nagłówek "Avorum respice mores" (Bacz na obyczaje przodków) – dewiza herbowa przysługująca jedynie hrabiom Ledóchowskim h. Szaława link nagłówka

Ślub Gosi

Bartosz Kobyliński

Jako nadworny skryba tym razem mam przyjemność podzielić się z Wami wrażeniami z czwartego już rodzinnego wesela w przeciągu ostatniego roku. 4 sierpnia (że była to sobota chyba nie muszę wspominać?) byliśmy bowiem świadkami sakramentalnego "Tak" kolejnej Młodej Pary w naszej coraz to większej Rodzinie - Małgorzaty Serżysko i Konrada Zdanowskiego.

Wzmożone przygotowania do ceremonii sąsiedzi mieli okazję zauważyć już w piątek, kiedy to nasi Narzeczeni przystrajali dom Panny Młodej pięknym kwieciem oraz biało-złotymi balonikami, na dodatek świetnie się przy tym bawiąc! W roli druhny od początku do końca bezbłędnie sprawdzała się Asia - rodzona siostra Małgorzaty, w rolę drużby wcielił się zaś brat Konrada - Łukasz Zdanowski.

Po błogosławieństwie rodziców Pan Młody w asyście swej siostry oraz drużby i jego towarzyszki zniknęli w kołującej już niecierpliwie ślubnej limuzynie, by po chwili ruszyć w kierunku pięknie przybranego domu Panny Młodej. Mimo że do przebycia mieli tylko fragment osiedlowej uliczki, na ich drodze nie zabrakło miejsca na bramę postawioną ku uciesze sąsiadów ostrzących sobie ząbki na butelczynę weselnej, a tym samym ratujących jeden ze starych polskich zwyczajów. Wejście do domu oczekującej z niecierpliwością Panny Młodej nie stało jednak jeszcze otworem, gdyż na drodze pojawiła się kolejna przeszkoda - dwóch mężnych osiłków, nie wyglądających zresztą na przekupnych. Determinacja Pana Młodego była jednak duża, że o mały włos nie doszło do rękoczynów! Na szczęście obyło się bez rozlewu krwi i po uszczupleniu podręcznego barku o kolejne porcje magicznego płynu zmiękczającego nawet najbardziej zatwardziałe serca, nasz bohater mógł już spokojnie zabrać się za forsowanie ostatniej przeszkody, czyli przecięcia wstęgi. Po wymianie weselnych bukietów i całusów, przyszedł czas na powitania rodzin z obu stron. Kolejny punkt ceremonii wymagał przeniesienia się na "salony", gdzie najbliżsi udzielili kompletnej już Parze błogosławieństwa, w dowód wdzięczności zostali zaś obdarowani pięknymi portretami Młodej Pary. Podziękowaniom dla rodziców, dziadków, krewnych i przyjaciół nie było końca. Po wyjściu Nowożeńców na dziedziniec spadł na nich biało-złoty wodospad balonów, z kolei zaraz potem goście zostali zasypani deszczem cukierków. Jako że zbliżała się godzina 15.00, drzwi limuzyny po raz kolejny uchyliły się, by swym przytulnym wnętrzem zaprosić Szanowną Parę z powrotem do środka.

Kolejnym przystankiem był równie pięknie przyozdobiony kościół Ducha Świętego w Siedlcach. Młoda Para wkroczyła na ślubny kobierzec przy chwytającym za serce śpiewie wokalistki i dźwiękach organów. Ślubu udzielał mający za sobą już kilka rodzinnych sakramentów nasz stryj Andrzej, w rolę zaś asystenta po raz trzeci już wcielił się nasz ówczesny diakon Wojtek. On też przeczytał fragment "Pieśni nad Pieśniami", słowa Ewangelii o weselu w Kanie Galilejskiej oraz wygłosił swoje pierwsze w życiu kazanie - trzeba powiedzieć że było nietuzinkowe i po części z przymrużeniem oka, a zaczęło się enigmatycznie od opowieści o spotkaniu... pary psów, dopiero później nawiązując do ich właścicieli;) Później również nie brakowało "momentów", w których ludzie początkowo patrzyli się po sobie ze zdziwieniem, dopiero po jakimś czasie łapiąc puentę i rozchmurzając swe zdziwione oblicza. Nasz stryj Andrzej pięknie porównał sakrament małżeństwa do Boskiego Teatru - tu, teraz i w wieczności, w którym "tak" znaczy "tak" i nie ma miejsca na udawanie. W powietrzu oprócz kadzidła czuło się podniosłość celebry i uroczystą atmosferę - tu nie było mowy o fuszerce czy po prostu "odbębnieniu" ceremoniału - wszystko odbyło się z należytym namaszczeniem i dbałością o najmniejsze szczegóły. Całości dopełniło mistrzowskie wykonanie "Panie, proszę przyjdź" czy "Ave Maria".

Po wymarszu Państwa Młodych i przy akompaniamencie marsza weselnego wszyscy ustawili się do "strażackiego" zdjęcia - okazało się jednak że nawet okazałe, kilkudziesięciostopniowe schody nie zdołały pomieścić wszystkich gości. Chwilowo udało się jednak ścisnąć i wykonać kilka ujęć, po czym tłum ponownie rozpierzchł się wokół kościoła. Kolejki z życzeniami do Państwa Młodych nie było widać końca... Po kilkudziesięciu minutach w końcu udało nam się dotrzeć do Gosi i Konrada, by całując w czółko życzyć im wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. Powoli kolejka zaczęła topnieć a plac stopniowo pustoszeć na rzecz pobliskiego parkingu, skąd można było udać się w dalszą drogę. Ustępując pierwszeństwa białej limuzynie i nie dając wytchnienia klaksonowi naszego wehikułu, popędziliśmy za weselnym orszakiem dawnym, podlaskim traktem na wschód - w stronę Brześcia. Do samej stolicy obwodu brzeskiego jednak nie dotarliśmy, gdyż po kilku kilometrach za Siedlcami skręciliśmy w kierunku "Zajazdu Europa".

Wejście do budynku poprzedziło kilka ujęć Pary Młodej oraz jej świadków na dziedzińcu oraz w rozkwieconych klombach. W drzwiach chlebem i solą (a także czymś mocniejszym) witali ich już zniecierpliwieni rodzice. Profesjonalnie wręcz rzucone kieliszki nie mogły oprzeć się twardemu brukowi, podczas gdy z sali dobiegał już głos wodzirejów. Przeniesienie Gosi przez próg, odśpiewanie "Sto lat", uroczysty toast za zdrowie Państwa Młodych oraz pierwszy, solowy taniec tradycyjnie już otworzył weselną ceremonię. Szczęknęły zatem kieliszki i sztućce a w sali zapanowała gwarna atmosfera. Nie trzeba było długo czekać by na parkiecie zaczęły kręcić się piękne pary, w międzyczasie trzeba było też znaleźć czas na osłodzenie zbyt gorzkiej gorzałki;) O suto zastawionych i uginających się pod ciężarem wszelakiego jadła oraz innych wspaniałości stołach nie będę wspominał, gdyż ślinka cieknie mi na samą myśl. Po jakimś czasie na parkiet zaczęły wjeżdżać pociągi prowadzone przez naszą zacną Parę, która w międzyczasie znalazła też chwilę na kilka niecodziennych plenerowych zdjęć w promieniach zachodzącego słońca.

O godz. 21.00 przyszła pora na pokaz sztucznych ogni. Przygotowania trwały kilka ładnych godzin - oczywiście zwyczajowo już najpierw trzeba poświęcić sporą ilość czasu na aranżację całego widowiska. Później to już "tylko" dokładne rozmieszczenie kilkudziesięcio kilogramowych skrzyń z materiałami wybuchowymi, odpowiednie ich okopanie, opasanie łańcuchami i przytwierdzenie solidnymi "śledziami" do podłoża, doprowadzenie do każdej z nich tzw. "zespołu zapalnego" i na koniec podpięcie wszystkiego w odpowiedniej kolejności do magicznej skrzynki z masą różnych przełączników... Ufff... A później pozostaje już "tylko" zsynchronizowanie wszystkiego z muzyką i czuwanie na bieżąco nad tym całym tym jakże skomplikowanym od strony technicznej procesem... A efekt? No, muszę powiedzieć że do tej pory zapiera mi dech w piersiach... W zasadzie cały pokaz można określić jednym słowem: cudo! Takiego widowiska doprawdy nie miałem okazji w życiu oglądać, a muszę powiedzieć że byłem już świadkiem niejednego pokazu. Światła mieniły się na bezchmurnym niebie rozświetlając całą okolicę na odległość kilku dobrych kilometrów, co zwabiło także licznie miejscową ludność. Dwa czerwone serca, gra niezliczonej liczby świateł czy potężne wybuchy wprawiające w drżenie okna całej posesji to tylko część z tych rewelacji, których zwyczajnie nie da się opisać słowami!

Zaraz po tym emocjonującym pokazie na gości czekała kolejna niespodzianka - na sali bowiem czekały już trzy mistrzynie tańca brzucha (tudzież innych części ciała;) Druhna Asia poinformowała wszystkich o zainspirowaniu tymi egzotycznymi tańcami podczas podróży do Indii. Cały pokaz trwał dobre pół godziny, ale goście (zwłaszcza męska część widowni) nie mogli się wprost napatrzeć na to rzęsiście oświetlane fleszami widowisko... Niektórzy z nich nie wytrzymawszy wypełzli na parkiet, jednak sztywne ruchy "białasów" wyglądają dosyć pokracznie na tle niesamowicie gibkich ciał egzotycznych tancerek... Po początkowych pokazach "na sucho" przyszła kolej na bardziej śmiałe wyczyny, m.in. taniec z szablami czy tacą z zapalonymi świecami na głowie...

O godzinie 22.00 nasza Droga Para wraz z drużbami wyrwała się z fotografem w plener pod Siedlecki Ratusz, by obok fontann wykonać kilka kolejnych pięknych ujęć.
Kiedy Młodzi ponownie pojawili się na parkiecie, niepostrzeżenie wybiła 23.00, co niechybnie zapowiadało rytuał bez którego żadne wesele nie byłoby weselem, czyli oczepiny. W przeciwieństwie do dosłownie garstki kawalerów pamiętanych z poprzednich wesel, tu panny miały spore pole do popisu, i na odwrót oczywiście. Nowa Para Młoda oprócz tańca miała również za zadanie obcałowanie w jak najkrótszym czasie jak największą liczbę gości, oczywiście płci przeciwnej. Po oczepinach przyszła pora na konkursy, na treści których może nie będę się skupiał, wspomnę tylko iż ich głównymi rekwizytami była Finlandia, krzesła i refleks. Resztę dopowiedzcie sobie sami;) Przed godziną 24.00 klisze aparatów zdążył jeszcze naświetlić kolejny rytuał, czyli zbieranie na wózek. Podczas gdy drużbowie czuwali nad budżetem i rozdawali zdjęcia Młodej pary, Państwo Młodzi po kolei obtańcowywali kolejnych śmiałków, a tych było niemało.

Po tych emocjonujących chwilach znów trzeba było się posilić, a trzeba przyznać że było czym, gdyż jeszcze przed "godzina duchów" na salę wjechał ogromny tort. Po poćwiartowaniu go przez Młodych i degustacji, można już było wziąć się pokazy ekwilibrystyczne, okazję ku czemu miał zarówno Pan Młody, jak i Pani Młoda. Rozochoceni goście zdawali się zatracić zmysł wysokości, przez co nasi podrzucani ochoczo w rytm "Konrad się żeni" czy "Jesteś szalona" bohaterowie fruwali pod sam sufit. Na parkiecie co i rusz wił się kolejny wąż, choć o tej porze można było już dostrzec tendencję do poruszania się gości wężykiem na własną rękę, wskutek czego owy gad sprawiał wrażenie "lekko dziabniętego";) No ale cóż, pora ku temu była już odpowiednia.
Był też czas na spotkanie z dawno nie widzianymi członkami rodziny przy stojącej obok swojskiego jadła słusznej butli równie słusznej mocy bimberku. Rozmawiało na tyle miło, że po kilkudziesięciu minutach rozchodziliśmy się do stołów lekko już chwiejnym krokiem;) W salwach szampańskiej zabawy nie wiedzieć kiedy Młoda Para ulotniła się niepostrzeżenie z sali, a co działo się później to nawet nie będę próbował odgadywać, dodam tylko że oboje rano wyglądali jeszcze bardziej rozpromienieni niż wieczorem;) Większość z nas ani myślała jednak o odpoczynku i szampańska zabawa trwała do białego rana. Dopiero pierwsze promienie słońca i podjeżdżające taksówki zdołały wyrwać nas zza stołów i parkietu. Trzymała nas jednak myśl że w tym samym miejscu ponownie spotkamy się już za kilka godzin.

Czym byłoby wesele bez poprawin? No właśnie - "skoro świt" z nowymi siłami ruszyliśmy na pożegnalne spotkanie. Pomimo niemrawych ruchów jakże miło było przy znów suto zastawionych stołach powspominać wczorajszo-dzisiejszy wieczór... Najtwardsze osobniki sączyły jeszcze drinki lub z żalu strzelili sobie po kielichu czystej, do czego również przyznaję się bez bicia;)
W przerwie sąsiedni pokój z telewizorem zdołał zwabić kilku zapalonych sportowców (oczywiście tylko z nazwy;) na przejazd naszego nowego narodowego bohatera - Roberta Kubicy. Był także czas na spokojne puszczenie dymka na tarasie i wymianę wrażeń z poprzedniego wieczoru. Czas jednak płynął nieubłagalnie i towarzystwo powoli zaczęło rozjeżdżać się w różne strony świata.

Podsumowując, 4. sierpnia mieliśmy zaszczyt uczestniczyć we wspaniałym pod każdym względem wydarzeniu - i to zarówno od strony duchowej, jak i tej bardziej cielesnej. Serce cieszy także fakt że po raz kolejny ślubu udzielić mógł nie kto inny jak nasz kochany stryj Andrzej, a asystować mu nasz brat Wojtek. Nie do przecenienia była również możliwość spotkania z dawno nie widzianą z rodziną - tym bardziej że los rozsiewa nas po świecie coraz to dalej i dalej, a takie spotkania należą już niestety do rzadkości... Gratulując Młodej Parze tak wspaniałych zaślubin i ich wzorowej organizacji, życzymy im wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia!
Po tych rzewnych pożegnaniach kołatała nam się tylko jedna myśl w głowie: na czyim to weselu znów się spotkamy w tak wyśmienitym gronie i będziemy się równie pysznie bawić? Myśl kołacze się do dziś, a póki co jedyną wygraną jest... moja biedna wątróbka!

Ojcowie serwisu Polinów
Kobylińscy
Kobylińscy
południowe Podlasie
południowe Podlasie
Kobylińscy
Kobylińscy