nagłówek "Avorum respice mores" (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim h. Szaława link nagłówka


Ślub Marcina

Bartosz Kobyliński

2 lipca 2011 roku miało miejsce kolejne rodzinne wydarzenie, skupiające nie tylko najbliższych, ale również sporą rzeszę dawno niewidzianych krewnych oraz znajomych. Na kobiercu ślubnym w tym dniu stanęli Anna Kosk oraz Marcin Czajkowski – najmłodszy i ostatni już "wolny strzelec" z trójki rodzeństwa. Relację z kolejnego rodzinnego ślubu oraz wesela zacznę nietypowo, bo od rzeczy najmniej przyjemnych, by później podążając ku coraz milszym nie psuć już sobie nastroju. I tak, zdecydowanie najgorszym doświadczeniem wesela była pogoda. O ile wydawałoby się, że w lipcu aura musi być jak drut, to ów okazał się co najmniej krzywy i zardzewiały. Śmiało można bowiem powiedzieć, że o ile wesele Michała odbyło się w nieprzeciętne upały, Moniki w zdecydowanie najzimniejszym dniu roku, to ślubna sobota Marcina była jednym z najbrzydszych dni wakacji. A co w nim takiego złego, zapytacie? Ano ołowiane chmury, w zasadzie ciągły deszcz i temp. 14℃ – pogoda idealna na ślub, nie ma co. Tym bardziej przykro, że termin był zaplanowany dużo wcześniej, a data 2 lipca zobowiązuje aurę przynajmniej do politycznej poprawności... No ale cóż, na pewne rzeczy nie ma się wpływu.

Ale przejdźmy wreszcie do przyjemniejszych stron spotkania. Ślub poprzedziły oczywiście, filmowane na bieżąco, gorączkowe przygotowania. Po ich zakończeniu można już było przystąpić do właściwych ceremoniałów, które tradycyjnie rozpoczynają błogosławieństwa. I tak, by tradycji stało się zadość, pierwsze z nich odbyło się w rodzinnym domu Pana Młodego. Następnie Marcin z całą świtą (a w zasadzie jej połową) bez przeszkód mógł już udać się do pełnego gości domu swej wybranki. Po krótkiej podróży miało miejsce kolejne błogosławieństwo, tym razem również z rąk przyszłych teściów. Te własne stryj Andrzej zakończył po łacinie, akcentując gromkim „Alleluja!”, co rozładowało nieco przed-ceremonialne napięcie.

Ślub odbył się o godz. 17:00 w Starym Kościele Farnym pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, w samym centrum Białegostoku. I tu należałoby napomknąć o ciekawej historii tej świątyni. Otóż w trudnych czasach panowania cara, oficjalne stawianie kościołów było zakazane. Jednak jako że Polak potrafi, zrodził się pomysł wykonania przybudówki do owej istniejącej już kaplicy. I tak oto, oczywiście omijając przepisy, z tyłu kościółka powstała monumentalna katedra z czerwonej cegły. W ten oto sposób obok siebie koegzystują dwa kościoły. Z tegoż właśnie powodu powstało niemałe zamieszanie, gdyż dosłownie za ścianą – w „przybudowanej katedrze” odbywała się równolegle inna ceremonia. Wobec tego faktu część gości zbłądziła, o czym uświadczyła się dopiero po ewangelii lub w chwili wypowiadania imion narzeczonych. Niektórym od początku wydawał się ten fakt podejrzanym, szepcząc przy tym z niedowierzaniem, że przecież Panna Młoda nie była blondynką...:) Z kolei nas odwiedziło kilki gości z sąsiedniego ślubu. Po licznych roszadach, do rozpoczęcia kazania wszyscy jednak odnaleźli właściwy budynek.

Mszę św. odprawiał nasz stryj o. Andrzej CMF przy licznej asyście księży, wśród nich również naszego brata – o. Wojciecha CMF. Na początku nawiązał do ślubu sprzed 35 laty w Łosicach, kiedy to na kobiercu ślubnym stanęli rodzice Marcina, a w której uczestniczył również obecny przy ołtarzu o. Jan. Na tym przykładzie widać, jak kontynuowana jest tradycja pokoleń. Stryj wspomniał także, że siłą kościoła jest rodzina, a w tym miejscu jej budowanie przejmuje kolejne pokolenie. Ku zaskoczeniu wszystkich zebranych, o. Andrzej na wstępie zachęcił wszystkich do przywitania się z sąsiadami, gdyż od teraz wszyscy zebrani stanowią jedną, wielka rodzinę. Początkowo wzbudziło to małą konsternację, ale po podaniu przykładu, wszyscy poczęli ściskać sobie dłonie.

Podczas niewątpliwie oryginalnego kazania zręcznie nawiązał również do faktu kościelnej „przybudówki”. Pouczył również wiernych, łojąc przy tym kilka zdań czystą arabszczyzną, że powiedzenie sobie „tak” w naszej religii to nie zabawa, gdzie małżonkowie mogą mieć np. kilku partnerów, albo po roku wziąć legalny rozwód. Obrączki podawały trzy małe dziewczynki, tj. Ola, Gosia i Nicolle. Grzechem byłoby w tym miejscu nie wspomnieć, jak Gosia wzbudziła gromkie salwy śmiechu, po tym jak wręczywszy na poduszce obrączki ślubne, skacząc z radości wykrzyczała na całe gardło: „dałam!”. Niewątpliwego uroku ceremonii dodawał także żeński chórek.

Po zakończeniu mszy, droga do Bobrowej Doliny stała już otworem. Po powitaniu Młodej Pary chlebem, solą „i czymś do tego” oraz brzdęknięciu kieliszków, Panna Młoda kontynuując staropolskie zwyczaje, przestąpiła próg na rękach Pana Młodego. To oznaczało, że przyszła pora na życzenia oraz prezenty, a kolejka do nich zdawała się nie mieć końca. Odśpiewane na koniec „sto lat” dało sygnał do mobilizacji i poszukiwań zarezerwowanego miejsca. Po „gorzkiej wódce” przyszła pora na choreografię w wykonaniu Młodej Pary, wykonaną trzeba przyznać wzorowo i nagrodzoną gromkimi brawami na stojąco.

Pierwsze „Finlandie” strzeliły zaraz po toaście szampanem i kolejnym „sto lat”, a impreza zaczęła rozkręcać w zastraszającym tempie. Kapela cięła jak z nut, godząc chyba wszystkie pokolenia i gusty. Nie mogło oczywiście zabraknąć stałych punktów każdego wesela, takich jak „pociągi” czy „kaczuszki”. Od samego początku na parkiecie dało się zauważyć przewagę młodzieży. Do północy rządziły także grupki dzieciaków, które nie dawały się... w pełni zrelaksować swoim opiekunom;) Po północy można było już jednak odetchnąć z ulgą i świętować już bez „zbędnego balastu”. Parkiet nieprzerwanie wypełniały kolejne grupki gości, zaś w przerwach na odpoczynek można było zamienić słowo z dawno niewidzianą rodziną, uwiecznić się na wspólnej fotografii czy (z różnym skutkiem) złożyć życzenia przed kamerą.

Parę minut przed 24:00 przyszła pora na podziękowania dla rodziców oraz chrzestnych, które jednak obfitowały w humor, a do powagi wiele im brakowało. I całe szczęście, bo nie chodzi przecież o stworzenie grobowej atmosfery, a przekazanie pozytywnych emocji opiekunom. To otworzyło drogę do kolejnego gwoździa programu, czyli oczepin. Trzeba powiedzieć, że taniec wygranej pary był nieco karkołomny, ale zakończył się szczęśliwym finałem. Następny w kolejce czekał już konkurs refleksyjny, a w zasadzie refleksowy, który zwyciężyła drużba Panny Młodej. Później wysłuchaliśmy „balonikowych wróżb”, podczas których można było usłyszeć tak błyskotliwe odpowiedzi jak: „Pieluszki będzie prała... Ania”;) Gdy następnie zgasło światło, na salę wjechał piętrowy, płonący tort, okadzając przy tym ścieżkę na salowym suficie. Wszelkiego jadła było w bród, a przy tym było naprawdę smaczne. No i bez ilościowej przesady, którą ostatnio spotyka się coraz częściej, aczkolwiek tym, co pozostało i tak można by z pewnością nakarmić niejeden pułk wojska.

Gdy wychodziliśmy na dymka przy nieustannych dyskusjach o wszystkim i niczym, dało się zauważyć ustępujący wreszcie deszcz, padający bez przerwy od prawie południa. Z kolei dobrze po północy coraz częściej zdawało się słyszeć twierdzenie, że wódka jest jakaś oszukana i „nic nie bierze”, co z miejsca wydało mi się podejrzane, ale co poniektórzy zdawali się naprawdę twardo w to wierzyć. Tym bardziej barek począł kusić gości szukających jeszcze mocnych wrażeń. Jako że apetyty rosły w miarę jedzenia, a w zasadzie picia, nie pozostało nic innego, jak spróbować zatem prawdziwego trunku... I tak, przy stole ze swojskim jadłem nie mogło zabraknąć równie swojskiego trunku, pędzonego przeważnie gdzieś na strychu czy piwnicy. I tak, u co poniektórych kawa w filiżankach szybko zmieniła się w bimbro-kawę o proporcjach ok. 1:1, a w niektórych przypadkach nawet 1:0. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Po wyjątkowo spokojnym początku, przy naszych stołach nad głowami zaczęły fruwać pyzy, a kurczacze udka służyć jako rekwizyt wzmacniający gestykulację. Na koniec odśpiewana została modyfikacja piosenki ze słowami "Bigos się żeni", w rytm której parkiet o mało nie eksplodował!

Część oficjalna wesela zakończyła się dla nas ok. 5 nad ranem wyrwaniem z rąk oręża, co wcale nie oznaczało dla nas złożenia broni. Nikt nawet nie myślał bowiem o końcu, a impreza zdawała się dopiero rozkręcać. Należało jedynie szybko zmienić lokum na hotelowy pokój. Tam ognista woda lała się już dosłownie strumieniami, a tekturowe kubasy pozostałe po wizycie w fast-foodzie rozmiękały szybciej niż ich użytkownicy:). Jako że w takiej zastawie poziomu płynu nie sposób było naocznie kontrolować, a nam udzielała się skłonność do „przelewania szkła”, szybko odbiło się to na biesiadnikach:) Niestety ku naszemu zdziwieniu do dalszej zabawy przy muzyce brakowało nam hasła do laptopa Marcina, które znał tylko... Pan Młody! Niestety ten zaszył się już jakiś czas temu w ciszy nowożeńskiego apartamentu i nie w głowie były mu już nocno-poranne balangi. Michał przy próbie wyłudzenia od nas hasła, którego zresztą sami nie znaliśmy, obił nam głowy uchylnymi oknami dachowymi, co znać o sobie dało już na drugi dzień, choć początkowo wzięliśmy to za objawy kaca. Widząc, że jedynym kluczem rozwiązania tej zagadki pozostaje jednak Pan Młody, jego brat bez skrupułów i pewnym krokiem pomaszerował by złożyć mu wizytę... Co działo się później, zostawię już wyobraźni Czytelników, ale powiem tylko tyle, że wtargnął bez pukania:) Bezcenne było również zobaczyć miny nadjeżdżającej, świeżej ekipy obsługi wesela, kiedy to wyłaniając się z przez dachowe okna, wyglądaliśmy co najmniej jak operatorzy Rudego 102 podczas akcji operacyjnej, co zresztą widać na zdjęciach.

W tym miejscu z grzeczności pominę tematy porannych „rozmów”, o ile można to tak nazwać, ale niektóre balansowały na granicy dobrego smaku, po czym dość szybko obsunęły się w przepaść:) Wyłączając się z dalszych dysput ni się spostrzegłem, jak od godziny wpatruję się w transmisję z mszy św. z Sanktuarium Bożego Miłosierdzia w Krakowie Łagiewnikach, próbując wcześniej przez kilkanaście minut opanować obsługę pilota do telewizora... Budzący się świt (a w zasadzie dobry poranek) nieuchronnie kierował nas jednak w stronę miejsca spoczynku, bowiem co poniektórzy zaczęli już schodzić się na poranną kawę i śniadanie:) Mnie początkowo siostry zawlokły do własnego łóżka, niestety ku mojemu zdziwieniu obudziłem się zwinięty na fotelu. Widocznie znaleźli się bardziej potrzebujący... Co rusz ktoś testował niesłychanie wygodne hotelowe mebelki, których niedobór nad ranem coraz mniej nam już przeszkadzał. Noc w takim fotelu nie różniła się od wygodnego łóżka, szkoda tylko, że ta w naszym przypadku trwała niespełna godzinę... Obudził nas sam Pan Młody, w przeciwieństwie do nas rześki i roześmiany (zresztą nie ma czemu się dziwić:), informując nas przy tym, że po nocy poślubnej nie wyklucza bliskiego terminu chrzcin:)

Z trudem zatem zaczęła się właściwa pobudka na śniadanie. Z bólem pokonawszy kolejne schody wspólnie zasiedliśmy do stołów, by trącić co nieco przed podróżą. Nikt jednak o alkoholu nawet nie myślał, za to dużym wzięciem cieszyły się wszelkiego rodzaju soki i inne, bezprocentowe napoje... Nie na darmo w drodze powrotnej ojciec stwierdził, że było to chyba „najbardziej pijane wesele”, w czym z pewnością kryje się choć ziarenko prawdy:) W drodze powrotnej mieliśmy jeszcze umówioną wizytę na Zielonym Wzgórzu, skąd mieliśmy zabrać małego, czarnego kotka - przyszłego mieszkańca Polinowa. O mały włos nie doszłaby ona jednak do skutku i przyjechalibyśmy z niczym, bo Grzegorz w stanie wpół-upojenia źle wybrał numer telefonu, stwierdzając przy tym zdenerwowany, że po kilku próbach nikt nie odbiera... Po zgrzytnięciu zębami, paru przekleństwach i zawróceniu w drogę powrotną, szerzej otworzywszy oczy zorientował się jednak co jest grane, a że nie było jeszcze zbyt późno na kolejny manewr zawracania - po małych perturbacjach dopięliśmy swego.

I tym oto kocim akcentem zakończyło się kolejne, obfitujące w chwile wzruszeń przeplatane szampańską zabawą, rodzinne wydarzenie, którego nie udało się popsuć nawet iście jesiennej pogodzie. Na koniec wspomnę tylko, że był to ostatni ślub trojga rodzeństwa, więc teraz nieodwołanie przyszła pora na... wnuczki! Na tym protokół zakończono i podpisano, przez lekko jeszcze zawianych świadków. Dismissed...

Ojcowie serwisu Polinów
Kobylińscy
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy