Polinów w latach 50.
"Żeby mierzyć drogę przyszłą, trzeba wiedzieć, skąd się wyszło".
Cyprian Kamil Norwid
Pół wieku to kawał historii. Cała historia Polski mieści się w 20 takich odcinkach. Ale zachodzące zmiany w otaczającym nas świecie wcale nie są proporcjonalne do upływu czasu. Na przykład konie. Towarzyszyły naszej cywilizacji od tysiącleci. Były podstawą transportu, lokomocji, zwierzęciem bojowym i pociągowym. Były od zawsze i były niezastąpione. Nagle w latach 70. prawie zanikły. Te, które jeszcze można spotkać częściej służą do rozrywki, niźli spełniają jakieś funkcje użytkowe.
W latach 50. nie czuło się jeszcze przyspieszenia przemian, których nasilenie nastąpiło znacznie później. Z historycznego punktu widzenia był to okres bardzo trudny, a dla mieszkańców Polinowa szczególnie dał się we znaki. Skończyła się co prawda wojna i związane z nią okropności, ale nastała mroczna era prostackiej komuny - z rozkułaczaniem, represjami, nacjonalizacją itp., którą mieszkańcy Polinowa odczuli bardzo boleśnie.
Jak wtedy wyglądał Polinów? Wszyscy jego mieszkańcy mieszkali w dawnej oranżerii dworskiej, zamienionej później na okazały budynek mieszkalny zwany "Kamienicą". Na dole po prawej mieszkali Tokarscy, po lewej Rumikowie, którzy w tym czasie mieli jedynaka Krzyśka. Był to chłopak silny i lepiej było nie wdawać się z nim w bójkę. Szczególnie ostrzegała mnie przed nim, jako dziecię wątłe, Babcia Mazurowa - opiekunka wiecznie zatroskana o nasze bezpieczeństwo. Ale zdanie Babci niewiele się wtedy liczyło. Krzysiek w naszych zabawach odgrywał ważną rolę gdyż był odważny i silny. Nie bał się nawet Wujka Tokarskiego, który był naszym postrachem.
Tokarscy mieszkali na dole "Kamienicy" - po prawej. Początkowo sami "starzy", gdyż ich syn Mietek - sporo od nas starszy - siedział w więzieniu, a potem został skazany na ciężkie roboty w kopalniach na Śląsku. Wrócił gdzieś około 1956 roku jako silny, wytatuowany młodzieniec. Siedział za ukrywaną po wojnie broń. Właściwie broń ukrył Stryjek Józio, gdyż należał do AK i liczył na powstanie przeciwko komunie. Urząd Bezpieczeństwa i Milicja zamknęli najpierw Mietka, a później Stryjka Józia. Stryjek siedział 6 lat, prawie stracił płuca i już do końca życia chorował. Lecząc płuca wpędził się w depresję. Tą leczono tak "skutecznie", że ostatnie kilkanaście lat spędzał na przemian w domu i szpitalu, a pod koniec swojego życia ponad 7 lat w łóżku. Wcześniej - w latach 50. - był ogrodnikiem-sadownikiem.
Jedyna jego córka - Hania - z powodu przeszłości ojca nie mogła się uczyć w łosickim LO. Dlatego wzięła ją do Warszawy siostra Cioci Stasi "Józefowej" - Zofia. Hania bywała więc tylko na wakacje i ferie. Była od nas starsza i łaziliśmy za nią krok w krok. Strasznie nam imponowała i wymyślała fajne zabawy. Pamiętam jeden z jej pomysłów - konkurs na najpiękniejsze owady: motyle, ważki, żuczki i inne "świństwa", które w zamkniętym pudełku zaczęły wydzielać dość przykry zapach. O mały włos a cały zbiór znalazłby się na śmietniku, w ostatniej chwili jednak został ocalony. Pod koniec lata poddaliśmy się "bez szemrania" werdyktowi sędziego, czyli Hani.
Drugą nieobecną była nasza siostra Marysia. Ojciec Hieronim miał młyn i tartak, a więc był "kułakiem". Jako że dzieci kułaków (a więc i wrogów ludu) do szkół nie przyjmowano, uczyła się w Warszawie. Początkowo przebywała w bursie dla panienek z dobrych domów u zakonnic w Wawrze. Wtedy to zaliczyła dwa lata szkoły średniej, tzw. "małą maturę". Potem zaczęła zmieniać szkoły i chłopaków. Niektórzy z nich odwiedzali nawet Polinów. W pamięci najbardziej utkwił mi Staszek - pilot. Kupował nam fajne zabawki. Potem było jeszcze paru innych, ale żaden z nich nie obiecał nam już... przejażdżki samolotem!
W latach 50. mieszkaliśmy na I piętrze "Kamienicy". Na górze mieszkali także wspomniany Stryjek Józio z Ciocią Stasią oraz Stryjek Stacho z Ciocią Dusią (Alicją Zinaidą) i dziećmi. Mieszkania były podobne: mała kuchnia i większy pokój, co razem stanowiło niespełna 30 m2. Wszystko trzeba było wnieść po drewnianych schodach na górę (wodę, drewno na opał), a znieść brudną wodę i popiół. Nie było łazienek. Do "tego" służyły nocniki. Nie było elektryczności i tych wszystkich urządzeń z nią związanych. Światło w domu przez długi czas dawała naftowa lampa. Elektryczność ponownie dotarła na Polinów w drugiej połowie lat 50.
Dzisiaj trudno sobie wyobrazić jak trudne były to warunki. U nas było 6 osób: Babcia Bronisława, Mamusia Wanda, Ojciec Hieronim i dzieci: Jacek, Andrzej i Elżbieta (Marysi nie liczę bo bywała rzadko). Podobne zagęszczenie (nie mieli babci) było u Stryjka Stacha (Jurek, Jolka, Jasio).
W połowie lat 50. elitę dzieciarni polinowskiej stanowili: Jurek (najstarszy z nas, chudy i piegowaty herszt naszej bandy), Jolka (którą traktowaliśmy na równych prawach, pomimo że była dziewczyną), Krzysiek, o którym już pisałem, Andrzej, który słynął z zawziętości i nieustępliwości (pamiętam jak raz chodził z kamieniem w ręku dybiąc na Jolkę, która coś mu podpadła - a miał wtedy ze 4 lata) i misjonarzem został, oraz ja - Jacek, czyli autor tego felietonu. Jasio i Dzidka (a właściwie Elżbieta) - byli jeszcze w wieku niemowlęcym i bywały z nimi tylko kłopoty.
Ta "elita" była nierozłączna. Wiecznie czymś zajęta i psotna. Od niepamiętnych czasów trapiły nas "mody". Jak była moda na proce - wszyscy robili proce i tylko tym się zabawiali. Jak łuki - to wszyscy mieli łuki. Jak przyszła moda na strzelanie z kluczy - to bez wyjątków. Ale jedna zabawa była wciąż modna. Było to wręcz szaleństwo - zabawa w chowanego. Zabawa "kultowa", nigdy nie było jej dość i trwała permanentnie z niewielkimi przerwami z powodu warunków zewnętrznych. Szczególne szaleństwo ogarniało nas wiosną, gdy obeschło pozimowe błocko.
Właściwie o każdym z tych zjawisk można by napisać rozdział wspomnień. Chociażby "polinowskie błoto". Co wy młodzi wiecie o błocie... Jakie problemy ono powodowało w okresie swego rozkwitu. Jakim trudem było wydostanie się z Polinowa na twardą brukowaną ulicę, która zaczynała się w okolicach kościółka św. Stanisława.
Centrum Łosic stanowił Rynek. W połowie lat 50. cała powierzchnia placu była wybrukowana kocimi łbami. Po środku stał rząd drewnianych straganów ("budek"), gdzie sprzedawano mięso i nie tylko. W środy odbywał się tu targ, na który jak zwykle zjeżdżało wiele furmanek i zaprzęgów, przez co cały upstrzony był końskim nawozem. Dosłownie wszędzie wdepnąć można było w końskie łajno, które sprzątał cieć co kilka dni. Zimą dodatkowo rozjeżdżane było płozami sań, co sprawiało że ulice oraz rynek były żółte. Żółta była także woda z topniejącego śniegu czy deszczu, płynąca miejskimi rynsztokami po obrzeżach ulic.
Z rynku na Polinów szło się ulicą 1 Maja (dawniej ul. Ryneczek). Bruk kończył się już na "Małym Rynku", w okolicy kościółka św. Stanisława. Polinów od miasta dzieliły Błonia, czyli łąki miejskie, które w poprzek przecinała jedynie błotnista droga, a wzdłuż - od miasta oddzielała rozjeżdżona nędzna struga (między Targowicą a Sidorowiczami). Furmanki pokonywały ją w bród, brnąc w rozjeżdżonym błocie (co zapobiegało rozsychaniu się drewnianych części kół wozów, tzw. "żelaźniaków"). Piesi zaś przechodzili po ułożonych płaskich kamieniach. Wspomniane Błonia stanowiły własność miasta i służyły wypasaniu bydła. Były to tereny podmokłe, ciągnące się między ul. Tysiąclecia a Bialską (wzdłuż Polinowa). Dzisiaj, od strony południowej stoją tu magazyny po GS-ie (Gminnej Spółdzielni), a część północną zajmuje targowica. Na Błoniach pasło się około dwudziestu krów gospodarzy z miasta, którzy opłacali pastucha, a także gęsi łosickich gospodarzy. Za Błoniami na wzgórku wznosiła się polinowska "kamienica" i widać było stawy, którym jednak poświęcamy już odrębną już stronę.
W latach 50. i 60. na Polinowie adres brzmiał "ul. Błonie 47", choć jak wynika z planu budowy budynku mieszkalnego z 1955 r., nasz dom nosił wówczas numer ul. Błonie 44. Targowicę z Rynku przeniesiono w latach 60. na południową część Błoni (wówczas wybrukowaną). Od tamtej pory zaczęły się słynne Łosickie targi (cenione do dzisiaj). Na "Święto Dyszla" przyjeżdżały tu kiedyś setki, może tysiące furmanek.
W latach 50. samochód był rzadkością i atrakcją dla dzieci. Był zjawiskiem godnym podziwu i dyskusji co do jego wyglądu i zalet. Na Polinowie pierwsze pojazdy mechaniczne pojawiły się w latach siedemdziesiątych. Jeśli nie liczyć "Simsonka" (motoroweru stryja Stacha). Ojciec Hieronim miał przed wojną dwie ciężarówki marki Chevrolet oraz firmę przewozową, ale w 1939 roku zabrało je wojsko.
Wielką atrakcją były też motory do napędu młockarni. A w ogóle młocka to było wydarzenie prawie "epokowe". To "stodolna rewolucja" odbywająca się u poszczególnych gospodarzy Polinowa corocznie w zimie. Wtedy to można było napawać się widokiem głośnego motoru, ustawionego przed stodołą. Motor z młocarnią łączył pas transmisyjny, od którego dziatwa miała trzymać się z daleka. Napędzana nim młocarnia połykała rozcięte snopy zboża, a wypluwała wymłóconą słomę. Maszynę obsługiwało kilkunastu (około 10) ludzi. Słoma odebrana z maszyny była znów wiązana w snopy i wynoszona na zewnątrz stodoły. To był raj dla dzieciarni żądnej zabaw. Można było skakać po snopach, robić tunele i kryjówki. Używanie miały też koty, schodzące się z okolicy na myszy pryskające z podnoszonych w sąsiekach snopków. Młocki urozmaicały nudne i długie zimowe miesiące.
Czasem nawiało tyle śniegu, że całymi tygodniami dzieciarnia nudziła się w domu. Wtedy największą rozrywką były wizyty listonosza, który co tydzień przynosił zaprenumerowany "Świerszczyk". Lubiliśmy też słuchać czytanych bajek. Były czytane tyle razy, że nasza Mamusia Wanda umiała "Koziołka Matołka" na pamięć.
Ulubioną zabawą było puszczanie mydlanych baniek i konkursy na najładniejszą. W tym celu trzeba było rozgrzebać łóżko i dostać się do siennika, który wypełniony był słomą. Niełatwo było znaleźć w nim całą, niezgniecioną słomkę. Tę się rozszczepiało na końcu i rozginało rozciętą końcówkę, którą maczało się w rozpuszczonym mydle. W cieplejsze dni wylegaliśmy na podwórze. Śnieg upstrzony był nawozem, bo zwierzyna także zażywała spacerów - do studni i z powrotem do chlewa. Wokół studni z żurawiem i drewnianej krypy, piętrzyły się całe gromady krowiego łajna. Od stodół do chlewów ciągnęły się ścieżki umoszczone zgubionymi wiechciami siana i słomy.
Pierwsze sanki i nawet narty (Jurka) pojawiły się pod koniec lat 50. W drugiej klasie dostałem też pierwsze łyżwy na plastynki. Przykręcało się je do butów za pomocą specjalnych uchwytów i pasków. Na łyżwach jeździło się nie tylko na zamarzniętych stawach czy rozlewiskach rzeczki Polinówki (tzw. "Jeziorkach"), ale także po ubitym śniegu na ulicach, czepiając się sań oraz zjeżdżając z pagórka polanego wodą (naprzeciw cmentarza - na podwórzu Miałkowskich). Szaleństwo hokeja to późniejsze już lata 60. Ulubioną zimową zabawą było też zaczepianie sanek do sań konnych, przy czym najpewniejsze były te wiozące lód wyrąbany na stawie u Tokarskiego. O tym i wielu innych ciekawostkach związanych ze stawami można przeczytać na stronie poświęconej polinowskim stawom.
Zima kończyła się roztopami. Polinówka zalewała łąki i wypełniała "Jeziorka". Te, chociaż nigdy nie były głębokie, to nie były tak zarośnięte jak obecnie i płytka woda szybko się nagrzewała. Jeden raz kąpaliśmy się tam w drugi dzień Wielkanocy.
Polinówka była ulubionym miejscem naszych zabaw. Ale jej dno było piaszczyste, przemywane corocznymi wezbraniami i nie zarośnięte jak obecnie. Dopiero wprowadzenie nawozów sztucznych i ich spływ z pól spowodowały, że jej koryto mocno zarosło i zamuliło się. W Polinówce żyły ryby - może nie duże, ale różnorodne. W latach 60. wyginęły obecne tu kiełbie, ślizy, piskorze, świnki czy płocie - po tym jak w doły na "Tatarskiej Górze" wylali serwatkę. Ryby łowiło się koszem do kartofli z pomocą nagonki, która mąciła wodę i płoszyła ryby. Bardzo pospolite niegdyś kiełbie łapało się na "oczko" - czyli pętelkę z włosia końskiego ogona, zawiązanego na patyku. Takie "lasso" trzeba było upatrzonej rybie założyć przez głowę i pociągnąć. Wbrew pozorom dawało to dobre rezultaty, gdyż kiełbie były mało płochliwe i trzymały się stałych miejsc w stadach. Pożytek z nich miały koty, które nas za to bardzo szanowały. Polinówka wpadała zaś do "Małego Stawu", ale na temat polinowskich zbiorników poświęciliśmy już osobny artykuł.
Przełom lat 50. i 60. to postawienie piorunochronu. Była to najwyższa "budowla" w Łosicach. Pierwsza próba ustawienia go w pozycji pionowej nie powiodła się. Zwalił się z wielkim hukiem i omal nie zabił Rumika. Ale za drugim razem udało się. Wtedy wydawało mi się, że dosięgał prawie chmur. Dzisiaj, mimo że się "skurczył", to i tak pozostał najlepszą budowlą Polinowa.
Z tamtych czasów przetrwała tylko część Polinowa, tj. "Kamienica", dwie stodoły i spichlerz. Zmienił się też diametralnie wygląd podwórka, chociaż jego pierwotny kształt pozostał niezmienny od przynajmniej dwóch stuleci.
Lata pięćdziesiąte - szczęśliwe lata dzieciństwa, gdy nic nie rozumieliśmy z zachodzących przemian wokół nas... Z ważnych wydarzeń pamiętam "przewrót Gomułki" w 1956 r. Wszyscy słuchali w radio (na baterie) jego przemówień. Ważnymi wydarzeniami było też wyprowadzenie religii ze szkoły. W pamięci utkwił mi także dzień, w którym "upaństwowiono" nasz młyn - 3 maja 1954 r. Miałem wtedy 4 lata. Rano obudziłem się, a Mamusia płakała. Powiedziała, że komuniści zabrali nam młyn. Ubrałem się i pobiegłem zobaczyć. Młyn stał na swoim miejscu. Wróciłem i powiedziałem o tym Mamusi. Ta jednak nie przestała płakać. Nie mogłem tego zrozumieć: jak to jest - niby zabrali, a młyn stoi... W 1957 r. zajęli zaś tartak za młynem - w późniejszych latach budynki te nigdy nie powróciły już jednak do dawnej świetności i przez ten okres zdążyły obrócić się w ruinę...
Dla dorosłych lata 50. to okres mrocznego komunizmu. Nie dawały czasu na odpoczynek. Jedynym dniem wolnym od pracy dla rodziców była niedziela, kiedy to ojciec zaprzęgał konia i jechaliśmy do lasu na wycieczkę. Mamusia brała wtedy książkę do czytania, a my hasaliśmy po krzakach.
Życie nie przypominało dzisiejszych czasów. Nie było prądu, czytało się przy naftowej lampie, nie było bieżącej wody, telewizora z setką kanałów, nie mówiąc już o pralce elektrycznej czy komputerze. Teraz trudno nam sobie wyobrazić takie warunki - to był całkiem inny świat. W czasach tej mrocznej komuny jedynym "wyjściem na świat" w tych czasach były książki i kino. Po obejrzeniu francuskiego filmu człowiek dziwił się, jak inny jest to świat, jak inaczej żyją tam ludzie. Książki i kino było także jedyną ucieczką od szarej rzeczywistości.
Życie kulturalne w zasadzie nie istniało. Oprócz filmów i książek, większość zawdzięczamy rodzicom - wszak to oni w tych trudnych czasach stanowili dla nas wzór. Potrafili dzielnie znosić niedogodności losu, zachowując przy tym honor, nie dając się upodlić czy wcielić w koniunkturalne układy w zamian za kawałek chleba.
Dla nas dzieci były to cudowne, beztroskie lata psot i zabaw. Mimo ciężkich czasów nigdy nie brakowało chleba, w zimie grzał piec, a długie wieczory przy naftowej lampie urozmaicały bajki, opowieści rodziców i odwiedzający nas często gości. Coraz to przychodziły ciocie i stryjowie. Nie było telewizji, a czasu na spotkania i rozmowy było wiele. Z perspektywy półwiecza rozumiem jednak, że lata 50. były szczęśliwe tylko dla dzieci...