nagłówek "Avorum respice mores" (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim h. Szaława link nagłówka

Ślub Grzegorza

Bartosz Kobyliński

No tak, i znów trzeba by jakoś zacząć… Może tym razem od tego, że korozja lubi podgryzać od brzegów? Hmmm, z pewnością intrygujące to spostrzeżenie, zwłaszcza mając na uwadze fakt, że po pierworodnym tym razem przyszła pora na najmłodszego z czterech braci. A jak wieść gminna niesie, wszystko zaczęło się od… portalu randkowego (Tinder) No a później? A później to już jakoś poszło! Ale po kolei. Z jednej strony patrząc – nie aż tak wiele czasu upłynęło, odkąd Młoda Para się poznała i dotarła do tego miejsca – ot, wydawać by się mogło, kilka latek beztroski. Z drugiej jednak spotkanie kogoś sensownego na ich etapie życia, w dodatku z czystą kartą, niestety powoli zaczyna graniczyć z cudem, co każe jeszcze radośniej spojrzeć na ów szczęśliwe zakończenie tej kawalerskiej tułaczki! Tak czy siak, a nawet i owak, ważne że zwieńczenie tych wszystkich ceregieli, podchodów i godowych tańców nastąpiło właśnie na ślubnym kobiercu, a nie na powrót na randkowym portalu!

Nerwowość przygotowań…

Ale tradycyjnie już opis tego wydarzenia zacznijmy od żmudnych i nerwowych (a jakże!) przygotowań, poczętych już na ponad rok przed całym tym zamieszaniem. Na własne szczęście nie widziałem ani nie słyszałem większości z tego wszystkiego, a ponoć działo się! Takie smaczki jak przesłanie ostatniego wieczora przed ślubem wyretuszowanych zdjęć do weselnej prezentacji to tylko mała próbka tego, co działo się w tzw. międzyczasie. Stres stresem, ale termin wykonania wyroku zbliżał się nieuchronnie, napięcie rosło, aż wreszcie przyszedł ten sądny, ale i radosny dzień! 6 października 2018 r. to z pewnością kolejna data, która zapisze się na kartach historii naszej rodziny złotymi literami. Podczas gdy w rodzinnych domach trwało właśnie dopinanie wszystkiego na ostatni guzik, oczywiście przy skromnej pomocy drużbantów i innych członków rodziny, pozostałe gałęzie rodzinnego drzewa zwyczajowo już starały się nie spóźnić na ślub własnego brata…

…i błogostan błogosławieństw

Dotarłszy zatem do domu Pana Młodego, o dziwo spóźniony zaledwie kilka minut, już w samym progu osłupiałem z wrażenia, gdy moim oczom ukazały się trzy ogromne tuby aparatów – wycelowane i gotowe do strzału! Zatem szybka przebieżka pod sesję i… pierwszy klops, bo oto okazuje się, że od ostatniego wesela urosłem o kolejne kilka centymetrów, i niestety wcale nie mam tu na myśli wysokości… Spodni nijak nie dało się zatem zapiąć nawet na wdechu, o marynarce nawet nie wspominając… W każdym razie po kolejnych obietnicach przyjęcia wszystkiego na spokojnie i bez pośpiechu nie został już nawet ślad! Tętno wzrosło zatem co najmniej dwukrotnie już na wstępie, a me czoło zaczęło się niepokojąco perlić… Zniecierpliwieni fotografowie wcale mnie nie uspokajali, a napięta atmosfera zdawała się nie odpuszczać ani na chwilę. O przymiarce butów nie było już nawet mowy, ale na szczęście wspaniałomyślni fotografowie zapewniali mnie zewsząd, że dolne partie ciała „lajtowo się wytnie” – a efekty owej „wycinki” widać na zdjęciach obok… Po kilku fotkach strzelonych na wdechu i w rozciapcianych papuciach, fotografowie udali się pospiesznie do domu Panny Młodej w Nowych Iganiach. A Pan Młody? Ano dla dalszego wigoru strzelił sobie na odchodne z drużbą oraz bratem-ojcem kieliszunio likieru ziołowego od Jägermeistera. Można? Można!

Pora jednak przenieść się o kilka kilometrów na zachód, czyli rodzinnego domu Panny Młodej. O ile w przypadku Pana Młodego do pełnego „wykasierowania” wystarczył jedynie drużba, u Panny Młodej już tak łatwo nie było, a do układania sukni ślubnej pomoc i czterech par kobiecych rąk wcale nie była przesadą! Tu wszystko było jednak pod kontrolą – nie dość, że perfekcyjnie przygotowane, to w dodatku niebiańskiej urody drużba stanęła na wysokości zadania wzorowo, dzięki czemu udało się uniknąć zbędnych napięć.

Wreszcie razem!

Mimo, że na szczęście nie byłem świadkiem tego wszystkiego, wszelkie nerwo-wskaźniki nadal szalały, a kolejny zgrzyt czekał na mnie już za kolejnym zakrętem… Podczas teleportacji bowiem moim wehikułem czasu, jako że w czasach jego produkcji o nawigacji nikt jeszcze nawet nie myślał, skazany byłem na własny instynkt. Jak wszyscy wiemy ten w stresie nie działazbyt dobrze, przez co wyprowadził mnie gdzieś w ciasne, osiedlowe uliczki, w których nawet zawrócenie nie jest takie oczywiste… Po tym, jak namierzyłem w końcu sznur wypucowanych samochodów byłem już prawie pewny osiągnięcia celu, zaś orkiestra czatująca przed domem tylko dodała mi animuszu! Jej błyszczące w słońcu instrumenty w postaci saksofonu, fletu bocznego, akordeonu oraz bębna również i sąsiadom nie dały wątpić, co właśnie odbywa się za ich płotem! Po zaanonsowaniu przez drużbę i przywitaniu Pana Młodego w akompaniamencie orkiestry, przyszedł czas na dziabnięcie po kolejnym maluchu - tym razem to męska obstawa aprobowała świeżo przywieziony przez drużbę trunek. Dalsze ceremoniały przeniosły się wreszcie pod dach, gdzie miejsce miały kolejne błogosławieństwa. W rodzinnym domu Mileny łez nie było końca, kolejne błogosławieństwa, łaski i życzenia spływały zewsząd, razem wodą święconą obficie rosząc cały parkiet. Gdy owym ckliwościom stała się wreszcie zadość, Młoda Para mogła wreszcie wypłynąć na pełne wody, a w zasadzie… udać się w podróż do kościoła. Przed tym pozostało jeszcze obdzielić cukierkami oczekującą cierpliwie dziatwę, co oczywiście spotkało się z jej nieskrywaną radością i kolejnymi plusami dla ciotki! Ja pospiesznie zaliczyłem jeszcze fuchę szofera, bowiem naszego rodzinnego wielebnego trzeba było dowieźć z należytym wyprzedzeniem na kościelne przygotowania. Wróciłem w samą porę, gdyż… powoli trzeba było szykować się do kolejnego odjazdu! Nareszcie mogłem się jednak poczuć jak „gość” – i to dosłownie! Jadąc w ogromnej kolumnie i pobłyskując świeżo nawoskowanym lakierem wreszcie miałem pewność, że w danym czasie znajduję się w odpowiednim miejscu, a wyjazd na krajową „dwójkę” przy wstrzymanym ruchu już omal nie wbił mnie w pychę!

Kościół Matki Bożej Nieustającej Pomocy w Starym Opolu

Kościółek niewielki, ale za to całkiem przytulny, a na dodatek o nienagannej akustyce (m.in. za sprawą łamanego stropu), co przy odprawie tak podniosłych chwil jednak bardzo się liczy. Miejsca parkingowe, a wkrótce i te w kościele, pospiesznie wypełniały się po brzegi. Właśnie wybijała 16:00, gdy ostatni goście jeszcze nerwowo dobijali, a nasz brat Wojciech niespiesznie rozpoczynał koncelebrę. Nowym zwyczajem Pannę Młodą do ołtarza odprowadzał pod rękę jej Tata, zaś przy czytaniach mogli zaistnieć pozostali członkowie rodziny, w tym nasz brat Maciej. Oczywiście o. Wojciech nie byłby sobą, gdyby nie rozwinął i skomplikował odpowiednio kazania, niepostrzeżenie inkrustując przy tym swoim zwyczajem kilka autorskich skojarzeń i nawiązań. Generalnie msza odprawiona została jednak z należytym namaszczeniem, a uroczysty nastrój wypełnił całą świątynię. Trzeba także dodać, że należytej dramaturgii dodawała tu także orkiestra, która co i rusz skutecznie podrywała z siedzeń zbyt głęboko pogrążonych w zadumie uczestników sakramentu. Grzechem byłoby również nie wspomnieć, że obrączki Młodemu Państwu niosły dwie bratanice: Liliana i Zuzanna, a więc sprawiedliwie – po jednej na każdą ze stron. Na koniec mszy nie obyło się też bez – jak to nazwał sam brat – „kwasu”, i to przy uroczystym błogosławieństwie końcowym, które o dziwo skończyło się na kilku słowach. Poprawka wypadła już jednak wzorowo, znacząco rozluźniając i tak już nieco poluzowaną atmosferę. Powoli można już było wreszcie odetchnąć z ulgą!

Życzeń ciąg dalszy

Po wyjściu na skąpany w słońcu kościelny dziedziniec przyszła pora na „strażackie”, wspólne zdjęcie, po czym już można było pospiesznie zajmować miejsce w zdającej się nie mieć końca kolejce. Tak i w tym przypadku życzeniom i wzruszeniom nie było końca, a cały szpaler dosyć ospale posuwał się do przodu. Z drugiej jednak strony nie ma się czemu dziwić – wszak to aprowizacja na całą dalszą drogę i jedyna taka okazja w życiu namawiało już samo zaproszenie ślubne powtórek bowiem nie będzie! (a przynajmniej na ten moment nie są jakiekolwiek planowane). Zamiast wręczania kwiatów, w tym miejscu można było zasilić Misje Afrykańskie, a dokładniej budowę nowego kościoła w parafii Misjonarzy Klaretynów pw. Matki Bożej Miłosierdzia w mieście Koudougou w Burkina Faso, do czego wcześniej namawiało zresztą samo zaproszenie ślubne – w zamian za rezygnację z kwiatów. Dobrowolna ofiara, wrzucana do wielkiej skarbony dzierżonej przez samego o. Wojciecha została później w całości przekazana na ręce naszego stryja – o. Andrzeja Kobylińskiego CMF. Kilkunastoosobowa orkiestra na zewnątrz również nie próżnowała – wszak to ona ostatnia opuszcza pokład! W końcu gości na dziedzińcu zaczęło powoli ubywać, parking pustoszeć, a to znak że najwyższy udać się w ostatnią już tego dnia podróż – tym razem do sali weselnej. A był nim całkiem nowy, siedlecki przybytek „Aleksandria”, położony malowniczo na stoku sekulskiego lasu.

Nowa Aleksandria

Po zaparkowaniu i profilaktycznym wyrzuceniu kluczyków do fontanny, można już było rozpocząć kolejne oficjalne powitanie. A te okazało się również i tradycyjnie – a więc chlebem i solą, co tylko dodatkowo podniosło uroczystość chwili. Jedynie rzucone przeze mnie naprędce pytanie „A na kogo my tak właściwie czekamy?” mogło wywołać chwilową, acz zasadną, konsternację w zastępach rodziców Młodej Pary. Po łyku ognistej wody i synchronicznym rzucie za siebie kieliszkami przewiązanymi czerwoną wstążką, droga na weselną salę stanęła wreszcie otworem! W tym miejscu karnet na siłownię wreszcie się na coś przydał, bowiem Pan Młody pewnym ruchem zagarnął swoją przyszłą towarzyszkę życia i przeniósł przez próg przybytku. Pora zacząć huczną zabawę!

Ciąg dalszy nastąpi… być może niebawem!

I tak oto, dalszy ciąg następuje:

Już przy wejściu na salę każdy z gości został zaaprowizowany na dalszą drogę lampką szampana. Po obstąpieniu sprawców całego zamieszania przez przybyłych gości, krótka przemowa ojca Pana Młodego, wspólne odśpiewanie „Sto lat” oraz toast za Młodą Parę rozpoczęły oficjalny program biesiady. Po ów żelaznych jej punktach można było już zasiąść za jednym z aż 22 stołów, których ustawienie obrazował grafik umieszczony przed wejściem. Oczywiście obsadzony został również i stojący w honorowym miejscu stół nowożeńców, stanowiący centrum uwagi obecnego wieczoru. W międzyczasie z głośników popłynęły hojne podziękowania naszego misjonarza za udaną zbiórkę na misje, po których Młoda Para zniknęła na kilka chwil, poczynając przed lokalem niespodziewaną mini-sesję zdjęciową, w dodatku przy czynnym współudziale o. Wojciecha. Jak się później okazało, owe ujęcia przydały się jeszcze tego samego wieczoru, ale o tem potem.

Wydobywająca się raptem nie wiadomo skąd sztuczna mgła dała niewątpliwy sygnał do kolejnego wydarzenia, bez którego chyba żadne wesele nie mogłoby się odbyć, gdyż oto i miał się zacząć taniec Młodej Pary. Ten okazał się nader okazały, z wymyślnymi figurami i podnoszeniem, więc naprawdę było na co popatrzeć. Na szczęście przy tych ekwilibrystykach Panu Młodemu udało się nie wypuścić z rąk swej wybranki, a całość została na koniec nagrodzona sowitymi brawami licznie zgromadzonej widowni. Po tych wszystkich atrakcjach już nieco swobodniej można było zaznajomić się z miejscami przy stołach, współbiesiadnikami, programem wieczoru oraz menu. Jeszcze tylko pierwsze śpiewy z bujaniem i trzymaniem za ręce, kilka głębszych i już można było dać upust swym zastałym odnóżom na parkiecie. Wraz z pierwszymi rytmami zawirowały zatem kolorowe suknie, brokat wesoło począł połyskiwać w mieniących się światłach, a zbyt uciskające krawaty luzować na szyjach pierwszych śmiałków.

Aby dać w końcu wytchnienie tancerzom, a przy okazji zapewnić chwilę przerwy tym ochoczo wznoszącym toasty, należało wreszcie ogłosić kolejny punkt programu, a więc pokaz slajdów ze szczęśliwego dzieciństwa Państwa Młodych. Cały seans oczywiście obowiązkowo został okraszony szczegółowymi komentarzami obu stron, co i rusz wzbudzającymi salwy śmiechu zebranej przed ekranem gawiedzi. A trzeba powiedzieć, że niektóre ze zdjęć były naprawdę zaskakujące! Że wspomnę tylko Pannę Młodą w szczycie czarnej ospy czy Pana Młodego jako pirata na szkolnym balu przebierańców…

Po tej chwili zadumy, odpoczynku i wyciszenia, przyszła pora na podziękowania dla rodziców oraz „krzestnych”. O dziwo, przy „wymianie" oręża, yyyy, znaczy się, prezentów, starszyzna dostała po oprawionym w ramkę zdjęciu, wykonanym przed lokalem jakieś… 2 godziny temu! Cuda? Być może! Wot technika! Oczywiście nie zabrakło także pięknych bukietów oraz tych nieco bardziej męskich „kwiatków”. Jeszcze tylko wspólne zdjęcia z rodzicielami i już można było powrócić do froterowania parkietu oraz… opróżniania wszelakiej maści szkła. Ale tym razem nie były to już przelewki! „Husaria” (bo takową nazwę nosiła weselna gorzałka) ruszyła bowiem z ostrą szarżą! Na szczęście udało się przy tym uniknąć skądinąd wiejskich przyśpiewek typu: „a teraz idziemy na jednego” czy „na drugą nóżkę”, za co chwała organizatorom.

Wtem muzyka przycichła, a szaleństwa na parkiecie oraz za stołami przerwał iskrzący się tort, wjeżdżający niespodziewanie na salę. Po uroczystym pokrojeniu oraz „rozprowadzeniu” wśród rozochoconych gości kolejnych porcji słodkości, znów można było powrócić do „codziennych zajęć”, choć nie na długo. Wszak wznowienia wymagała sesja zdjęciowa, tym razem z rodziną, gośćmi i przyjaciółmi. Po tych chwilach wytchnienia parkiet ponownie zaczął się zapełniać. A działo się na całej sali – i to zarówno na „wybiegu”, jak i za stołami, gdzie wściekłe i wygłodniałe szarże Husarii dziesiątkowały kolejne legiony miejscowych kozaków. Trup ścielił się gęsto, a sukmany ochoczo pękały w szwach na otrzymujących kolejne baty, nadwyrężonych karkach gości.

Co do muzyki to obejmowała różne okresy, także dosłownie każdy mógł znaleźć tu coś dla siebie i naprawdę było przy czym się bawić – od swojskiego disco, przez lata 60., pokolenie dzieci-kwiatów, aż po polskie, rockowe kawałki – mi osobiście mogło brakować jedynie dark-ambientu czy zimnej fali lat 80., ale te mogłyby posłużyć raczej jako tło pogrzebu… Za zmianą repertuaru podążały również i stroje grajków – ni się obejrzeliśmy, jak na powłokach cielesnych muzyków zabłysnęły błękitne dzwony, kolorowe falbanki i wieeelkie okulary przeciwsłoneczne, a nad nimi potargane peruki jednoznacznie wskazujące, że właśnie wsiedliśmy do wehikułu czasu i cofnęliśmy się o kilkadziesiąt lat wstecz. Muzyka nad wyraz skutecznie wyrywała zza stołów nawet tych najbardziej opornych, przez co zdecydowaną większość czasu stoliki były zajęte jedynie przez zastawę. I dobrze – w końcu od tego jest wesele!

Ale jako że już zwyczajowo coś jest za coś, wszelakie rozmowy wymagały naprawdę dobrego gardła. Troszkę lepiej było w barze zlokalizowanym w pomieszczeniu obok, choć i tam trzeba było nieźle gimnastykować struny głosowe. W międzyczasie można tu było jednak porozmawiać z dawno niewidzianą rodzinką, znajomymi, a nawet wymienić wspomnienia z giercmańskiego dzieciństwa, kiedy to z wypiekami na twarzy szarpało się w amigowe hiciory. Zaś co do baru, to od ogromu drinków można było dostać prawdziwego zawrotu głowy i… żołądka. Przepastne półki mieniły się wszelkimi kolorami tęczy i smaków, przy czym barman za każdym razem dodawał coś od siebie, przez co w zasadzie każdy drink okazywał się niepowtarzalny! Oczywiście bar był jednak jedynie odskocznią od „dania głównego”, serwowanego przy stołach. A tam oręż błyszczał w nieubłaganie chylącym się ku zachodowi słońcu (a może to był już księżyc?), co mogło oznaczać tylko jedno – nocną rzeź niewiniątek!

Kolejnym punktem menu okazały się „stoły pieczyste”, wypełnione wszelakiej maści grillowym żarłem: soczystym mięsiwem, golonką, szaszłykami, zeppelinami, pierogami, frytkami i innymi frykasami, opiekanymi na złoto. Po posileniu i podreperowaniu nadwątlonych sił przyszedł czas na kolejny obowiązkowy punkt weselnego wieczoru, a więc oczepiny – najpierw te żeńskie, a zaraz później męskie. W międzyczasie każdy z pozostałych gości otrzymał zdjęcie Młodej Pary, co okazało się kolejnym miłym akcentem ze strony organizatorów. Nie mogło też zabraknąć kolejnego akcentu każdego szanującego się wesela, a więc zbiórki na wózek.

Lecz co to – słyszę, znów ktoś przerywa ciszę:
"W stylu new wave z San Francisco, zaczynamy białe disko!"

Powrót na salę był już jednak coraz trudniejszy. Naiwni śmiałkowie, którym złudnie zaśniło się zwycięstwo nad mocą pospolitego ruszenia, w oczach słabli i wartko opadali z sił w każdym kolejnym starciu… Kolejne odsiecze nie dawały żądanego skutku, a zastępy wątłych mężów rychło padały na polu chwały, prędko odprawiane niebyt… Kolejne regimenty kładły się pokotem pod stołami, a walka powoli, acz nieubłaganie schodziła do podziemia… Tylko nieliczne grupy konspiratorów pozostawały jeszcze przy życiu, aczkolwiek i ci – jedyne, co mogli już zdziałać, to podpisać na siebie wyrok podczas kolejnego starcia oręża – nawet, jeżeli owo było krzyżowane jedynie w pokojowych zamiarach. Jeno nad ranem, gdy zdało się już świtać, ostatni, obdarty zastęp niedobitków stawił się u stoła Państwa Młodych, by zameldować swą dalszą gotowość bojową ku czynieniu zaszczytów. Niestety siły to były już tylko pozorne, a wystarczyłby ino podmuch jednego piórka, by bezpowrotnie rozproszyć z trudem trzymające się jeszcze w siodle towarzystwo… Aby zatem oszczędzić wstydu oraz ograniczyć i tak już niezliczone straty w ludziach, należało honorowo poddać ostatni zastęp, by ostatecznie zostać rozgromionym na polu chwały…

I wreszcie musiał nadejść ten moment, kiedy okoliczne pola poczęły pustoszeć, żegnając ostatnich, chwiejących się na nogach, posmutniałych mężów. Nie była to jednak kapitulacja, ale zejście z placu boju z podniesioną przyłbicą! Wszak kiedyś trzeba było zakończyć tę nierówną walkę, bo z ów wrogiem śmiertelnym, co się ze świtu złowrogo wyłaniał, nikt jeszcze nie wygrał… Tym bardziej, że za rogiem czyhał już kolejny nieprzyjaciel – kac-gigant, więc wielu powodów by nie kończyć tej batalii, nie sposób już było znaleźć… Na koniec wydawało mi się uciąć jeszcze przemiłą pogawędkę z udającą się właśnie na noc poślubną Panną Młodą, niestety z czasem nabierałem coraz większych podejrzeń, że był to jedynie stojący w holu posąg tytułowej Aleksandrii…

I tak oto udaliśmy się do ciasnych taksówek oraz cichych domostw, z nieskrywanym zdziwieniem komentując uroczy księżyc – niby w rogaliku, ale jednak całkowicie widoczny. Ostatnią migawką z pola bitwy okazała się pogawędka na temat cięcia winorośli beztrosko prowadzona z drużbą, gdy wszyscy w zniecierpliwieniu czekali już w samochodzie. No ale cóż – noc jak zwykle okazała się zbyt krótka! Na koniec wspomnę tylko, że drużbantem okazał się serdeczny kolega Pana Młodego i trzeba przyznać, że czuł się w tej roli jak ryba w wodzie, a wielu mogłoby się od niego uczyć! Oczywiście „Pani Drużnikowej” także nie można było odmówić uroku osobistego i wielkiej gracji we wszystkich sprawowanych powinnościach. Po prostu mucha nie siada!

I tak oto, około godziny 5.30 nad ranem znalazłem się w swoim mieszkaniu, z samochodem zaparkowanym w podziemiach – o dziwo, ustawionym pod linijkę… Czary jakie, czy co?

Blady świt popołudnia, czyli „dzień upadłej wątroby”

Nastający świt kazał poderwać się wreszcie z łóżka. Tym bardziej, że zegarek musiał gdzieś mocno się spieszyć, bowiem wskazywał… 13:45! Tym sposobem o mało zdążyłbym na początek poprawin, o ile tylko nie zostałyby poprzedniego wieczoru przełożone na godzinę wcześniej… Na szczęście po dotarciu na miejsce zostało jeszcze sporo dań na zimno, z których na szczególną uwagę zasługiwały rewelacyjne rożki ze szpinakiem i sosem słodko-kwaśnym. Po przytarganiu obowiązkowego zestawu pn. „piwo z rana jak śmietana” wylegliśmy na zewnątrz, gdzie po wyjściu z klimatyzowanego pomieszczenia wręcz buchnęło wszechogarniające ciepło. Trzeba bowiem przyznać, że pogoda jak na tę porę roku okazała się wręcz obłędna, a ciepłe powiewy rozgrzanego do 15°C powietrza rozpieszczały nasze stargane (oczywiście głównie tańcem) organizmy oraz podrażnione zakończenia nerwów… W takiej oto aurze, przy pełnym słońcu i przy bezchmurnym niebie, wielopokoleniowe rozmowy były istną przyjemnością! Z kolei najmłodsi biesiadnicy tłumnie oblegli pobliski plac zabaw. Podsumowując, poprawiny można uznać za co najmniej poprawne, żeby nie powiedzieć – wieeeelce udane!

Dzień trzeci, czyli powrót do rzeczywistości

Niestety trzeciego dnia po tym nader wzniosłym wydarzeniu, mój osobisty dziennik pokładowy nadal nie odnotowuje żadnych czynności życiowych jednego z głównych gruczołów ludzkiego organizmu… Pozostaje jedynie pozostać przy nadziei, że wątroba po raz kolejny otrząśnie się z tego letargu i posłusznie rozpocznie dalszą, owocną współpracę… Póki co utrzymuje jedynie, że dawno się tak dobrze nie bawiła, a całe wydarzenie udało się w każdym calu, włączając w to często kapryśną o tej porze roku pogodę. Ahoj!

Sesja zdjęciowa w plenerze

Wspomnę tylko, że zdjęcia plenerowe miały miejsce w Muzeum Ziemiaństwa w Dąbrowie, którego wizytówką jest klasycystyczny murowany dwór i oficyna, otoczone zabytkowym parkiem ze stawem i stuletnim sadem. A dla ciekawskich, fragment sesji w okolicznościach pięknej, złotej jesieni prezentujemy poniżej:

Ojcowie serwisu Polinów
Kobylińscy
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy