błogosławieństwo!

Po szczęśliwym ogarnięciu strony cielesno-wizerunkowej, przyszła zatem pora na coś dla ducha: swoistą wyprawkę na resztę życia, która kiedyś towarzyszyła opuszczaniu rodzinnego domu. Akurat w przypadku Pana Młodego ów fakt nastąpił już kilka ładnych lat wcześniej, więc rodzinne namaszczenie było jedynie okazją do odwiedzin starych śmieci. Na szczęście termin ślubu okazał się na tyle dogodny, że zarówno w błogosławieństwie, jak i późniejszych punktach wzięli udział również nasi afrykańscy misjonarze – brat Wojciech oraz stryj Andrzej, przez co ceremonii miejscami towarzyszyła także piękna łacina. Życzeniom nie było końca, jednak z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że z hucznych obietnic corocznego wyjazdu w góry, kajaki, rajd rowerowy, biegówki i wyjścia przynajmniej raz w tygodniu na pizzę i piwo z kochanymi braćmi" spełniło się jedynie... rychłe spłodzone potomstwo. Po wodospadzie uronionych łez podczas tego symbolicznego pożegnania, zakończonego gromkim, wujowskim "Alleluja!", nie pozostało już nic innego, jak tylko „przyspawać” tablice ślubne i ruszyć po Pannę Młodą!

Nerwówek ciągi dalsze...

Samochód wstępnie umówiony był na sygnał, jednak małe nieporozumienie sprawiło niemniej małe zaniepokojenie w obozie Panny Młodej – bowiem podczas gdy Pan Młody w skwarze słońca czekał na parkingu, Panna Młoda bezskutecznie wypatrywała go z domu... I tak mijały długie minuty, zdające się ciągnąć w nieskończoność, zaś na siedzeniach ślubnego rydwanu powoli można było już smażyć jajecznicę (w latach jego produkcji o klimatyzacji nikt jeszcze nie słyszał), a na dodatek o mały włos nie została wezwana pomoc drogowa... Po tej małej nerwówce udało się jednak wreszcie porozumieć i orszak z piskiem opon ruszył na ratunek wyczekującej świcie. Po szczęśliwym spotkaniu Młodej Pary oraz kolejnych błogosławieństwach, wreszcie można było ruszać w dalszą drogę. O ile u Macieja mało który sąsiad wiedział o tym wydarzeniu, o tyle u Kamili suto udekorowana i wyszorowana klatka schodowa nie mogła umknąć uwadze autochtonów oraz oczywiście... okolicznych żulików, którzy poczęli kręcić się nerwowo jeszcze na długo przed przyjazdem ślubnego konduktu. Kilka polnych maków zerwanych naprędce za blokiem musiało chwycić za serce Pana Młodego, który z ciężkim sercem wyjmował kolejne butelczyny, coraz głębiej sięgając do przepastnego bagażnika. Z czasem ów obrazek coraz bardziej zaczynał pasować do fragmentu kultowej pieśni Tiltu z lat 90. ubiegłego wieku:
Ciemny tłum kłębił się i wyciągał ręce.
I wciąż było mało i ciągle chciał więcej.
I wciąż nie starczało, ciągle było brak...

I wreszcie gwóźdź programu!

Po uwolnieniu się z kleszczy amatorów "weselnych bram", przed orszakiem nareszcie stała już tylko prosta droga do kościoła pw. Błogosławionych Męczenników Podlaskich w Siedlcach. Po zajęciu miejsc na parkingach, a następnie w ławkach, wreszcie można było zaznać chwili spokoju. Słowo Boże wygłosił rodzony brat Pana Młodego – Grzegorz, zaś mszę koncelebrował drugi z jego braci – o. Wojciech CMF. Tym razem kazanie przypadło tutejszemu proboszczowi – ks. Jackowi Szostakiewiczowi, które ze względu na bliską znajomość z nowożeńcami okazało się bardzo... długie, i poniekąd osobiste. Ksiądz nie szczędził sformułowań w stylu „Kochana Kamilko i Maciusiu”, co nieczęsto zdarza się przy okazji „odbębnianych” i szablonowych mów ślubnych. Po przyjęciu Sakramentu Małżeństwa oraz Komunii Świętej pod dwiema postaciami, w akompaniamencie marsza weselnego, po obfitym zsypaniu ryżem na szczęście, Młoda Para mogła wreszcie przyjąć utęsknione życzenia od czcigodnych gości. Zaś co się tyczy prezentów, to już przy zaproszeniach widniała informacja, by zamiast kwiatów złożyć ofiarę na szczytny cel, a mianowicie budowę nowego kościoła w Afryce, realizowaną przez naszych misjonarzy prowadzących misje w Soubré na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Co ciekawe, ten rozdział w filmie ślubnym został okraszony co najmniej dwuznacznym refrenem Stahursky'ego: "Teraz wszystko Tobie dziś już mogę dać"... Po czułym obcmokaniu przez tłumnie przybyłych gości, których kolejka zdawała się nie mieć końca, Młodożeńcy na powrót mogli wreszcie zasiąść na sfatygowanej skórze zabytkowego auta, by po kilkunastu minutach – przed zabytkowym dworkiem Reymonta w Chlewiskach – pokazowym kangurem zakończyć ostatnią już tego dnia podróż.

Reymontówka wita nas!

Wesele rozpoczęło tradycyjne powitanie chlebem i solą, choć nie obyło się również bez obowiązkowej lampki szampana na tzw. "rozruch", no i co by się nogi nie plątały, bowiem zaraz nastąpić miał już nieco mniej tradycyjny element wesela, czyli... polonez! Tak, tak to nie przejęzyczenie – ot, taki tradycyjny akcent na początek imprezy, w dodatku wspaniale wpisujący się w otoczenie i okoliczności. Pod bacznym okiem wodzireja, odzianego we frak, laskę i obowiązkowy cylinder, wszyscy ustawili się zgodnie na pozycjach, przyjmując przy tym mniej lub bardziej dziwaczne pozy. I tak oto, jak orszak ruszył z kopyta, tak zakończył się dopiero wewnątrz głównej sali, zataczając wcześniej kółko wokół dworskiego dziedzińca. Zapytany przeze mnie zarządca dworku – Pan Marek Błaszczyk stwierdził ku mojemu zaskoczeniu, że w tych progach to jednak raczej niecodzienny widok i ten staropolski taniec ma miejsce dopiero drugi lub trzeci raz w nowożytnej historii Reymontówki... W każdym razie – brawa za oryginalny pomysł i wykonanie!

Na szczęście miejsca dla gości były z góry określone, co pozwoliło uniknąć chaosu i scen rodem z "Walki o ogień". Wystarczyło zatem odnaleźć się na planszy w holu i już można było szorować do jednego z dziesięciu stolików w namiocie bankietowym. A skoro miejsc za stołem już specjalnie zajmować nie trzeba było, część gości w zamian za to ochoczo zajęła kolejkę w umiejscowionym w rogu drink-barze...

Zbiórki dobre nie tylko dla harcerzy!

Po rzęsistych podziękowaniach z ust Pana Młodego wszystkim przybyłym, którzy uświetnili tę uroczystość swoją obecnością, przyszedł czas na ogłoszenie wyniku zbiórki na misje afrykańskie. Po skrzętnym przeliczeniu datków okazało się, że licznik zatrzymał się dopiero po przekroczeniu 7 tysięcy złotych! Radości ze wsparcia tak wielką sumą tego szczytnego celu nie kryli również nasi "rodzinni" misjonarze, a wśród nich Wojciech, który uroczyście odebrał z rąk Pana Młodego symboliczny czek z podobiznami Nowożeńców w wersji "afro". Następnie, po pochwaleniu się przez Macieja pobiciem rekordu długości kawalerskiego stanu dziadka Hieronima, a także dyskretnym przemilczeniu, o ile długości go pokonał, nie musiał już nikogo zbytnio namawiać do wzniesienia toastu za jego rychłe zakończenie. Ten rozdział zakończyły gromkie "100 lat", odśpiewane pod adresem Pary Młodej oraz zaproszenie na kolejny punkt programu.

Młodości wspomnień czar

Po przegryzieniu czegoś (lub w przypadku niektórych wyłącznie oblizaniu się), chętni mogli skorzystać z kolejnej chwili wytchnienia, tym razem w tzw. "dużej" sali dworku im. Władysława Reymonta. A chwila to nie byle jaka, bo przepełniona wspomnieniami z beztroskich dzieciństw naszych Młodożeńców, wyświetlanych na rzutniku. Jako że opisać tego raczej nie sposób, to wspomnę tylko, że łez i śmiechu było przy tym co niemiara. W tym miejscu wtrącę jedynie, że Maciej przez kilka czerwcowych dni okupował moje stanowisko komputerowe ze skanerem, pieczołowicie skanując kolejne "obrazki z młodości". No ale cóż... nie pozostało mi w tym przypadku nic innego, jak tylko zacisnąć zęby i uzbroić się w cierpliwość... Multimedialny pokaz zakończyły kolejne podziękowania najbliższej rodzinie, połączone z wręczeniem kwiatów i prezentów.

Pierwszy taniec nie jest zły...

No dobra, co my tam mamy w następnej kolejności? Hmmmm, wszyscy milkną, łapią się za ręce... Czyżby to jakiś nowy protest przeciwko wyimaginowanemu rasizmowi w USA? A wcale bo nie – przecie to taniec Młodej Pary! Jako że układ poprzedzony był wieloma godzinami szkoleń (a nawet, jak zakładał wodzirej – aż trzema latami, choć młodzi znali się zaledwie od dwóch), i to nie tylko pod kątem weselnej zabawy, występ po prostu nie mógł się nie udać! I choć się nie znam, to się jednak wypowiem, że wyszło to to całkiem nieźle! A że profesjonalizm widać było na każdym kroku, nikt nie wyrżnął orła ani nie nabił sobie spektakularnego guza podczas potrójnego axla, nie pozostało mi nic innego, jak przejść do następnego akapitu, wstawiając na koniec pamiątkowe zdjęcie...

A może jednak pociągnijmy nieco ten temat, bo brakuje mi tekstu do wklejenia kolejnych fotek... A zatem niewinny taniec Nowożeńców szybko przerodził się w szampańską zabawę z wirującymi po parkiecie parami, i to w pełnej wiekowo rozpiętości! Stoliki i szkło musiało zatem chwilowo odpocząć, w przeciwieństwie do gości, którzy dawali z siebie wszystko! Żeby tak jeszcze człowiek umiał tańczyć, to już całkiem byłoby miło, ale i tak przyjemnie było popatrzeć na te barwne widowisko.

Przewietrzenia, wentylacje i spacery

Podczas gdy goście korzystając z pięknej aury przechadzali się po parku, Nowożeńcy wykorzystali przerwę w programie na krótką sesję zdjęciową w parku. I choć nie była to sesja główna, o której słowo wtrącę na końcu, to jednak okazała się równie udana, zwłaszcza że niewątpliwego uroku dodawały jej promienie zachodzącego słońca. Na dodatek trzeba docenić fakt, że w niedzielę nie było ani za „gorącowato”, ani za „zimnowato” – jednym słowem pogoda była wręcz idealna do tego typu imprez! Na szczęście Rymontówka ma to do siebie, że tutaj jest "gdzie się rozejść” – jak nie pogapić się na stawowym pomoście na nenufary w pobliskim stawie, to posiedzieć na ławce w parku. Ja natomiast, jako jeden z niewielu niespętany powinnościami i kolejnymi punktami napiętego programu, mogłem sobie pozwolić na odrobinę swobody, przez co wizyta w piwnicznym barze po przysłowiową „paczkę blantów” skończyła się półgodzinną pogawędką z panią zza lady. Ale czego tu sobie żałować przy tak znamienitej okazji?!

Z kolei kolejne wyjścia na "podkarmienie raka płuc" zaowocowały już bardziej dogłębnymi oględzinami "puchacza", a więc wiekowego pojazdu Pary Młodej. Grono fachowców płci męskiej zgodnie kiwało głowami omawiając kolejne szczegóły, wyglądając przy tym bardziej fachowo niż wszyscy spece ze słomczyńskiej giełdy samochodowej razem wzięci. Z racji niedzielnego popołudnia i roboczego poniedziałku, część towarzystwa zaczęła się jednak powoli wykruszać. Trzeba było zatem grzecznie zapozować do kolejnych zdjęć, dla niektórych już pożegnalnych. Dystrybucja zapasów na drogę przebiegała całkiem sprawnie, dzięki czemu pożegnania oraz aprowizacja minęły prawie bezboleśnie. Na szczęście większość towarzystwa została na stanowiskach, dzielnie trzymając wachtę i pozostając w pełnej gotowości bojowej do dalszych atrakcji wieczoru.

Transport specjalny

Podczas gdy na zewnątrz słońce spokojnie chyliło się już ku zachodowi we właściwym sobie, niezmienionym od milionów lat rytmem, to pod namiotem nie dało się już odczuć takiego spokoju... Kolejne toasty zdawały się przybierać na sile, a tłum coraz głośniej począł domagać się satysfakcji. A wobec wezwania rządnej wrażeń gawiedzi do osłodzenia gorzkiej wódki, Młodzi nie mieli już zbyt wielkiego wyboru... Kiedy po kolejnych toastach znów trzeba było nieco "odparować", jak na zawołanie z pomocą nadjechał właśnie prawdziwy pociąg, do którego ochoczo poczęły dołączać się kolejne wagony.

"Taniec niewidzialnego konia" i inne wygibasy

Trzeba przyznać, że stroje, fryzury, artefakty i muzyka na sali zmieniały się jak w kalejdoskopie. I tak – nie wiedzieć kiedy, nasza Młoda Para przywdziała styl "afro", co błędnie mogłoby sugerować ciąg dalszy zbiórki na misje. Owe domysły rozwiał jednak sam wodzirej, tym razem przywdziewając z kolei iście jamajski strój, co akurat nadspodziewanie korespondowało również z jego wyrazem twarzy. Po kolejnej fali wygibasów przyszedł czas na kolejną zmianę podkładu oraz stroju prowadzącego, tym razem na... hmmmmm... powiedzmy, beduińsko-błaznowaty. Upewniwszy się, że goście dobrze się bawią, znów można było śmiało wyjść na tzw. "przewietrzenie" płuc. Dotarłszy z powrotem na salę nie mogłem wyjść z osłupienia, gdyż objawił mi się widok cokolwiek niecodzienny: wszyscy ze złożonymi rękoma poczęli wykonywać swoimi odwłokami cokolwiek dziwaczne ruchy, w dodatku o wektorze wyraźnie posuwisto-zwrotnym. Jak się później okazało, była to aranżacja szlagiera ostatnich lat: "Gangam style", który to taniec – jak mówi sam wykonawca – przypomina „jazdę na niewidzialnym koniu”. Goście byli wprost wniebowzięci i jak widać, poczuli pierwotny zew natury:) I znów parkiet ogarnęło szaleństwo spod znaku wygibasów, podskoków i innych akrobacji, mających najwyraźniej doprowadzić do odparowania nadmiarowych promili przed następnym toastem za Młodą Parę.

Podczas gdy kolejne kwadranse umilała sącząca się niespiesznie z głośników muzyka, tak ognista woda o tej porze lała się już po stołach grubym ciurem, i to z siłą wodospadu... Tym trudniejsze zadanie wyciągnięcia zza stołów miał wodzirej, choć trzeba przyznać, że dzięki niezaprzeczalnemu talentowi, nie miał z tym najmniejszych problemów. Kolejne minuty towarzystwo zaabsorbowała następna niecodzienna konkurencja: do rozgrzanej do czerwoności widowni wodzirej wyniósł bowiem wielkich rozmiarów, kolorowe płótno, którym złapawszy za krawędź, należało po prostu wachlować. Zabawa była przednia również dla dorosłych, a przy okazji pozwalała zgubić nieco kalorii, złapanych przy suto zastawionych stołach. Radochę przy tym miały również dzieci, które umieszczone w środku taczały się jak przysłowiowa "taczanka stepie".

Dedykacje, torciki i inne pizdryki

Po tym, jak zza stołów na parkiet poczęli wylegać nawet ci bardziej nieśmiali goście, przyszła wreszcie i pora na muzyczne dedykacje od braci, a jedną z nich była piękna ballada objawienia ostatnich lat – Pana Günthera, o wszystko mówiącym tytule "Ding-dong song", której to refren brzmi mniej więcej tak: "You touch my tralala, my ding-ding-dong", że o teledysku do niej lepiej nie wspomnę:) Z relacji świadków dowiedziałem się jednak, że mina Maćka była po prostu "bezcenna", a więc owy ceregiel jak najbardziej się opłacił:) Kolejna dedykacja pochodziła już od tłumnie przybyłych kolegów ze studiów Pana Młodego (ech, ileż to już lat? No dobra, powiem – jak na tamten czas, ponad dwanaście:), z którymi to miałem przyjemność zasiadać za stołem. Oficjalny program imprezy zakończył obowiązkowy torcik, którego wjazd na salę na szczęście dla wielu z nas jeszcze wcale nie oznaczał końca zabawy. Ku naszej radości obyło się jednak bez oczepin, tudzież innych tego typu głupich głupot – no chyba, że coś przeoczyłem?

Studencka Brać, k...wa twoja mać!

Za to tuż przed północą na parkiet wylegli wreszcie Trzej Muszkieterowie, czyli tzw. "stara gwardia" – tj. koledzy ze studiów. Zaczęli mocnym akcentem – szlagierem studenckich lat, ryczanym swego czasu na całe gardło z najwyższych pięter białostockiego akademika, w chwili krańcowego upojenia alkoholowego... Taaaaak, to była "Hanka", a zaangażowanie śpiewaków naprawdę godne podziwu! Po tych "tańcach dzikich goryli", z racji wybicia północy i powolnego wygasania hucznych zabaw, impreza przeniosła się następnie w bardziej kameralne pomieszczenia, tj. do sali głównej dworku, gdzie śmiało można było już bez świadków, aparatów i kamer zacnie się "dokończyć" w wyborowym gronie znajomych.

Końce nie zawsze muszą być smutne!

Kolejną godzinę wieczoru umiliła mi przemiła konwersacja z dwiema Niemkami, które jak się okazało, przybyły aż z Berlina. A nadziałem się na nie w stołówce, w trakcie poszukiwania kompana od kielicha... Częściowa znajomość czterech języków okazała się w zupełności wystarczająca do przebrnięcia przez mnogość tematów – od widzenia przez nie Polaków, aż do stosunków niemiecko-rosyjskich czy wreszcie wojny światowe... Promile we krwi dodatkowo nadawały płynności konwersacji, tuszując przy okazji wszelkie braki słownictwa (a przynajmniej tak mi się wydawało:) Tylko szefowa kuchni zdawała się niczego nie rozumieć, co jakiś czas dając upust swej irytacji i dezaprobacie, ale kto by tam jej słuchał... Na koniec prawdopodobnie i tak wylądowałem na fejsbukowych profilach swoich rozmówczyń, gdyż ochoczo poczęły cykać mi fotki. Po dokładnym sprawdzeniu, czy żaden z elementów mojej garderoby nie jest tego powodem (z naciskiem na zamek błyskawiczny w jej dolnej części), kontynuowałem tę pouczającą pogawędkę, choć młode Niemki niezbyt dobrze posługiwały się nawet wyświechtanym angielskim. Nadal zagadką pozostaje zatem narzecze, w jakim się komunikowaliśmy...

Jako że niepostrzeżenie zaczęło już świtać, pozostało nam już tylko podzielenie się wrażeniami przy ostatnim dymku i odnalezienie swoich kajut, w których czekały już na nas mięciutkie, dworskie łoża z baldachimami. Mimo lekkiego stanu nieważkości, odpoczynek w nich okazał się być wielką przyjemnością! A przynajmniej tak nam się na początku wydawało, gdyż drewniane meble z czasem zdawały się jednak rozjeżdżać, a cała wiekowa konstrukcja budynku zachowywać niczym rybacki kuter, niemal doprowadzając nas do stanu choroby morskiej. Na szczęście nad ranem objawy sztormu zaczęły już stopniowo ustępować, pozostawiając jedynie niesmak w ustach, poczucie palenia w gardle oraz zawroty głowy – a więc niechybne objawy szkorbutu, doznanego na skutek wypłukanych wieczorem (wodą morską) witamin.

Poniedziałek, 8 lipca 2013 roku

"Poranek piekących stóp"

Po strzeleniu kawki i lekkiego śniadanka, człowiekowi do szczęścia brakowało już tylko zabicia kilku kliników, co zdecydowanie poprawiło nastrój i przywróciło wewnętrzną równowagę izotoniczną oraz pozwoliło o kilka godzin przedłużyć uczucie wszechogarniającej euforii. A przede wszystkim pomogły w zniesieniu kolejnych pożegnań, które standardowo już nie były najmilszymi punktami w grafiku całej imprezy.

W całym tym ferworze, zaraz po odprawieniu gości z przerażeniem stwierdziłem, że nieoczekiwanie wszyscy się rozjechali, a ja nie mam za bardzo czym wrócić do domu... Szybki telefon i za pięć minut weselny „kubuś” zawrócony z drogi do Augustowa znów migał do mnie świeżo wypolerowanymi reflektorami. Po dotarciu na miejsce dalszej dogorywki, mały dymek przerodził się pod klatką w kolejne kwadranse dysput i weselnych komentarzy, które jako tako pozwoliły zapiąć wreszcie ten rozdział. Nasz szofer spóźnił się przez to do pracy o ponad godzinę, co jak się później okazało miało poważne konsekwencje zawodowe, ale wątek ten dyskretnie tutaj pominę. Dodam jedynie, że w drodze powrotnej do Augustowa czerwona lampka sygnalizująca awarię hamulców w wysłużonym „Mesiu” poczęła ochoczo mrugać, a później już palić się na dobre. Mimo tych przeszkód udało się jednak szczęśliwie odprowadzić „puchacza” do Augustowskiego grodu, gdzie w ogrzewanym garażu z niecierpliwością czekać będzie na kolejną okazję do przejażdżki, choć niekoniecznie od razu ślubu jego właściciela...:) Wszak na to jest jeszcze czas!

Wtorek, 9 lipca 2013 roku

Ślubna sesja zdjęciowa na Polinowie

No tak, miałem jeszcze wspomnieć o sesji zdjęciowej, popełnionej na Polinowie dwa dni po zaślubinach, ale że język wystarczająco już sobie wystrzępiłem, to ograniczę się jedynie do kilku z niej ujęć... No dobra, skoro nie macie jeszcze dosyć, to może i o tym coś na koniec skrobnę.

Przygotowania do sesji trwały nieprzerwanie aż do samego jej rozpoczęcia, a w zasadzie i jej trakcie, a to za sprawą małej "awaryjki". Krypciane duszki widząc bowiem, co się święci, postanowiły spłatać nam małego figla, efektownym błyskiem dezintegrując całe oświetlenie w swym przytulnym przybytku... Oczywiście "elektryka" musiała odejść w niebyt akurat w dniu sesji, wskutek czego zaplanowane koszenie trawników byłem zmuszony zamienić na "doraźne prace naprawcze". W ich trakcie niestety padały kolejne punkty świetlne, co już ewidentnie było złośliwością sił nadprzyrodzonych. Dodatkowo w pośpiechu kilkakrotnie zapominałem odciąć napięcia przed łączeniem kabli, co kilka razy poskutkowało krótkimi, acz treściwymi elektrowstrząsami. Jakimś cudem cała operacja w końcu się udała, a ja wyszedłem z tego cało.

Po wypełznięciu na światło dzienne, z uporem maniaka począłem kosić szaloną trawę, przynajmniej w newralgicznych miejscach, choć fotograf rozkładał już swój sprzęt. Zmuszony zatem do porzucenia swej diabelnej machiny na rzecz bardziej twórczych prac, wziąłem się ochoczo za szeroko rozumianą asystenturę: a to przywiezienie ciekawego kamienia, a to uruchomienie żurawia czy sypnięcie płatków róż. Na początku został uwieczniony m.in. nasz staw i ogród, później konie z wybiegiem, żuraw i podwórzec.

Nie był to jednak koniec moich zadań, gdyż prawdziwe wyzwanie czekało dopiero w Krypcie. Tu bowiem musiałem mocno wytężyć płuca, a to z racji całkiem przypadkowego pomysłu produkcji dymu swoją e-fajeczką, czego efekt będzie widać na plenerowych, "słitaśnych fociach". Oczywiście trwały uszczerbek na zdrowiu został doliczony Młodym do rachunku:) Nawet sam fotograf nie omieszkał cyknąć sobie fotki na „fejsa” w otoczeniu zmurszałych murów, co tylko świadczy o uroku tego niepowtarzalnego miejsca. Jak przystało na niezłomnego asystenta, czekało mnie jeszcze wiele robótek, których efekt będziecie mogli niebawem obejrzeć na stronie traktującej o ślubie i weselu Maćka i Kamili. Na deser pozostała wizyta przy stawach i wiekowym dębie, zaś już na sam koniec krótki wypad w zbożowe łany. W planach była także podróż nad Bug o zachodzie słońca, jednak trzy godziny uśmiechania się i całowania w zupełności Młodym wystarczyło do rychłego porzucenia tego pomysłu:)

Pogoda na szczęście dopisała, a bez niej mogłyby udać się jedynie zdjęcia z Krypty:) Można zatem śmiało skwitować, że fotograf wycisnął z Polinowa (oraz nade wszystko z Młodej Pary) siódme poty, a cała sesja okazała się nader udana i z pewnością niepowtarzalna. Co ciekawe, dalsza jej część miała miejsce w Hiszpanii podczas podróży poślubnej, gdzie na szczęście nie musiałem już pełnić zaszczytnej funkcji asystenta:)

Na tym protokół podpisano i zakończono, ale i tak nie uwierzę, że ktoś dotrwał do końca! W każdym razie pisania mam na razie dosyć, więc nie proście o więcej, a i z tymi ślubami moglibyście nieco zwolnić! A czy ta magiczna data 07-07 okaże się dla Nowożeńców faktycznie szczęśliwa, to czas pokaże...

Ojcowie serwisu Polinów
Kobylińscy
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy